Przypowieść o przemianie
„w naszym losie kiełkuje grad
bezlitosne białe ziarno
daje nowe życie”
Zawiązki kłosów wypuściły pierwsze cieniutkie wąsy. Wkrótce roślinki nabrały sił, łodyżki napęczniały, wreszcie do niedawna jeszcze wiotkie zboża zaczęły falować. Wieśniacy z radością patrzyli na swoje pola. Nikt we wsi nie miał wątpliwości, że plony będą udane. Skąd brała się ta pewność, że zboże tego roku obrodzi obficie? Może brak kąkoli i maków zwiastował urodzaj, może szum wiatru pozwalał przeczuć to, co jakoby miało nadejść.
Hagalaz i Edda mieszkali na skraju wsi. Ich zboże niczym się nie różniło od tego, które zasiali sąsiedzi. Kłosy i łodygi wyglądały zdrowo i dorodnie. Na pierwszy rzut oka w zielonych łanach nie było widać niczego niezwykłego, oni jednak dostrzegali w swym zbożu potężniejszą niż zwykle siłę słońca i większy upór ziemi. Mieli pewność, że tegoroczne uprawy różnią się od tych z lat wcześniejszych. Hagalaz dawno już tak się nie cieszył. Liczył po cichu, ile sprzeda beczek ziarna. Za uzyskane pieniądze chciał wreszcie kupić wymarzone owce. Wieczorami, po ciężkim dniu, zastanawiał się z żoną, która rasa jest najbardziej przydatna w gospodarstwie i która daje najwięcej wełny.
Pewnego dnia niespodziewanie z północy nadciągnęły ołowiane chmury. W jednej chwili niebo stało się czarne. Wiatr z furią natarł na zielone pola. Hagalaz nie bał się burz ani ciemności, jednak w tym nagłym załamaniu się pogody dostrzegł wielkie niebezpieczeństwo. Przez lata oswajał się z kaprysami przyrody, umiał zabezpieczać się przed nimi w porę, ale tym razem czuł się bezradnie. Nie wiedział dokładnie, w obliczu jakiego zagrożenia stoi. Lękał się o swych bliskich. Przeczuwając najgorsze, skrył się z żoną i dziećmi blisko domu w wykopie, gdzie zwykle trzymali mleko. Przytulając do siebie mocno córkę i synka czuł, jak dzieci drżą ze strachu. Słyszał dochodzący z zewnątrz świst i huk, jakby ziemia była smagana lawiną kamieni. W pierwszej chwili pomyślał, że to może grad, ale przecież lodowe ziarno nigdy nie dudniło tak głośno. „Cóż więc to mogło być?” – pytał siebie. Pragnął, by łomot skończył się jak najprędzej i szeptem błagał o to boga Odyna.
Wreszcie nastała cisza. Hagalaz i Edda, zostawiwszy dzieci w wykopie, wyszli na zewnątrz. Zamarli z przerażenia. Patrzyli w osłupieniu na ziemię usłaną bryłami lodu wielkimi jak pięść, które w promieniach przebłyskującego słońca zamieniały się powoli w wodę i wsiąkały w glebę. W jednej chwili zrozumieli, że nie będzie ani bogatych plonów, ani owiec. Ich dom, z doszczętnie zrujnowanym dachem, wyglądał jak strzaskane piorunem drzewo, zaś zboże leżało zmiażdżone lodowymi bryłami.
Gdy podnieśli głowy i rozejrzeli się dookoła, raz jeszcze zamarli przerażeni i zdumieni. Grad spustoszył jedynie ich pola, oszczędzając uprawy sąsiadów! „Dlaczego los dotknął właśnie nas? Przecież złożyliśmy Odynowi ofiarę z mięsa i napoju. Czym zawiniliśmy?” – zadawali sobie pytania, na które nie znajdowali odpowiedzi.
Ludzie ze wsi szybko się skrzyknęli i zaczęli pomagać nieszczęśnikom ze wszystkich sił. Hagalaz i Edda dziękowali za dobre chęci i życzliwość, wiedzieli jednak, że czeka ich bieda, której będą musieli zaradzić sami. Hagalaz starał się nie poddawać rozpaczy. Nie pierwszy przecież raz dotykała go niedola. W pierwszej kolejności chciał zreperować dach. Naprawianie zniszczeń wymagało czasu i cierpliwości. Gromadząc drewniane bale, popadał w zadumę, a pamięć podsuwała mu obrazy z odległej przeszłości. Ojca i matkę stracił, kiedy opuścił dwór konunga Granmara, gdzie spędził dzieciństwo i wczesną młodość. Uczył się tam przede wszystkim śpiewu, gdyż miał najdźwięczniejszy i najmocniejszy głos ze wszystkich skaldów, a także niezwykły talent do rymowania. Z męskich serc potrafił tonem głosu wykrzesać odwagę, a z niewieścich dobyć melodią więcej tkliwości. Wydawało się, że jego przyszłość jest ustalona i pewna, lecz piękny głos wzbudził zazdrość. Rywalizujący o łaski konunga skaldowie uknuli spisek przeciwko rodzicom Hagalaza, a Granmar dał wiarę kłamstwom, pozbawił ich majątku i wypędził ze swojej ziemi. Ruszyli na tułaczkę bez dobytku, każdy mógł wziąć ze sobą tylko to, co zdołał unieść. Dobrze pamiętając poniewierkę i śmierć rodziców w nędzy, Hagalaz wybrał spokojne życie wieśniacze z dala od zgiełku wielkiego świata oraz intryg zazdrosnych dworaków. Uprawiając ziemię, zaniedbywał głos i śpiewane niegdyś pieśni, z rzadka tylko nucił swoim dzieciom rymy o czynach przodków. Mozół pracy w polu stopniowo tłumił dawne zdolności. Ale czy do końca? Niekiedy Hagalaz miał wrażenie, że jego serce zachowało eposy o bohaterach i pieśni o bogach.
Parę dni po katastrofie, zmęczony ciosaniem drewnianych bali, Hagalaz usiadł na pniu, przymknął oczy i rozmarzył się. Wyobraźnia podsuwała mu obrazy z dawnych mitów: młot boskiego Thora, wędrówki Odyna, walki z olbrzymami oraz słynne czyny własnych przodków. Uśpione pieśni rozbudziły w nim radość życia. Patrzył na zrujnowany dom, zniszczone pola i jakby nie dostrzegał już strat. Podoła wyzwaniu, naprawi dom, ma dostatecznie wiele sił. Da radę, ludzie nie odmówią pomocy. Z żywnością będzie skąpo, ale przetrwają, a w przyszłym roku ziemia wyda nowe plony. Choć grad zniszczył uprawy, nawodnił przecież ziemię i pojawiła się nadzieja. Lecz Hagalaz nagle posmutniał. Gdy już wszystko odbuduje, zbierze nowe ziarno i kupi upragnione owce o gęstym runie, będzie przecież nadal tym, kim się stawał przez lata. Wybrał życie wieśniaka – ale czy życie tego właśnie od niego chciało? Czy nie sprzeniewierzył się prządkom losu: Urd, Skuld i Verdandi?
Hagalaz poczuł się tak, jakby ten grad, który zniszczył dom i pole, zniszczył też pewność, że ma być tym, kim był do tej pory i że ma robić to, co dotychczas. Prawdziwym nieszczęściem było przecież to, że przez długie lata tracił swój talent i bezwiednie oddalał się od samego siebie. Zrozumiał, że musi czynić dalej to, czego wyrzekł się po wygnaniu i śmierci rodziców. Prawdziwym fundamentem, na którym powinien zbudować swoje życie był śpiew. Spróbował coś zanucić. Z początku głos wiązł mu w gardle. Zamknął oczy, by się skupić. Po kilku próbach dźwięk zabrzmiał czysto i Hagalaz zaśpiewał od początku do końca pierwszą pieśń, której się niegdyś nauczył. Pieśń Trzech Norn: Urd, Skuld i Verdandi. Jej słowa mówiły o tym, jak bardzo człowiek zależny jest od okrutnego i łaskawego zarazem losu i jak bardzo trzeba się starać, by zasłużyć na dobre imię. Gdy fala natchnienia opadła, śpiewak nie zapomniał o tradycyjnym wersie zamykającym wykonany utwór: „Błogosławieni ci, którzy słuchali”.
Otworzył oczy i aż przetarł je ze zdumienia: oto ujrzał wokół siebie grupkę swoich sąsiadów. Na ich twarzach widział zachwyt i ukojenie. Cisza trwała jakiś czas, po czym ludzie zaczęli podchodzić do Hagalaza i brać go w objęcia. Niektórzy odchodzili, by wkrótce powrócić z darami i monetami. Ściskali mu dłonie, z uśmiechem prosząc, by śpiewał dalej. I zabrzmiała radosna Pieśń Olbrzymów o szczęściu odnalezionym w tańcu, a potem przejmująca Pieśń Najwyższego o bogu Odynie, który wisząc na świętym Yggdrasilu, otrzymał Runy i podarował je ludziom. Gdy o północy zmęczony, lecz pokrzepiony na duchu Hagalaz skończył śpiewać, dojrzał wokół siebie dostatecznie wiele sprzętów potrzebnych do życia. Miało ono rozkwitnąć dzięki mocy wody, która jako grad zniszczyła to, co stare, by zakwitło nowe. Odrodzony skald dziękował słuchającym, czując, że w zapomnianym talencie odnalazł swój prawdziwy dom.
– Co cię nie złamie, to cię wzmocni, jak mawiają. Na uczcie u Odyna będziesz pił miód z największego rogu, należnego skaldom – dotarły do niego słowa Eddy, która podeszła do męża rozpromieniona.
– Tak mawiają – zadumał się Hagalaz – Chociaż nie wiem, czy wzmocniły mnie intrygi dworskie lub przedwczesna śmierć rodziców. Teraz jednak stało się coś innego. Nazwałbym to tak: co cię mocno ugodzi, to cię szybko odrodzi…
– Jeśli jest z czego – szepnęła z wahaniem Edda.
– Być może każdy nosi w sercu podatną glebę – powiedział Hagalaz, patrząc na swoje wilgotne pole. Czuł, że od tej chwili pragnie śpiewać nie tylko ludziom, ale także Ziemi.