12.05.2022

Przypowieść o twórczości

„ogień serca, kuźni, stosu
pokrewny tym którzy żyją płonąc
ale nie trzeba się spieszyć
owoc wymaga czasu”

Wieszcz Wilmeid miał już swoje lata. Tradycja i duchy przodków coraz częściej przypomniały mu o potrzebie sukcesji. Nie spieszył się z wyborem następcy, choć kandydatów na jego miejsce było wielu. Niektórzy starsi rodów od lat zabiegali, by ich córkę lub syna Wilmeid zechciał przyjąć na naukę, lecz wieszcz twierdził, że nie nadszedł jeszcze czas. W istocie znaczyło to, że nie spotkał dotąd nikogo odpowiedniego. Kandydatami na uczniów byli młodzi ludzie z ogładą, bystrzy i pełni energii, ale wieszcz nie był do nikogo na tyle przekonany, by zdecydowanie powiedzieć: „Ten, a nie inny człowiek zaopiekuje się po mojej śmierci plemieniem”.

Pragnął, by jego następcą został ktoś bez ścisłych powiązań rodzinnych, kto bez osobistych celów potrafiłby bez reszty swój czas oddać leczeniu i wspieraniu ludzi, kto by im towarzyszył we wszelkich życiowych radościach i smutkach, zwycięstwach i klęskach, pomagał i doradzał, nie oczekując zapłaty. Aby mądrze opiekować się współplemieńcami, należy być człowiekiem wolnym, samodzielnym i pewnym swoich decyzji. Tylko takiej osoby posłuchają runy i udzielą swej mocy. Ci, którzy do tej pory zostali mu przedstawieni, powiązani byli układami rodzinnymi, ich wybory naznaczone były cudzymi doświadczeniami, liczyli się z głosami i opiniami starszych rodów. Na takich uczniów Wilmeid przystać nie mógł. Czekał na kogoś, kto bierze lekcje od życia nie wespół z innymi, lecz poznaje siebie i świat własnymi oczami, rękami i duszą.

Pewnego dnia matka przyprowadziła do Wilmeida swą córkę, by stary wieszcz coś zaradził na dolegliwość, która trawiła dziewczynkę od jakiegoś czasu i odbierała jej z każdym dniem siły. Była to wątła istota z pogodną twarzą i spracowanymi dłońmi. Wilmeid zbadał ją. Na szczęście nic poważnego jej nie dolegało: była przemęczona i niedożywiona. Od razu przypadła mu do serca. Czuł, iż wiele dobrego drzemie w tej młodej istocie i nie namyślając się długo, zaproponował matce, by zostawiła ją u niego. Dla kobiety był to wielki zaszczyt. Szczęśliwa ucałowała córkę na pożegnanie i odeszła. Tak oto los zesłał wieszczowi uczennicę.

Następnego dnia Wilmeid wręczył jej skórzany woreczek zawierający dwadzieścia cztery namalowane na kamykach runy z prośbą, by im się przyjrzała i wybrała jedną. Dziewczynka wskazała kamień ze znakiem podobnym do grotu strzały: była to runa Kenaz. Wilmeid nie pytał jej, dlaczego z dwudziestu czterech run tę sobie upatrzyła. Wybór potwierdził przypuszczenie, że nie mylił się co do dziecka. Nabrał pewności, że sam Odyn postawił dziewczynkę na jego drodze i od nazwy runy postanowił nadać jej nowe imię – Kenaz.

Rad był, czując, że dziecko ma ogromne duchowe możliwości i będzie potrafiło wiele zrozumieć. Wiedział, co należy czynić, by Kenaz została godną jego następczynią. Nawet gdy w wizji ujrzał grot strzały blisko swego serca, nie odczuł lęku, choć mogło to oznaczać rychły kres życia. Choć kształt runy Kenaz w istocie przypominał grot strzały, runa oznaczała przede wszystkim płonącą pochodnię, która przemienia mrok w światło. Tradycyjnie runa budziła twórcze moce, przynosiła nowe życie i dawała ulgę w chorobie, zwłaszcza takiej z wysoką gorączką.

Dziewczynka o imieniu Kenaz z chęcią i ufnością poddała się woli mądrego starca i robiła wszystko, co ten jej zalecał. Od pierwszego dnia była wdzięczna Wilmeidowi, chociaż nie umiała powiedzieć, za co. Czuła się bezpiecznie, a obecność wieszcza przynosiła jej radość. Nie odczuwała już głodu i nie musiała ciężko pracować na polu. Sprzątanie izby i prace w ogrodzie nie były dla Kenaz nowym lub trudnym zajęciem. Gdy Wilmeid uznał, że dziewczynka jest nadzwyczaj sumienna, uczynna i doskonale daje sobie radę z obowiązkami, zaczął zabierać ją na długie wędrówki w poszukiwaniu leczniczych ziół. Uczył ich imion i właściwości, suszenia, przygotowywania mieszanek, naparów i odwarów oraz wydobywania ich ukrytej mocy za pomocą run. Coraz częściej Kenaz towarzyszyła Wilmeidowi podczas ceremonii witania nowonarodzonych i żegnania odchodzących. Gdy pomagała mu w rytuałach wieszcz dostrzegł, że posiada szczególną sprawność i siłę w swoich dłoniach.

Pewnego dnia wydał dziewczynce nowe polecenie:

– Od dziś będziesz rzeźbić totemy. Kształt mogą mieć dowolny, a na każdym ma widnieć znak jednej z dwudziestu czterech run.

Dziewczynka, przejęta i radosna, poczuła się tak, jakby odnalazła samą siebie. Zabrała się z zapałem do pracy i z jodłowego klocka wyrzeźbiła obły kształt przypominający ludzką postać. Jej zamysłem było stworzenie Wilmeida, lecz po dniu pracy zorientowała się, że figura jest niezgrabna, a zadanie żmudne i nie tak łatwe, jak sądziła.

Choć do tej pory Kenaz nie miała pojęcia o rzeźbieniu, poczuła, że posiada dar tworzenia. Nie ustępowała. Materia stawiała spory opór, ale jej palce wprawnie trzymały dłuto i pobijak. Przez tydzień obrabiała kawałek jodły niezmordowanie, aż wreszcie stwierdziła, że rzeźba jest gotowa. Towarzyszyły jej mieszane uczucia. Dumna była ze swego pierwszego dzieła, lecz z drugiej strony wstydziła się jego niedoskonałości. Ucieszyła się nawet, kiedy zdumiona usłyszała od nauczyciela, że w ostatnią noc starego roku ma spalić owoc swej pracy na wzgórzu Odyna.

Do tego dnia brakowało sporo czasu, zawinęła więc totem w kawał płótna i położyła w kącie izby. Chciała jak najszybciej rozpocząć kolejne dzieło, lecz do pracy nad nowym totemem wolno jej było przystąpić dopiero wtedy, gdy poprzedni strawi ogień na świętym wzgórzu. Tak postanowił Wilmeid, radząc dziewczynce, by w przyszłości pracowała bez pośpiechu, unikając wszelkiego rozgorączkowania. Kenaz szanowała swego nauczyciela, ufała mu bez reszty i niczego wbrew jego woli, nie chciała i nie śmiała robić. Czekając długie tygodnie na tę jedyną noc w roku, doskonaliła swoje umiejętności, rzeźbiąc figurki zwierząt, postacie ludzi, a czasem dziwne zjawy ze swoich snów. Wyobrażała sobie, że na wzgórzu spotka ją coś nadzwyczajnego: być może zobaczy Oszronionych Olbrzymów, o których opowiadała jej babcia, albo też zjawy z Krainy Musspel.

W końcu nadszedł ostatni dzień starego roku wraz z upragnioną nocą. Dziewczynka od rana przygotowywała się do wyprawy na wzgórze Odyna. Oczyściła totem z kurzu i miała nadzieję, że czas spędzony na oczekiwaniu zostanie jej teraz wynagrodzony. Szła z lękiem w sercu. Chociaż mróz był spory, nie czuła zimna. Ciało miała rozpalone, a jej rozbudzona wyobraźnia kreowała na drodze niepokojące obrazy: słyszała tajemnicze szelesty i czuła niewidzialne muśnięcia.

Wreszcie Kenaz dotarła na wzgórze i zrobiła dokładnie to, co zalecił Wilmeid. Rozpaliła ogień, włożyła rzeźbę w płomienie, patrzyła, jak ogień ją trawi i czekała w napięciu. Dopóki ostatnia iskierka nie straciła swego blasku i żaru, dopóty miała nadzieję, że zobaczy coś, czego jeszcze nigdy nie widziała i doświadczy czegoś, czego nie doświadczyła. Ale wzgórze Odyna było nieme i głuche na te oczekiwania. Ogień z totemu stopił jedynie trochę śniegu, wiatr rozwiał iskry i popiół, a świat jawił się taki, jak do tej pory. Kenaz wróciła do chaty Wilmeida zamyślona. Nie potrafiła jasno rozpoznać i nazwać swych uczuć, lecz jej oddanie dla wieszcza przestało być już tak bezgraniczne, jakby stanowiła cząstkę jego osoby. Dzięki temu zaczęła zdawać sobie sprawę, że jest kimś odrębnym. Właściwie nie wiedziała, czy zawiodła się na nauczycielu, czy nie, ale smutek powątpiewania wypierało nowe doświadczenie, któremu towarzyszyła pewność siebie i ciekawość. Kenaz zaczęła przeczuwać, że życie to nie wyobrażenie o życiu, a mądrość i poczucie bezpieczeństwa nie rodzą się w ścisłej zależności od drugiej osoby, choćby to był najukochańszy i najbardziej godny podziwu nauczyciel.

Wilmeida cieszyły przemiany zachodzące w dziewczynce. W wielu poczynaniach zaczęła być samodzielna, a tylko ktoś szanujący własną odrębność i otwarty na pełnię swych doświadczeń mógł dojść do końca nauki i pojąć, czym jest praca nad totemami oraz ich palenie. Od czasu do czasu wieszcz stwierdzał lakonicznie:

– Jeszcze nie nadeszła pora wyjaśnień. Na niewiele zdałyby się moje słowa, niepoparte twoim życiem. Moje myśli nie przełożyłyby się na właściwy dźwięk. Bądź cierpliwa i spokojnie pracuj, a nadejdzie dzień, kiedy płonące totemy na wzgórzu Odyna przestaną być dla ciebie tajemnicą.

Druga próba Kenaz przypominała pierwszą. Tyle tylko, że totem, który wyrzeźbiła, zrobiony był pewniejszą ręką.

Płynęły lata. Wszystkie wyznaczone noce Kenaz spędzała na wzgórzu Odyna, paląc swoje totemy. Ustawały w niej oczekiwania na coś wyjątkowego. W końcu przestała liczyć na jakiekolwiek szczególne zdarzenia. Polubiła sam ogień, jego blask i żar oraz samotne z nim przebywanie na wzgórzu. Jej największą pasją stało się rzeźbienie. Minęły czasy pierwszych dzieł, którym poświęcała nie więcej jak dwa, trzy tygodnie. Obecnie praca posuwała się powoli. Kenaz potrafiła patrzeć na swoją rzeźbę tygodniami, zanim zdecydowała się na kolejne nacięcie. Efekty jej wysiłków stawały się coraz doskonalsze. Całą swą energię wkładała w przygotowywanie totemów, ale też coraz trudniej było jej pogodzić się z ich utratą. Przychodziły chwile, kiedy obiecywała sobie, że już więcej nie pójdzie na wzgórze Odyna. Wspominała dzień, gdy po raz pierwszy zjawiła się w chacie Wilmeida. Czuła brzemię doświadczenia, które narastało w niej przez lata. Coraz częściej zastanawiała się, cóż jej te lata przyniosły? Rzeźbiła totemy, ale w jakim celu? Jaki był sens ich spalania? Pytała wiele razy o to swego nauczyciela, lecz Wilmeid niezmiennie powtarzał, że na odpowiedź jest jeszcze za wcześnie.

I tak minęły dwadzieścia cztery lata. Kenaz jako dojrzała kobieta ryła w drewnie ostatnią już runę. W międzyczasie Wilmeid zachorował i coraz częściej powtarzał, iż wkrótce odejdzie do Walhalli. Zarazem szeptał nieustannie o dziecku zrodzonym na wzgórzu Odyna ze światła płonącego totemu. Kenaz nie dowierzała swojemu nauczycielowi. Czy przemawiał przez niego starczy obłęd, czy wieszcze proroctwo? Jakim sposobem w nocy, na pustkowiu, przy mrozie ścinającym oddech, miałoby pojawić się dziecko? Miotały nią uczucia buntu i rozpaczy. Przez wiele lat miała nadzieję, że Wilmeid przekaże jej stopniowo razem z sukcesją całą swą wiedzę, zapewni pozycję w Ziemi Run, a tymczasem wierna uczennica nie wiedziała nawet, jakie jest jej miejsce we własnej wiosce. Cóż mogło teraz zmienić jej los? Niczego poza rzeźbieniem totemów, ryciem run i stosowaniem ziół nie potrafiła.

W wigilię ostatniej nocy roku Wilmeid odszedł z tego świata. Kenaz postanowiła dopełnić rytuału i pójść na wzgórze ostatni, dwudziesty czwarty raz, lecz tym razem swojej rzeźby nie spalić. Nie czuła się już do niczego zobowiązana. Słyszała, jak ludzie mówią, że została następczynią Wilmeida, ale nie wiedziała, co to właściwie znaczy. Kiedy ktoś ją prosił, by wyryła ochronne znaki na nowo wybudowanej chacie, szła i robiła to, czego nauczył ją wieszcz. Wspomagała chorych runami namalowanymi na dłoniach, zbierała zioła i leczyła ludziom rany popiołem ze spalonych run, lecz były to bezwiedne jakby czynności, powtarzanie wyuczonych lekcji. Ludzie podziwiali i szanowali Kenaz, ale ona wykonywała swe zadania jakby we mgle, nie czując z nimi jedności, nie mając w nich świadomego udziału. Wiedziała tylko tyle, że dotarła do jakiejś granicy wewnątrz siebie i czuła się zagubiona. „Co dalej?” – pytała samą siebie.

Stała teraz po raz ostatni na wzgórzu Odyna i patrzyła na wysmukły, przepięknej roboty totem stojący na śniegu. Po raz pierwszy nie miała sobie jako rzeźbiarce nic do zarzucenia. Dotąd w pracach, które stworzyła, coś psuło harmonię całości. W ostatniej rzeźbie widziała doskonałość, do której zmierzała latami. Zamyśliła się. Przypomniała sobie swój pierwszy zawód, którego doświadczyła po nocy na wzgórzu i zrozumiała, że wtedy rzeczywiście nie mogło wydarzyć się nic niezwykłego. Pierwszy totem, wykonany dziecięcą, niewprawną ręką, mógł przynieść jedynie rozczarowanie i tęsknotę za doskonałością, którą teraz Kenaz miała przed oczami. Patrzyła na swe dzieło i zdawało się jej, że to rzeczywistość podobna do tej, którą przeczuwała i wyobrażała sobie w dzieciństwie: pełna mocy, tajemnicza i piękna. Stała oczarowana i nie mogła wykonać najmniejszego ruchu. Miała jednak wrażenie, że rusza z miejsca, podchodzi do totemu i podpala go, jak czyniła to już dwadzieścia trzy razy.

Zapłonął ogień. Lecz teraz nie drewno płonęło, a ona sama. Płomień jednak jej nie parzył. Totem powoli znikał, a z niego rodziło się dziecko. Poznała je. Była to ona sama jako dziewczynka z pierwszą swoją rzeźbą przedstawiającą Wilmeida. Zdawało się jej, że słyszy słowa wieszcza:

– Poznałaś wszystkie runy sama sobą. Płonęły ogniem, który stał się twoim światłem. Umiesz już rozjaśnić ciemność, która była twoim wyobrażeniem, lecz nie musisz jej rozjaśniać na wzgórzu Odyna. Ludzie bardziej potrzebują światła.

Kenaz spojrzała na dogasający w śniegu totem i zaczęła schodzić ze wzgórza.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Maria Jolanta Piasecka, Przypowieść o twórczości, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...