10.09.2023

Przylot do Buenos

Wracając z Antarktydy wylądowałem w Buenos, był wczesny wieczór. Gdy tylko odebrałem bagaże i przeszedłem przez kontrolne bramki, od razu dostrzegłem wywieszkę: „Józef Wójcik zgłoś się do Biura Informacji”. Była też strzałka, gdzie iść. Dziś już nie pamiętam, czy było to po polsku, czy po angielsku. Na pewno nie było to po hiszpańsku.

Szedłem we wskazanym kierunku. Po drodze widziałem jeszcze kilka tych samych ogłoszeń, było również przy samym biurze. Podszedłem do okienka i wskazując na ogłoszenie powiedziałem, że ja jestem tą wymienioną osobą. Ponieważ przedstawiłem się po angielsku, również w tym języku otrzymałem odpowiedź:

– Wszystko wiem. Zadzwonię po kierowcę, który na pana czeka.

Po krótkim czasie zjawił się jegomość w dostojnej, służbowej liberii. Po kilku słowach z panią z offisu przedstawił się, że jest kierowcą prof. Jose Skowrona i że ma zawieźć mnie do hotelu. Nie pozwolił, bym niósł swoje bagaże, wziął je i poszliśmy do samochodu. Była to elegancka limuzyna.

Z lotniska do hotelu jechaliśmy ponad pół godziny. Po drodze w rozmowie z kierowcą dowiedziałem się reszty:

Boss przysłał mnie po pana z Montevideo, bo sam nie mógł przyjechać. Mam teraz zawieźć pana do hotelu i wracam z powrotem do Urugwaju. Boss ma zarezerwowany apartament obok i przyjedzie jeszcze dziś koło północy lub najpóźniej jutro z samego rana.

Przyznam, że byłem tym wszystkim zaskoczony od samego początku. Najpierw te wywieszone informacje na lotnisku, gdzie mam się zgłosić, potem kierowca w dostojnej liberii i luksusowa limuzyna, ale najbardziej zdziwiło mnie, że samochód przyjechał po mnie aż z Urugwaju.

– To wcale niedaleko – wyjaśniał kierowca. – Trzeba tylko przejechać promem przez La Platę.

– Ale to jest z dwieście kilometrów – zauważyłem.

– Trochę więcej, bo po skosie – uzupełnił kierowca kuzyna. – W Buenos miałem jeszcze kilka spraw do załatwienia.

To ostatnie stwierdzenie trochę mnie uspokoiło, bo nigdy nie lubiłem przysparzać komuś kłopotów.

*

Portier w hotelu był uprzedzony o moim przyjeździe. Z wielką uprzejmością zabrał prawie wszystkie moje bagaże i windą podwiózł do pokoju i dał mi klucze. Zanim zjechał na dół, wskazał sąsiednie drzwi i wyjaśnił, że tuż po sąsiedzku apartament w hotelu na stałe wynajmuje Jose Skowron i że będzie tu przed północą. Spojrzałem na zegarek; było dopiero po dziewiątej, więc miałem jeszcze sporo czasu.

Najpierw się rozlokowałem, powyciągałem z bagażu to, co będzie potrzebne i wziąłem prysznic. Wieczorne widoki z okna, z palmami i bujną zielenią, w rozświetlonym iluminacjami wielkim mieście, po trzech kolejnych wyprawach na Antarktydę wprost nie pozwalały usiedzieć w hotelowym pokoju. Nadal do spodziewanego przyjazdu kuzyna było trochę czasu, więc nie chciałem go marnować na czekanie.

Zjechałem windą na dół. Po krótkiej rozmowie z portierem w recepcji, jak to w zwyczaju bywa, chciałem zostawić klucz, ale portier poradził, bym go miał przy sobie.

– Jakże mógłbym zapomnieć, że kuzyn José Skowrona wyszedł na miasto. Gdy tylko pan profesor przybędzie, natychmiast go o tym powiadomię – uprzejmie informował pan z recepcji. – U nas po angielsku ciężko się dogadać, ludzie Anglików nie lubią, więc na breloczku klucza jest nazwa hotelu. Gdyby się pan zgubił, lepiej zaznaczyć: „I am Polaco. Where is this Hotel?”

– Oki doki – uśmiechnąłem się do życzliwego Argentyńczyka – Na wszelki wypadek w nocy będę się pytał o drogę najpierw po francusku.

– Niech pan najpierw zaczyna po polsku, bo śp. papieża Jana Pawła II wszyscy u nas poważają, a Polaków lubią. Potem to już język nie ma znaczenia.

Po wyjściu przed hotel najpierw rozglądnąłem się w około, by zapamiętać miejsce. Utwierdziłem się, że nazwa na breloczku zgadza się z tą nad wejściem. W prawo trochę pod górę biegła gęsto zabudowana ulica, raczej boczna. Z kolei w lewo, lekko w dół, tuż za rogiem biegła szeroka aleja z rzęsiście oświetlonym placem. Tam się skierowałem. Po ponad dwóch miesiącach w klimacie subarktycznym i arktycznym, który też mnie zachwycał czymś niezwykłym, czymś, czego trudno sobie wyobrazić, teraz oddychałem letnim polskim powietrzem. Nawet palmy nie wydawały mi się obce. Z zadowoleniem odetchnąłem pełną piersią.

Rzeczywiście jest tu takie dobre, jakby europejskie powietrze. Nie na darmo nazwa Buenos Aires – pomyślałem – takie prawie polskie wieczorne powietrze w pełni lata.

Ale u nas jest już grudniowa zima – zaskoczyłem po chwili.

Mój wieczorny spacer nie był jednak zbyt długi. Mimo że przed wyjściem podałem portierowi hotelu mój numer komórki, by natychmiast dzwonił po przyjeździe Józefa Skowrona, to jednak byłoby nietaktem z mojej strony szwendać się w tym czasie po mieście. Po około pół godzinie byłem z powrotem w recepcji. Pod nieobecność innych hotelowych gości portier był skory do rozmowy. W zasadzie to ja mu odpowiadałem skąd, co i w jakich okolicznościach tu się znalazłem, ale sam również wiele się dowiedziałem. Portier dobrze znał mego kuzyna i był pewien, że za kilkanaście minut powinien już być.

Z Józefem Skowronem do tej pory nigdy się nie spotkałem. Wprawdzie mama mówiła, że kilka razy był w Polsce na Targach Poznańskich i w Książnicach, ale dziwnym trafem mnie wtedy nie było. Wiedziałem tylko, że to najmłodszy syn wujka Antoniego. Michała już wcześniej poznałem i to do niego dzwoniłem z Ushuai, że odwiedzę go w Buenos. Z dawnych rozmów zapamiętałem, że Michał miał tu jakiś herbaciany biznes. Dokładnie nie wiedziałem, czy było to przetwórstwo herbaty, składy, czy jakieś biura. Zapamiętałem jedynie, że na dachu tej herbacianej firmy było lądowisko śmigłowców i że Michał jako pilot latał helikopterem między Buenos i Campo Viera, gdzie miał dużą hacjendę. Przyznam, że ten przelot helikopterem gdzieś tam do miejscowości w okolicy Obera był dla mnie mocno kuszący. Michał podał mi numer telefonu i adres mailowy do brata Józefa i powiedział, że to właśnie brat odbierze mnie po przylocie. Po niespodziankach na lotnisku, informacjach od kierowcy i portiera hotelu z ciekawością oczekiwałem na to spotkanie. Koło jedenastej najpierw zadzwonił hotelowy telefon:

– Józef, nie śpisz jeszcze?    po głosie poznałem kuzyna.

– Jakbym mógł spać, czekałem na twój przyjazd.

– Jestem na dole w recepcji i zaraz będę u ciebie...

Po kilku minutach po raz pierwszy bezpośrednio twarzą w twarz poznałem drugiego kuzyna urodzonego w Argentynie. Jose przyniósł butelkę dobrego wina i jak się wkrótce okazało, był nie tylko znawcą w tej branży, ale też eksporterem win na cały świat z Argentyny, Urugwaju i Brazylii. Po raz kolejny od wylądowania w Buenos byłem zaskoczony, bo wcześniej o tym nic nie wiedziałem. W rozmowie na odległość tysięcy kilometrów najczęściej nie wiadomo, o co pytać, a ja nie lubiłem być wścibskim. Teraz przy butelce wina w spokoju można było porozmawiać i nawzajem się poznać.

– Byłem profesorem historii na Uniwersytecie w Buenos, początkowo nawet lubiłem tę pracę, ale gdy Michał pozrywał kontrakty z Angolami i ich sojusznikami, gdy zgłosił się jako pilot w wojnie o Malwiny, postanowiłem mu pomóc i wesprzeć go albo nawet na jakiś czas zastąpić w biznesie herbaty. To było znacznie więcej pieniędzy niż na Uniwersytecie. Tak się zaczęło, a potem już do pracy na uczelni nie wróciłem...

– To podobnie jak ja. Przez siedemnaście lat byłem wykładowcą w Akademii Morskiej, a potem za dobre pieniądze poszedłem pływać pod obce bandery...

Długośmy jeszcze rozmawiali, aż w końcu doszliśmy do wniosku, że z rana wypoczęci powrócimy do rozmowy.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Józef Franciszek Wójcik, Przylot do Buenos, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...