25.04.2023

Przy młynie

Jak oni mówią na te ptaki? – bo... bocjany czy boczany – tak jakoś i tyle tam u nich było tych ptaków, a może i jest nadal przy rzece – Pilicza, czy Pilicja... Piękna rzeka i łąki, i młyn, i ta kobieta. Ładna była, kręciło się przy niej wielu, a ona się tak spaskudziła!

Splunął stary Horst przepełniony niesmakiem nawet na samo wspomnienie wydarzeń sprzed lat. I jakoś tak od tego ptaka się nazywała, wspominał dalej patrząc na zabłąkanego widać, nad Schwarzwaldem bociana, bo rzadko te ptaki w te okolice zaglądają.

Patrzył na ptaka krążącego nad jego domem, a widział tamten dom, i młyn, i pagórek, na którym spokojnie siedział pykając z fajeczki. W cieniu sobie wtedy siedział, gdy oni...

Oparty o pień drzewa cierpliwie czekał. Karabin położył obok, ale tak blisko, by w razie czego móc szybko sięgnąć po niego. Siedział i patrzył, przyglądał się tej kobiecie kopiącej dół z satysfakcją jakąś szyderczą, dogadując w myślach: a masz, a masz, zachciało ci się tego parcha kryć? To cierp teraz! Mało ci było bogactwa i spokojnego życia ? Czego ci brakowało jako właścicielce młyna? Rozmawiał sam ze sobą, patrząc jednak na kobietę, która warstwa po warstwie zdejmowała ziemię w sierpniowym upale.

– Chłop ci umarł, co prawda, ale przecież pracowników miałaś, wszystko co potrzeba, to po co złamałaś nasze, ustalone przez Führera prawo? Dla takiego? – spojrzał z obrzydzeniem na Żyda stojącego w słońcu obok kopiącej kobiety, któremu krew z rozciętej skroni spływała w dół po twarzy. Nie wycierał jej nawet spoglądając raz w niebo, to znów głowę opuszczał i wtedy krew kapała na ziemię. W chałacie szarym był i w mycce przekrzywionej. Spadła ta mycka na ziemię, kiedy przyłożyłem mu zdrowo kolbą karabinu, aż się przewrócił, ale podniósł się i myckę też podniósł, wsadzając ją sobie z powrotem na głowę. A niech tam, i tak w tym słońcu „dojrzeje”– rozmyślał Horst, siedząc w cieniu na pagórku. Zachciało się Żydowi swojej opiekunce pomagać przy tym kopaniu, to i dołożyłem mu – pluskwie jednej, parchowi...

Jak to się solidaryzowały te świnie! Myślał Horst wtedy, ale i teraz po latach z niesmakiem. I to aryjka – było nie było, choć tylko Polka.

A przecież mówili wszyscy u nas wtedy, że trzeba Europę z takiego brudu ludzkiego jak Żydzi – w pierwszej kolejności, czy potem Polacy oczyszczać. Hitler tak kazał, to my tylko jego rozkazy wykonywaliśmy – poczuł pewien niepokój w toku tych rozmyślań, ale zaraz się uspokoił – takie były czasy, podsumował stanowczo.

Teraz dopiero wszystko się odkręciło i pozmieniało, prawie z żalem skonstatował, ale wtedy... Zamyślił się znów na wspomnienie tej kobiety, co to tak jakoś od „der Storch” się nazywała, a po polsku to bociek chyba...

Przystojna, młoda była, patrzył wtedy na jej pochylone plecy i piersi, gdy się prostowała wyrzucając ziemię z coraz głębszego dołu. Kobietę oblewał pot, przylepiający bluzkę i spódnicę do ciała. A niech popracuje sobie jeszcze – myślał. Zakazane mamy z nimi kontakty, Führer wie co dla nas dobre, bezpieczne – żadnych sentymentów, ma rację nasz wódz! Ale złość cicha, spokojna i pełna szyderczej satysfakcji zdominowała jego odczucia.

Bo może ona tego parcha nie tylko ukrywała – popatrzył na umęczona kobietę z celowo chyba podsycanym w sobie obrzydzeniem .

A kobieta z ogromnym wysiłkiem wyrzucała ziemię z nakreślonego jego – Horsta ręką prostokąta. Stała już po kolana w dole, ale spod oblepionej potem i ziemią spódnicy raz po raz błyskały jej muskularne uda. Nie od sportu, ani spacerów z przyjaciółmi miała taką smukła sylwetkę, ale z pracy. Ciężkiej pracy przy młyńskich żarnach, przy dźwiganiu worków z ziarnem, mąką i przy gospodarskim obrządku.

Mąż zginął już w 1939 roku, na początku wojny i zaraz po ślubie. Nie zdążyła nawet zasmakować wspólnego życia, gdy została sama. Tylko praca jej pozostała, patrzenie tęskne na rzekę i na przyloty, odloty bocianów, od których nazwisko mąż jej dał, oraz... ludzie.

Wiecznie potrzebujący ją ludzie – myślała często, więc nie zdziwiła się kiedy i ten – cudem jakimś ocalały z Kielc Żydzina poprosił ją o pomoc. Miejsca i skrytek najróżniejszych było w domu i młynie dość, to nie odmówiła mu. Przygarnęła Mośka, a on spokojny był, cichy jak dziecko. Siedział sobie w kryjówce, modlił się po swojemu, dużo czytał i tylko wieczorem czasem wychodził, to i pomógł coś przenieść, przestawić.

– Choć za jedzenie się pani odwdzięczę, choć trochę – mówił wtedy ze smutnym uśmiechem.

Ale zawiść ludzka, czy złośliwość nie ma widać granic – myślała kobieta, bo ktoś mnie wydał. Doniósł Niemcom licząc może na parę złotych, a może tylko tak, ze złości... Bo przecież „odpalała” z reguły wszystkich szukających z nią wrażeń mężczyzn.

Rana po stracie męża była zbyt świeża, a i pracy tyle, że czasu na amory nie było.

Horst przyszedł sam po Mośka, bez zwykłej w takich razach obstawy, tego upalnego sierpniowego dnia. Dobrze wiedział gdzie go znajdzie. Od razu klapę nad kuchnią otworzył i wrzasnął: raus!

Mosiek posłusznie wyszedł, mrużąc oczy od światła. Stanął koło młynarki, która okrągłe z przerażenia oczy wlepiła w spokojnego przesadnie Niemca, a tylko rękami nerwowo rwała brzeg fartucha.

Niemiec wyprowadził ich przed dom, pod las i jej kazał kopać ten dół. Mosiek wyrwał się do łopaty, chciał sam, to go właśnie za to Horst kolbą w głowę wyrżnął.

I nic. Kompletnie nic więcej nie mówił, ani nawet ich już nie bił. Patrzył tylko jak Mosiek w słońcu „dojrzewa”, a kobieta ostatkiem sił wyrzuca ziemię z dołu. Popijał piwo zagryzane kanapką wyjętą z chlebaka, lub pykał z fajeczki. Patrzył na mokre od potu kosmyki włosów kobiety wysunięte z poluzowanych wysiłkiem spinek i pokrwawione już od wysiłku jej ręce. A niech popracuje sobie jeszcze ta polska świnia – myślał spokojnie, a mściwie.

Żyda, takiego robaka zachciało się jej osłaniać, a może i nie tylko osłaniać – spojrzał na pośladki słaniającej się już z wyczerpania kobiety.

Schnell, schnell! – dla porządku wrzasnął, ale bez specjalnego angażowania emocjonalnego głosu. Celowo przedłużał tę scenerię wydarzeń, które obmyślił dla zastraszenia, dla przykładu, żeby innym odechciało się Żydów osłaniać. Udawał, że nie widzi tych obserwatorów, co w okolicznych krzakach siedzieli. A niech sobie patrzą – uśmiechał się nawet do siebie, niech patrzą i powiedzą innym, co ich czeka za pomoc Żydom. Przeciągnął się. Kobieta siedziała w dole już po ramiona, które coraz wolniej wyrzucały ziemię na zewnątrz. Żyd kiwał się na obolałych z pewnością nogach, a jego opuszczona i pokrwawiona twarz, w ostrych promieniach chylącego się za las słońca, wyglądała w jak przywiędły kwiat.

Horst spojrzał na zegarek – przypominał sobie teraz, po latach, zapamiętane dokładnie tamto chylące się słońce i swój zegarek – dochodziła piąta.

Komm, komm! – krzyknął do słaniającego się w słońcu Żyda. Podeszli razem do pozostającej wciąż w dole kobiety. Podniosła do góry głowę – Horst po raz pierwszy zobaczył z bliska jej oczy. Zapamiętał je, choć nie chciał, bo przez całe życie potem je widział... Wtedy nie mówiąc ni słowa, kopnięciem zsunął Żyda do dołu, wprost na tę podniesioną w górę twarz, na te patrzące na niego szeroko rozwarte oczy kobiety, które widział jedynie przez chwilę, bo już za sekundę przykryło je spadające ciało mężczyzny.

Serie z automatu puszczał równo, systematycznie i precyzyjnie, przecinając drgające ciała wzdłuż, i w poprzek, a potem odpuścił spust karabinu, splunął i odszedł.

Ordnung muss sein – pomyślał jeszcze wtedy, ale czy i teraz?

Tekst został pozyskany w ramach programu Tarcza dla Literata.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Olszewska-Schilling, Przy młynie, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...