Posłowie
wiersze…
łapałem się w nich raz lewą ręką za prawe ucho,
raz prawą ze lewe. szukałem dykcji. Pisałem
wieloma kalkami; sobą było najtrudniej.
grzebałem w tezaurusie kultury
i wyjmowałem z niego smakowite kąski,
które zaspakajały mój głód,
bałem się własnych uzależnień,
a jeszcze bardziej dyktatu „nowego języka”,
którego zresztą nie umiałem odnaleźć
w końcu się wkurwiłem
dziś biorę w palce kamyk i mówię: kamyk”,
albo „los” i odkładam to słowo na półkę,
bo nie wiem, co to Los. wracam do reizmu
i znaczeń prostych. do iluminacji, jaka świeciła
od początku, lecz jej promień musiał pokonać
kilkadziesiąt lat drogi. odwijam kłębek dzieciństwa
i na nowo dziergam sweter, w którym poczuję się
dobrze.
teraz buduję studnię z żurawiem. chcę wydobyć
z niej wody płodowe. schodzę do kopalni,
szukam rudymentów. pędzę autostradą
i pod powiekami odtwarzam te sama drogę
sprzed czterdziestu lat
wciąż nie mam pewności, czy uda mi się
skleić ten rozgardiasz w całości i cokolwiek
zrozumieć. sprzątanie bałaganu to mozół.
powrót do sensów prostych jest bardzo nieprosty
lecz może chodzi nie o zrozumienie drogi,
ale o nieustanne jej zrozumiewanie?