12.01.2023

Nowy Napis Co Tydzień #185 / Jedzenie na sztandarach

Jedzenie to broń – miał odpowiedzieć w 1921 roku komisarz spraw zagranicznych ZSRR Maksim Litwinow Amerykanom proponującym pomoc żywnościową. Zboże nie zostało przyjęte, ponieważ zgodnie ze wspomnianą polityką przyjęte być nie mogło. Zdanie Litwinowa wracało do mnie raz po raz podczas lektury książki Ślepa kuchnia. Jedzenie i ideologia w PRL Moniki Milewskiej. Jedzenie, jak przekonuje autorka, w narzuconym reżimie politycznym stało się bronią. Kłosy były na wagę złota, bochny chleba miały posmak stali, a mięsa w ogóle nikt na oczy nie widział. Nie przeszkadzało to oczywiście w tworzeniu na polach, łąkach i pastwiskach frontów walki o lepsze jutro, wysyłaniu oddziałów wojskowych do walki ze stonką, a w zaciszu gabinetów kreślenia planów wieloletnich kampanii. Ale jedzenie, jak każda broń, stawała się też obosieczna: przynosiła zniszczenie wrogom, lecz także obracała się przeciwko właścicielowi. Czy nie powinno zaskoczyć nas, pyta Monika Milewska, że w kraju tak chętnie eksponującym dożynki i kobiety z łanami zbóż pod pachą najgroźniejszą bronią bezbronnego społeczeństwa były strajki głodowe?

Ślepa kuchnia nie jest podróżą sentymentalną przez gąszcz anegdot i wspomnień. Monika Milewska opisała kwestie żywieniowe w PRL, a to oznacza, że bardziej niż smakami i przepisami zajęła się funkcjonowaniem jedzenia w państwie, które wiecznie niedojadało. Po jedzenie stało się w kolejkach, dokonywało się podejrzanych transakcji, wymyślało się nowe potrawy, próbując rozwiązać zadania ze zbyt wieloma niewiadomymi. Na przykład: jak przygotować kaczkę po pekińsku nie mając kaczki? O jedzeniu, podobnie jak o wolności, przede wszystkim się marzyło.

Jedzenie w PRL było poddane pod osąd partii – to zdanie mogłoby być najprostszym streszczeniem książki Moniki Milewskiej. Ale przecież za każdą sylabą tego zdania rozwierają się przepaści znaczeń, mielizna smaku i muzyka pustego garnka. Gastryczna schizofrenia, gdy co innego się mówi i pisze o jedzeniu, a co innego się je. Zaraz potem pojawiają się smaki urojone: że kiedyś było tłuściej, że takich owoców już nie ma, że gdzieś musi być wytrawniej, skoro tu jest przaśnie. Władza żądała od obywateli, aby jadali to samo. Pospiesznie zatem zlikwidowano „separatyzmy kulinarne” w postaci kuchni regionalnej. Wbrew wielowiekowej tradycji kulinarnej, na przekór dziedzictwu stołów mieszczańskich, szlacheckich i chłopskich, ujednolicono jadłospis aż do przesady. Gdy kucharze dusz zezwolili wreszcie na kuchnię regionalną, w całym kraju zaczęły powstawać zajazdy i karczmy, ale wszystkie na góralską modę. Z kulinarnego absurdu w absmak. Z talerza w politykę. Jedzenie w PRL – niech zabrzmi to zdanie w całej rozciągłości – było czynem.

Sposób odżywiania się w tej epoce wyraźnie przestawał być sprawą indywidualnych potrzeb, gustów i przyzwyczajeń. Stawał się kwestią społeczną. Jednostka w komunizmie była tylko częścią systemu i jako taka musiała sprawnie w nim funkcjonować. Siły do pracy zaś zapewniało jej przygotowane zgodnie z naukowymi zasadami ówczesnej dietetyki jedzenie. Świadoma gospodyni, mieszając w garnkach, podnosiła wydajność fabryk

– pisze Monika Milewska.

Autorka bada książki kucharskie, przepisy pojawiające się w prasie, przypatruje się archiwalnym zdjęciom, czyta raporty milicyjne i esbeckie, wreszcie przeprowadza niezliczoną ilość rozmów, a wszystko po to, aby zajrzeć pod pokrywkę strachu. W społecznym rondlu buzował przecież bunt i niezadowolenie. O tym, jaką władzą nad społeczeństwem były ceny żywności, przekonywała się partia przy każdych podwyżkach. To one stanowiły iskrę do wybuchu społecznych protestów, jak chociażby w Grudniu ‘70. Monika Milewska uchyla nieco pokrywki strachu i przygląda się problemom zwykłego zjadacza chleba. Im bardziej zagląda do garnka, tym bardziej uwidacznia się różnoraka, daleka od pierwotnej funkcja jedzenia.

*

Nieustannie zdumiewa zmilitaryzowany język, którym w czasach stalinowskich opisywano pracę związaną z żywnością. Wyjście na pole nie jest już banalną codziennością, ale niebezpieczną misja, z której można nie wrócić żywym. Słynne kobiety na traktorach – z chustami zawiązanymi pod szyją do złudzenia przypominającymi krawaty – nawołują na plakatach: „Młodzieży – naprzód do walki o szczęśliwą, socjalistyczną wieś polską”. Członkowie spółdzielni mają stać „na swoich posterunkach”, zaś prozaiczne do tej pory żniwa zamieniają się w „bitwę żniwną”. Państwo głosi: każdy kłos jest na wagę złota. Jedna z ulotek tego czasu brzmi:

I Twoim obowiązkiem jest pomóc chłopu podczas żniw. Żniwa musza być na czas ukończone! Ani jedno ziarno nie może ulec zniszczeniu. Milionowe rzesze pracujących czekają na mąkę i chleb. Hańba tym, którzy uchylają się od obowiązku pracy w kampanii żniwnej!

Apogeum wojskowa retoryka osiągnęła jednak podczas walki ze stonką. Pierwotnie identyfikowano ją z germańskim najeźdźcą, później za forpocztę amerykańskiego imperializmu. Tak pisał Jan Brzechwa w Stonce i Bronce:

Podążają tedy żwawo
Pożerając – krzak po krzaku –
Każdy liść i pęd ziemniaków.
Tak panoszą się szkodniki
Słane do nas z Ameryki
Które nadto wróg jest gotów
Zrzucać stale z samolotów.

Pokazywała to później Polska Kronika Filmowa: na piaszczystym wybrzeżu oddziały wojska z pepeszami przesiewały piasek i wpatrywały się zza wydm w linię brzegową. Ubezpieczane przez nich dzieci wyruszały na niebezpieczną misję ratowania liści i demaskowania owadziego wroga.

Zmilitaryzowany język – z perspektywy czasu – bawi i przeraża zarazem. Jednocześnie właśnie język ten, kreujący sztuczny stan napięcia, pozwalał w chwilach braku wyimaginowanej stonki wskazać zupełnie realnego wroga. To wszyscy ci, którzy prowadzili własną działalność gospodarczą, co w czasach niedoboru pożywienia oznaczało także całe społeczeństwo, które chcąc jeść, musiało działać na przekór państwu.

Nasycony wojenną metaforyką sposób pisania o pożywieniu pojawiał się także w dekadzie Gierka. Używano wtedy zwrotów takich jak „zmniejszenie tempa wzrostu” albo „zmiany frontu inwestycyjnego”. Celnie podsumował to cytowany przez Monikę Milewską historyk Piotr Osęka:

W 1977 r. gwałtowną karierę zrobił zwrot „manewr gospodarczy”, mający oznaczać, że „przejściowe trudności w zaopatrzeniu rynku” są rezultatem śmiałych reform, których zbawienne skutki społeczeństwo odczuje już wkrótce. Propaganda sukcesu coraz bardziej upodabniała się do komunikatów niemieckiego dowództwa z 1944 i 1945 r., które dramatyczne klęski Wehrmachtu przykrywało sloganami o „miażdżącym sukcesie obronnym” i „planowanym przegrupowaniu”.

Na przeciwległym podejściu do żywności była organizacja dożynek. Opis tych uroczystości dokonany przez Monikę Milewską jest imponujący, ale też widać, że proces tworzenia „nowych świąt” autorka czuje wyjątkowo dobrze – zajmuje się tym od dawna. Nie bez kozery będzie tu przypomnienie, że Milewska wcześniej zajmowała się badawczo rewolucją francuską, na przykład pisząc książkę Ocet i łzy. Terror Wielkiej Rewolucji Francuskiej jako doświadczenie traumatyczne. Peerelowskie dożynki – święto bez sacrum – przywodzi liczne skojarzenia z próbami kształtowania nowego społeczeństwa w pozbawionej monarchii Francji. Tradycyjne dożynki, święto plonów, w którym podkreślano rolę dziedzica oraz plebana, teraz miały stanąć przed nowymi wyzwaniami organizacyjnymi. Co z poświęceniem wieńców przez księdza? Co z przyśpiewkami żeńców, w których można było teraz bezkarnie wpleść złośliwości na pazernego pana dworu? Świeckie dożynki zaskakiwały choreografią, która zmieniała się i rozrastała każdego roku. Tragikomiczny był na przykład pomysł, aby uczcić plan sześcioletni wieńcami z „dymiącymi” kominami Nowej Huty. Z czasem dożynki stały się objazdową atrakcją, dzięki której poszczególne regiony stanęły wreszcie przed swoją modernizacyjną szansą. W przygotowaniu na wizytę sekretarza partii, niczym gospodarza dworu, odnawiało się elewacje, kończyło budowę stadionów i obwodnic, a jeśli to nie wystarczyło, trawę malowało się na zielono. Czy była to cześć oddana ludzkiemu wysiłkowi i poszanowaniu pożywienia, czy raczej nowa wersja krępującego hołdu lennego? Monika Milewska podsuwa inny trop:

[…] ówczesne dożynki to też swoiste „zaloty”, w których władza za pomocą tańca i śpiewu uwodzi mieszkańców wsi.

Autorka wędruje w swoich badaniach także do stołówek dygnitarzy i do specjalnych sklepów dla uprzywilejowanych grup społecznych (tak zwanych „sklepów z żółtymi firanami”). Zagląda też do więziennych cel. Prezentowany przez autorkę przegląd polityki żywnościowej pełen jest zaskakujących wniosków. Ciekawy jest przypadek rodzin internowanych opozycjonistów: ponieważ nie pracowali, ich rodzinom nie należały się kartki. Innym interesującym „kartkowym” zagadnieniem jest porównanie żywienia na wsi i w miastach. Okazuje się, że znacznie lepiej zaopatrzeni byli chłopi, którzy nie posiadali własnego pola. Otrzymywali wtedy kartki na żywność, podczas gdy posiadający pole musieli radzić sobie sami. Jak stwierdza jeden z respondentów: „jakby ktoś chciał jeść obiad z dwóch dań, to te kury by wybili w miesiąc i nie byłoby co jeść”.

*

Prawdziwym rarytasem pozostaje dla mnie opis książek kucharskich, które w PRL pełniły bardziej funkcję zagadek logicznych („jak ugotować coś z niczego”) lub poradników encyklopedycznych („tak wygląda gulasz”). Ponieważ język jest we władaniu partii, pewne słowa wykreślono z kucharskich ksiąg. Jednym z nich było „pieprzyć”, które wydawało się byt podejrzane. Zastąpiono je zwrotem: „dodać pieprzu do smaku”.

Milewska dokładnie bada to, do czego nazbyt się przyzwyczailiśmy, czytając postulaty strajkujących. Czy nie powinno nas zastanowić, dlaczego nieustannie powtarzanym postulatem protestujących było „chleba i wolności”? Mnożę te pytania, aby dać przedsmak tego, co czeka czytelnika. Przede wszystkim omawiana książka jest jednak rzetelną pracą naukową, ale napisaną lekko, zjawiskowo, umiejętnie balansującą między akademickim wykładem a osobistą historią dziecięcego niejadka. Ślepa kuchnia to także nostalgiczna podróż samej autorki, która konfrontuje swoją pamięć z dostępnymi źródłami. Badając własne wspomnienia, opisuje moment otwarcia paczki z żywnością przesłaną z Holandii w czasie stanu wojennego:

Pamięć dziecka przechowała jej zawartość: puszkę z wybornej duńskiej szynki, rajstopy damskie w plastikowym pudełeczku z cyrkowymi historyjkami obrazkowymi w bonusie i niezapomniane łakocie: czekoladę z orzechami laskowymi, cukierki toffi i okrągłe ciastka z dziurką, oblane czekoladą i ozdobione kolorową, pyszną posypką. Rzeczy niezwykłe, egzotyczne, niezapomniane. Zostały ze mną na długo w postaci kolorowych papierków, które kolekcjonowały w tych czasach wszystkie dzieci. Po latach zobaczyłem te wyroby na sklepowych półkach.

Czytając Ślepą kuchnię, nabrałem apetytu na zupełnie inną książkę. Taką, która opisałaby społeczeństwo polskie widziane przez parującą wodę, którą zalewa się chińskie zupki, kuchnię fit i wege. Kuchnię społeczeństwa niedojadającego, ale tym razem z własnego wyboru.

Monika Milewska, Ślepa kuchnia. Jedzenie i ideologia w PRL, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Jedzenie na sztandarach, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 185

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...