Wodopój
Jesień jest tak piękna, tak urokliwa w swoich pastelach prześwietlonych słońcem, że radłowski las zdaje się płonąć ognistą barwą liści. Płomień u poszycia się żółci, rozżagwia i w gałęziach drzew wybucha czerwienią. Poranne mgły niczym dymy snują się i rzedną rozgrzane ognistą kulą słońca. Jęzory przeskakują z drzewa na drzewo, zajmują całe kwartały lasu od linii do linii. Jedynie wśród jodeł i sosen przygasają na chwilę, by znowu za drogą nad jeziorem śródleśnym rozżarzyć, rozbuchać ten jesienny pożar lasu. W zwierciadle wody odbija się białe runo rzadkich chmur. Para łabędzi płynie jak weneckie gondole do przeciwnego brzegu. Tam drzewa jakby wchodzą w mleczną toń. Słońce swoim jesiennym blaskiem maluje taflę jeziora w impresjonistyczne plamy zieloności, żółci, brązów i czerwieni. Leciutki wiatr marszczy płótno obrazu. Gdy promienie już rozgrzały opary, przeźroczysty werniks wydobywa szczegóły, kolory i desenie pejzażu.
Nieco dalej młodnik świerków i zielonych jodeł zbity gęsto nie dopuszcza do siebie nikogo. Na obrzeżach jest porośnięty krzakami derenia, ostrężyny, dzikiego bzu i koralowej kaliny. Za nim las sosnowy przepuszcza już więcej światła w swoje poszycie, gdzie plemionami rozścieliły się krzewinki jagodzin i pióropusze leśnej paproci.
Drzewa i krzewy zrzucają pod swoje stopy kolorową łuskę liści. Drogi i ścieżki są zasłane kobiercem utkanym jak z baśni tysiąca i jednej nocy. Spadają liście do Kisieliny, która w tym lesie zbiera większość wód, mężnieje. Rów przechodzi w fosę, by z boru wypłynąć wreszcie rzeczką. Liście dębów, brzóz, buków i igiełki modrzewi bejcują wodę na rudy kolor mahoniu. Babie lato snuje się leniwie wzdłuż ścieżek i dróżek. W stawach i jeziorach przegląda się niebo. Za tymi jeziorkami trakt nagle się urywa. Trudno dalej iść i oczy też więzną w gęstwinie. To zanurzone w mroku tajne ostępy radłowskiego lasu. Mokradła, zwały i wykroty, mchem porośnięte powalone drzewa. Tam już nie las, a bór, knieja prastara. Inaczej szumi. Mruczy jakąś pieśń odwieczną. Sosny i jodły wysokie refren jej powtarzają. Brzozy ze starości pomarszczone, siwe i kruche słuchają w zadumie. A dęby rosochate olbrzymie na paciorkach żołędzi czas swój kilkusetletni liczą. Dominuje cisza niezmącona żadnym odgłosem zwierzęcego bytowania, a przecież zwierza w tym lesie nie brakuje.
Ma odbyć się zebranie. Takie wieści przekazywały sobie od wielu dni zwierzęta te duże i małe, powtarzały przelatujące ptaki, nawet na obrzeżach lasu kukały o tym kukułki. Szeptały dęby dębom, bukom buki. I tam, gdzie las skrywa swój matecznik, owo miejsce tajemne, gdzie już wszelkie formy cywilizacji nie mają dostępu, bo to już rezerwat rządzony prawami natury, tam na leśnej polanie zbierali się jego mieszkańcy.
Przybywali na zebranie. Pod konarami rozłożystego buka wpisywali się na listę obecności. Stadami rozsiedli się na trawie, w niskich zaroślach trzmieliny przycupnęły rzesze drobniejszego zwierza, chmary ptaków sfrunęły na gałęzie drzew i krzewów. Zwierzęta większe stały w dostojnej postawie w dwóch gromadach.
Zarząd Wodopoju stanął w odosobnieniu od innych uczestników walnego zebrania. Przy powalonych kłodach starych dębów zajął miejsce Żubr, który od kilku kadencji jest naczelnikiem. Przywykł już do tego włodarzenia tak mocno, że urząd naczelnika puszcz i lasów będzie piastował chyba dożywotnio. Sam się w takim myśleniu utwierdzał. Co kadencję stawał wprawdzie do elekcji, ale jak sam mówił, nie miał z kim przegrać. Było to poniekąd prawdą, gdyż w ostatnich dwóch wyborach nie miał kontrkandydatów. Stały żelazny elektorat, bezkrytycznie popierał jego politykę. Przecież on uosabia majestat lasu. Tak już wrósł w tę gęstwinę, w tę brunatność kory, że sam stawał się jak pień dębu. Żubr głos zabierał rzadko, ale jak coś powiedział, stawało się to wykładnią dla wszystkich podległych mu organów władzy wykonawczej puszcz i lasów.
Kłody, już porośnięte zielonym suknem mchu, posłużyły za prezydialny stół. Gwar rósł. Jakieś porykiwania, chrząkania, piski, trele, gulgoty i ćwierkania wypełniły przestrzeń polany. Nadeszła godzina rozpoczęcia obrad. Jeszcze z furkotem przyleciało kilku skrzydlatych członków spółdzielni. Przybyła też rodzina Łasic i para Wydr z leśnej straży ogniowej.
Prezes zarządu, stary Dzik, potarł szable, jakby sprawdzał ich ostrza przed walką. Zbyt wiele uchybień, kumoterstwa i nawet malwersacji było za jego prezesowania w Wodopoju. Będzie musiał odeprzeć sporo ataków i zarzutów. Zadarł szczeciniasty ryj do ucha Żubra, jakby chciał pokazać wszystkim zebranym jakiego ma patrona. Ten kiwnął ciężkim łbem, coś wymruczał, tylko para mu poszła dwoma strumieniami z nozdrzy i dalej patrzył w zielone sukno prezydialnej kłody. Nie znosił takich sytuacji, kiedy w podległych mu strukturach wykrywano nieprawidłowości. Musiał świecić oczami, wytężać swoją wolę, odrywać się od zadań ważniejszych, by przebrnąć przez procedury walnego zebrania, wysłuchać słów krytyki, a cały czas być ponad te swary. Nauczony doświadczeniem wielu lat trwania na urzędzie, wiedział, jak tym wszystkim pokierować, by twarzy nie stracić i swój wpływ w Wodopoju utrzymać.
Prezes Dzik chrząknął kilkakrotnie, wsparł przednie biegi racicami na pniu i zaczął zagajać zebranie:
– Proszę o spokój, czas zaczynać. Witam państwa na walnym zebraniu Spółdzielni Wodopój. Witam pana Żubra, włodarza naszego lasu – dzik uśmiechnął się przymilnie do Żubra i głowę skłonił uniżenie, bowiem wiedział, pod którym dębem żołędzi szukać – Czy z polany są kandydatury na prowadzącego zebranie? – rozejrzał się wokoło, chrząknął i ciągnął dalej – Nie ma. Wobec tego proponuję Wilka Basiora. Ma charyzmę i posłuch. Już niejedno zebranie prowadził, to pójdzie mu sprawnie – ryj skrzywił cynicznie – Kto za? Kto przeciw? Kto się wstrzymał? Nie widzę. Jednogłośnie przewodniczącym zebrania został Wilk Basior. Proszę do nas do stołu.
Wilk stał już za plecami Dzika, jakby na tę funkcję czekał, zrobił tylko krok i już był na miejscu.
– Bardzo dziękuję za zaufanie – powiedział. Głos miał trochę chrapliwy i zaciągał nieco – Zebranie postaram się poprowadzić sprawnie. W pierwszym punkcie wybierzemy sekretarza zebrania, znaczy się protokolanta. To może ja zaproponuję Dzięcioła Zielonego. Pisać umie, na klawiaturze bez opamiętania stuka, wiersze układa. O, już przy stoliku siedzi, bo listę obecności prowadził – łapą wskazał w stronę rozgałęzionego buka – Dla formalności tylko zapytam, kto za? Dziękuję. – odsapnął, za uchem się podrapał i mówił dalej – W punkcie następnym: Wybór Komisji Mandatowej, potem wybór Komisji Uchwał i Wniosków. Z kolei prezes Wodopoju przedstawi sprawozdanie z działalności za minione lata. Po nim Szop Pracz, rewident Wodopoju przedstawi rozliczenie finansowe. Potem dyskusja i głosowanie nad udzieleniem absolutorium dla ustępującego zarządu Wodopoju. Na koniec, szanowni zebrani, wybory. Wtedy szczegółowo objaśnię tryb wyborczy, a teraz proponuję przyjąć przedstawiony porządek obrad.
Żubr znowu coś zamruczał pod nosem. Prychnął. Wilk Basior przytaknął. A jako że z łąki nikt dodatkowego punktu nie zgłosił, porządek zebrania przegłosowano. Basior spoczął. Ci, którzy jeszcze stali, też poszli w jego ślady. Nie wszyscy. Jeleń stał, ponieważ inni usiedli, położyli się czy kucnęli w pozie dwuznacznej. Teraz mógł się w całej okazałości prezentować. W jesiennej poświacie grały mu mięśnie, błyszczała sierść. Piękny. Sprężysty, dostojny i powabny. Ciacho. Ten błysk w ślepiach młodzieńczy, a już dojrzały. Trochę bezczelna mina, łobuzerska. Król rykowiska. Rozpłodnik. I to poroże ósmaka. Patrzcie łanie, bójcie się rywale, samiec alfa idzie.
Łoś zaś czochrał się o drzewo. Łeb uniósł i przekrzywił w filozoficznej zadumie. Nie przystoi przecież takiej personie na zadzie siedzieć. Pozycja komiczna u takiego zwierza. Patrzył w stronę Wilka Basiora i tarł żuchwą ze złości. W swojej szczerej naturze nie mógł pojąć, że czasy się zmieniają, a Wilk ciągle blisko władzy.
– Stary prokurator ma widać do tego wyuczone predylekcje, a może w swoim legowisku jakieś kwity trzyma? – tak skonstatował Łoś i ciężki łeb schylił.
– Słucham propozycji do Komisji Mandatowej – Basior powiedział donośnie i uszu nadstawił.
– Proponuję Zimorodka – ktoś z traw zaterkotał.
Ten z sosnowej gałęzi w sekundzie przyfrunął. Na pniu wylądował. Złożył zielono-niebieski płaszcz skrzydeł, ale dalej świecił w oczy ponurego Żubra i drwalo-seksualnego Dzika rudym sweterkiem podbrzusza. Wilk jeszcze o dwie kandydatury poprosił. Z krzewu dzikiej róży zaskrzeczała Sójka:
– Proponuję panią Srokę i pana Puszczyka.
Sroka się zgodziła, ale Puszczyk nic nie odrzekł. Zwróciły się w jego stronę oczy wszystkich zebranych. On siedział na konarze przytulony do pnia sosny. Opadały mu powieki. Postanowił się nie odzywać. Po co? Gdy głos zabierze, może niechcący komuś dni policzyć. Ma swój tryb życia nocny, swoją filozofię, przemyślenia. Woli samotność. Teraz zdany jest na ten tłum, rwetes. Wtargnęli w jego terytorium śródleśnej polany. Milczał.
– Dla Puszczyka za wcześnie – oznajmił przewodniczący zebrania. Może pan Mysikrólik dołączy do towarzystwa?
Mysikrólik zatrzepotał skrzydełkami i już oliwkowa kulka zakończona dzióbkiem dosiadła się do Sroki i Zimorodka.
– Zamykam listę. Kto jest za?
Wilk rozejrzał się po polanie, zadarł głowę, ślepiami zlustrował gałęzie krzewów i drzew wokoło.
– Wszyscy za. Dziękuję. A teraz jacyś chętni do Komisji Uchwał i Wniosków!?
– Jenota proponuję – lis zaskamlał, a może się tylko zaśmiał złośliwie i trójkąt łba odwrócił, bowiem pełen był obłudy.
Jenot pomyślał, że wnioski zapisze i zredaguje je do przegłosowania, a przy tym posiedzi obok Żubra przy prezydialnej kłodzie. Nobilitacja nie lada, tym bardziej, że on tutaj od niedawna zasiedlony.
– Cieszę się, że Jenot się zgadza. Jeszcze zasili Jenota pani Wilga i znowu poproszę pana Dzięcioła Zielonego. Zamykam listę kandydatów. Dla formalności kto za? Dziękuję panom. O przepraszam, są z nami panie. Miło. Wasza obecność łagodzi obyczaje. Szanowni państwo, w tym punkcie proszę ustępującego prezesa zarządu Spółdzielni Wodopój, pana Dzika o przedstawienie sprawozdania z działalności za całą kadencję. Proszę bardzo prezesie – stary Basior skłonił się uniżenie, jakby spod ostrzy szabel uchodził, odsunął się od kłody. Prezes Wodopoju z zanadrza wyciągnął zwój zapisanego łyka, zaczął czytać.
– Szanowni zebrani, obecny zarząd przejął we władanie Wodopój po ustąpieniu dawnego prezesa. Poprzedni prezes poprzeczkę postawił wysoko. Robiliśmy wszystko, aby Wodopój utrzymać w należytym stanie. Ktoś może zarzucić nam zaniedbania. Jeżeli tak uważacie, nie doceniacie wysiłku tych wszystkich szarych członków spółdzielni. Mojej pracy możecie nie doceniać, nie dbam o to. Wobec obiektywnych trudności ten stan Wodopoju, to na dzień dzisiejszy szczyt możliwości naszej spółdzielni, tak ze względów kadrowych jak i ekonomicznych. Wśród problemów, jakie z powodzeniem zarząd rozwiązał, było przezwyciężenie kłopotów związanych z dwukrotną powodzią za naszej kadencji. Dwa razy wody powodzi zanieczyszczały Wodopój. Pomosty zostały zerwane, a ścieżki i dojścia zaniesione mułem. Trzeba było korzystać z wody pitnej w innym miejscu.
– Dlaczego nikt wody pitnej do lasu nie przywoził w beczkach, tak jak to robiła spółdzielnia w Dąbrowie? – skrzekliwie miauknął Zając spod krzaka koralowej kaliny. Ale zaraz położył słuchy po sobie, jakby się sam tej swojej odwagi przestraszył. Dziwić się nie ma czemu, serce ma przecież zajęcze. Dzik tylko błysnął fajkami, świeczki złości w oczach zaświecił i sprawozdawał dalej:
– Tylko dzięki pomocy Zarządu Lasu woda w Wodopoju nadaje się do picia. Kosztowało to wiele pracy i zabiegów różnych. Dziękuję Naczelniku i podziękowania dla całego Zarządu Lasu za pomoc w tym zakresie. Potem przyszły lata chude, więc zmuszeni byliśmy zrezygnować z nowego ujęcia wody pitnej. Brakło mocy. Szanowni Państwo, powiem tak: jest susza, czy ktoś to dostrzega, czy nie. Wszyscy liczą się z groszem. Z pomocy spółdzielni wycofał się od czerwca główny sponsor, pan Orzeł Bielik. To nam podcięło skrzydła, ale dzięki staraniom zarządu wyszliśmy na prostą. Społeczna robota wymaga wielkiego poświęcenia. Ja jako prezes robiłem wszystko dla dobra Wodopoju. Ofiarowałem swój czas, a z zarządem odwaliliśmy kupę roboty.
– No właśnie, kupę – zaskrzeczała Sójka i przeszedł śmiech przez łąkę.
Dzik jakby tego swojego lapsusu nie zauważył i ciągnął dalej:
– Oprócz przezwyciężenia skutków dwukrotnej powodzi, została zrobiona dalsza część pomostu. To prawie tak jak molo w Sopocie. Zamontowaliśmy na nim dwadzieścia poidełek. Została zakupiona również piła spalinowa Bobrom do budowy kładek, mostów i przepustów. Dużym wyzwaniem było dla zarządu zorganizowanie obchodów okrągłej dwudziestej piątej rocznicy powstania spółdzielni w naszym lesie. Mimo kryzysowych czasów zarząd podjął trud zorganizowania skromnych obchodów. Wielu z was było zaproszonych. Powiem tylko tyle, że wszystkie wydatki na ten jubileusz pokryli sponsorzy. Kończąc, chciałbym powiedzieć wszystkim pracownikom, sympatykom i członkom Zarządu Wodopoju dziękuję.
Prezes Dzik chrząknął, machnął chwostem i spojrzał w stronę przewodniczącego zebrania. Wilk Basior poprosił o wystąpienie rewidenta Szopa Pracza.
Szop, szara eminencja o oczach wyrazistych i przenikliwych, wstał niechętnie i z jakiegoś szpargału zaczął czytać:
– Szanowni zebrani, na walnym zgromadzeniu zarządu i członków przedstawiam sprawozdanie rewidenta Wodopoju za cały okres działalności od lipca 2023 do lipca 2028 roku. Komisja stwierdziła, że wszystkie środki finansowe pozyskiwane z dotacji Zarządu Lasu i od sponsorów przez Wodopój zostały należycie rozliczone. Na wszystkie wydatki są pokwitowania w fakturach i rachunkach. Księgowość była prowadzona należycie. Komisja nie stwierdziła żadnych zaległości w płatnościach na rzecz innych podmiotów. Podpisali Przewodniczący i członkowie rewidenci – szop Pracz usiadł skwapliwie, wyraźnie już zmęczony.
I znowu Wilkpodziękował za sprawozdanie i zaproponował.
– Mam pomysł, aby zapisywać się u sekretarza do głosu w dyskusji nad obydwoma sprawozdaniami. Proponuję, aby jedna osoba zabierała głos tylko jeden raz. Chodzi o porządek, bo nie będzie wtedy chaosu i przekrzykiwania się. Na podsumowanie pozwolę sobie oddać głos włodarzowi naszego lasu – tu skłonił się w stronę Żubra z należytym szacunkiem – Proszę się zapisywać.
– A po co się zapisywać? Jak można z miejsca powiedzieć o co chodzi. Ma być dyskusja, to niech będzie, a nie jakieś reglamentowanie głosu! – zagrzmiał jakiś zwierz z zarośli.
– To była tylko propozycja porządkowa, ale jeśli wolicie państwo z miejsca. Proszę, kto pierwszy…no, tylko nie jeden przez drugiego – powiedział ironicznie Wilk, bo przez chwilę nikt się nie kwapił do zabrania głosu – Poszło dotychczas sprawnie i widzę, że i ten punkt też przejdzie szybko. Zagai ktoś dyskusję? O, pan się zgłasza – Wilk wskazał łapą na Piżmaka.
– Chciałem się dowiedzieć, jakie były przyczyny wycofania się Orła Bielika, głównego sponsora Wodopoju? Może prezes Dzik to wyjaśni.
– Panie prezesie, proszę – pospieszył z uprzejmością Wilk.
– Pierwszą przyczyną wycofania się głównego sponsora jest kryzys. Są jeszcze osobiste względy, o których mówić nie chcę. To tyle na to pytanie.
– Panie prezesie – odezwał się Czarny Dzięcioł – dobrze pan wie, że główny sponsor wycofał swoją pomoc na znak protestu przeciw niegospodarności w spółdzielni. Wtedy zaczęły się kłopoty z płatnościami. Nie twierdzę, że spółdzielnia nie wychodzi na prostą, ale jakim kosztem? I czemu tyle wokół tego złej krwi? Może i jest kryzys, ale główny sponsor rozwija z powodzeniem swoją działalność. W ostatnich miesiącach wszedł z usługami swojej firmy ochroniarskiej na rynek sąsiedniej puszczy. Takiego sponsora trzeba hołubić, dmuchać i chuchać na niego, a nie robić mu afronty.
– Ale o czym pan mówi? – żachnął się Dzik.
– Już pan dobrze wie, o czym mówię. Takie były przyczyny wstrzymania sponsorowania Wodopoju. Powtarzam, wstrzymania, nie zaprzestania, gdyż pan Orzeł Bielik publicznie obiecał, że z chwilą poprawy sytuacji w spółdzielni, a zwłaszcza tej złej atmosfery, na rzecz Wodopoju wpłaci zaległe kwoty i jeszcze tytułem premii coś dorzuci. Taka jest prawda.
– To jest pana prawda – Dzik ze złości zmarszczył gwizd.
Tu czujny Wilk wkroczył:
– Są dwa stanowiska i na tym zakończmy spór. Zebrani sami sobie wyrobią pogląd. Czy ktoś chce jeszcze zabrać głos? – rozejrzał się – Proszę.
Wgałęziach leszczyny Rudy Wiewiór zamachał miotłą rzadkiej kity.
–Mam pytanie do rewidenta Wodopoju. Proszę podać kwoty wpływów za poszczególne lata na rzecz Wodopoju od Zarządu Lasu i od sponsorów. A także wydatki na działalność bieżącą i na inwestycje – Wiewiór się zadyszał i oddychał łapczywie. Spośród liści leszczyny błyszczały mu dwa przednie siekacze.
„To kpina. Rudy Wiewiór znany przecież jest ze swojej pazerności, co to do każdego orzecha laskowego w lesie, ma pretensje i szuka praw własności po sądach. A ile razy miejsce ukrycia swojej spiżarni zapomni? Wtedy do banku leśnego przychodzi i pożyczkę pod zastaw na te niby jego krzaki leszczyny chce dostać. Nie dostaje, to teraz się mści. Sklerotyk jeden” – tak pomyślał Szop Pracz i wstał niechętnie.
–Tak jak już mówiłem, wszystkie środki zostały należycie rozliczone. Komisja nie stwierdziła uchybień. Wpłaty były różne, od sponsorów. W większości było płacenie rachunków, w fakturach wszystko. A tak dla jasności, szanowni Państwo –tu ożywił się nieco –wszystkie sprawozdania finansowe za poprzednie lata zostały przez Zarząd Lasu przyjęte. Jest dobrze, nie trzeba psuć.
– Ale kwoty! Kwoty! Ile rocznie od Zarządu Lasu, a ile od sponsorów? Czy to takie trudne? – dopytywał Wiewiór.
– Rozliczenie za ostatnie półrocze nie jest jeszcze przez Zarząd Lasu przyjęte, ten ostatni rok, rozumiecie państwo, nie jest jeszcze zamknięty. Październik dopiero. Trudno wobec tego jednoznacznie…
– Tuż przed zebraniem została wystawiona faktura do zapłacenia przez sponsorów. Jeszcze nie jest zapłacona. Nie można, na dzień dzisiejszy, wliczać fakturowaną kwotę jako wpływy na rzecz Wodopoju – Dzik przyszedł z pomocą specowi od finansów.
Zawarczało, zapiszczało na polanie. Zebrani dość głośno rozmawiali pomiędzy sobą, wymieniali uwagi i nie kryli oburzenia. Bóbr siedział i niecierpliwie obgryzał paznokcie. Postawił muszelki małych uszu, nadsłuchiwał i patrzył czarnymi oczkami. Nie czuł się winny tego stanu Wodopoju, chociaż można powiedzieć, że jest jego gospodarzem. Tamuje wodę, grodzie plecie. Kokosów z tego nie ma. Postanowił coś powiedzieć i zaczął sapać:
– Daruj sobie pan już to półrocze, ale podaj wpływy za ostatnie trzy lata.
– Takiej wiedzy nie mam – Szop odwrócił się do kłody prezydialnej i spytał –Panie naczelniku, ile rocznie od zarządu?
– Rocznie? Dużo – burknął Żubr.
– A ile od sponsorów? – dopytywał Wiewiór.
– Połowę tej kwoty – odparł Szop Pracz.
– Nie tak powinno takie sprawozdanie wyglądać. Mówię o tym, bo się na tym znam. Pełniłem trochę funkcji, przy władzach byłem i obeznany jestem w tych kwitach.
Lis mordę skrzywił, ślepia przymrużył i do Daniela zaskowyczał złośliwie:
– Wiewiór zna się na finansach, kilka lat temu okrągłą sumkę z targu runa leśnego zgubił i kwity też.
– Pana sprawozdanie nadaje się do śmieci, panie rewidencie. Jak banki robią takie sprawozdania, to winszować – Bóbr się wtrącił.
Z łąki do prezydialnej kłody doszły piski i rechoty.
– Che, che. Szop w banku brudną kasę pierze. Che, che, che.
– Twoją tamę, Bobrze, pierwsza powódź zniosła – Szop Pracz się odgryzł.
– Ty mnie tu ciesiółki robić nie ucz. Ja na tym zęby zjadłem. Papiery mistrzowskie mam. Uczni kilku do zawodu sposobię. Tylko żeby robotę tu mieli, bo w obce strony wyjadą.
– Dość już tej kłótni i uszczypliwości – zawył Wilk i wyszczerzył ostre kły – Do rzeczy gadać! Widzę, że Myszołów chce coś powiedzieć.
– A ja chcę powiedzieć, że nie zgadzam się na finansowanie zabaw na jeziorku z Zarządu Lasu. To jest nasz las, nasz Wodopój i z naszych podatków wszystko. Jak chcą się chlapać, to niech założą klub pływacki, niech sobie składki płacą i sponsorów znajdą, wtedy mogą się w jeziorku pławić. Za moją krwawicę z Wodopoju basen robią, jacuzzi jakieś. A w spółdzielni, słyszę, stajnia. Nie zgadzam się! Panie Naczelniku na budowanie pomostów, kładek, jakby już ważniejszych potrzeb nie było. Ja się na to nie zgadzam! Rozumie pan, panie Żubrze. A jak nie, to mi wieżę widokową wybudujcie i lornetkę kupcie. A może jeszcze motolotnię. Co się będę męczył, kominów powietrznych w niebie szukał. Kupcie mi motolotnię za runo leśne czy drewno z wyrębu. Latać lubię. Chcę powiedzieć, że najwyższy czas coś zmienić, bo żadnego postępu nie będzie. Bagno, stęchlizna. Rzęsa wodna zarośnie wszystko. Tylko Dziki będą się babrać. Nawet Bobry odpłyną. Młodych do władzy dopuścić. Rada starców rządzi. Dość już tego kumoterstwa! – zgłosił swoje pretensje Myszołów. Patrzył w dół zasępiony. Dziób jego zawisł w groźnej pozie jak rzeźnicki hak.
– Panie Myszołowie, ja nie jestem adresatem pańskiego sprzeciwu. Takie były uchwały zarządu spółdzielni. Gdyby pan założył Towarzystwo Motolotniarzy, też pewnie Zarząd Lasu jakieś środki musiałaby na to przeznaczyć. Takie są realia. A do władz Wodopoju kandydować pan może. Demokracja jest.
– Panie naczelniku, przyszedłem na to zebranie, by się zapytać czy zarząd przez ostatnie miesiące miał prawo podejmować uchwały i rządzić Wodopojem? Pytam, bo sobie o cztery miesiące włodarzenie przedłużyli. Czy byli w prawie? – znowu dało się usłyszeć sapanie Bobra.
– Na to pytanie odpowiem na końcu, gdy przewodniczący zebrania da mi głos – prychnął Żubr.
Jastrząb Gołębiarz przelatywał nad lasem. Ruch wielki, niecodzienny zauważył na polanie i spadać zaczął jak kamień, ale nad sosną gonną, jak maszt wysoką, wyhamował. Na konarze przysiadł w pozie posągowej. Piękny, dostojny i niebezpieczny. Znał swoją wartość. Z zaciekawieniem w dół patrzył, można powiedzieć, że z dystansu, bo wzrok ma przecież wyśmienity. Sójka opuściła kolczasty krzak dzikiej róży, podfrunęła zakosem do sosny i siadła ufnie na niższej gałęzi.
– A cóż to za zgromadzenie? – udał zdziwienie Jastrząb i przeszywająco popiskiwać zaczął. Kłuł słowami, piorunami z oczu strzelał w stronę prezydium – Cała czteroletnia kadencja przeszła, coroczne zebrania miały się odbywać, a żadnego nie było. To tak chcecie zbudować społeczność obywatelską? Ale wy nie chcecie tego. Po co ma wam ktoś na ręce patrzyć? Dokumentów żądać? O swoje prawa się upominać? W tej waszej ciężkiej służbie przeszkadzać? Leśna brać potrzebna jest wam tylko do wyborów, byście potem mogli się chełpić, że z ich woli władzę sprawujecie. Najchętniej sami byście się mianowali, stołki dzielili, apanaże i immunitety, a nawet dziedzicznie byście chcieli. Gęby macie pełne frazesów o demokracji i równości, o służbie. A, słów brakuje na wasze nieprawości. Kuna Leśna zdobyła się na odwagę, zza pnia wychynęła i zamiauczała:
– Szanowni zebrani, przysłuchując się tej dyskusji dochodzę do wniosku, że w takim środowisku nie da się pracować. Mieszkałam w wielu krainach, w wielu miejscach starałam się być aktywną, coś wnieść do środowiska, ale nigdzie nie było tak jak tutaj. Mają rację ci, którzy mówią, że ten las jest specyficzny, każdą społeczną działalność kontestują i zaprzeczą każdej nawet najszczytniejszej idei. Ja już nie dziwię się tym pytaniom i pretensjom. Zgoda, chcecie wiedzieć. Ale dziwi i obraża mnie taka atmosfera podejrzliwości i napastliwości. To co? Zarząd jest stowarzyszeniem złodziei? – rzuciła pytanie jak ksiądz z ambony. W milczeniu po zebranych wzrokiem przeciągnęła – Szanujmy się. Wszyscy jesteśmy przecież jak z arki Noego. Jest sterta dokumentów, faktur, rachunków, umów i rozliczeń za każdy rok, i każdy ma zadania. Tylko przyjść do siedziby spółdzielni, zapytać, zainteresować się – i znowu się rozsierdziła – Do krytyki wielu. Nikogo nie było do pomocy, a pracy społecznej przecież nie brakuje. Nie, najłatwiej krytykować, insynuować. Nawet powstała tak zwana grupa inicjatywna. Po co powstała? Żeby pomóc? A co zrobiła? Ktoś z tej grupy spotkał się z głównym sponsorem Wodopoju i namawiał go, by nie wspomagał Wodopoju. Więc wstrzymanie finansowania też było z podpuszczenia kogoś z tej grupy? Wasza działalność tylko poróżniła środowisko. Ja się pytam, czy tak się godzi?
Za takie słowa Kuna dostała brawa od zarządu. Wydry i Łasice zrobiły stójkę i wiwatowały jak oszalałe. Na to podniosły się głosy opozycji z łąki śródleśnej o kilka tonów wyżej. Słychać było prychanie, kwiki, świsty i porykiwania. Kuna wycofała się i przycupnęła bliżej pnia. Wyciągnęła szyję i patrzyła z zaciekawieniem, co też z tego wyniknie.
– To już się zapytać nie wolno? – zabeczał młody koziołek.
– Nikt w rewizora się bawił nie będzie, po to jest zebranie, by było tu czarno na białym wyłożone – gwizdnął Bóbr.
Rudy Wiewiór nie wytrzymał. Buzowała w nim złość, że osła z niego robią, w żywe oczy kłamią.
– Działalność publiczna podlega publicznej ocenie, czy wam się to podoba, czy nie. Macie jeszcze jakieś dawne nawyki. Ale co się dziwić, jak w lesie stajnia, to i tu gnój. Mam pytanie do Kuny Leśnej. Jakiego jest wyznania?
– To nie ma nic do rzeczy. Proszę tego nawet nie protokołować. To niedopuszczalne – Wilk żachnął się wzburzony.
Daniel, sympatyk zarządu, już nie mógł wytrzymać, z nogi na nogę przestępował, kopytkiem trawę targał, łbem strojnym w poroże bogate zarzucał na boki i wreszcie bekać zaczął głosem donośnym:
– Nadszedł czas, by sobie kilka słów prawdy powiedzieć. Mówił będę konkretnie. Mam żal do Czarnego Dzięcioła. Grupa inicjatywna, którą zorganizowałeś z krytyków obecnego zarządu, nie powstała, by pomóc. A takie miałem pierwsze wrażenie. Niestety, było to tylko wrażenie. Już sama forma przedstawienia problemów Wodopoju była nie do przyjęcia. Dlaczego, jak ci tak leży na sercu dobro Wodopoju i jego pracowników, nie przyszedłeś, nie zapytałeś w czym wesprzeć? Zacząłeś stukać, pukać, wszędzie robaków szukać. A w Gazecie Leśnej oszczerstwa i pomówienia, a potem w Ptasim Radiu Info zaczęli ćwierkać, kwilić i trajkotać. Wiesz, to jest chwyt poniżej pasa. To nie jest przyjemne, gdy za społeczną działalność dostaje się taką zapłatę i jeszcze te oskarżycielskie tezy grupy inicjatywnej przybite do pnia Świętego Dębu w środku lasu. Mógłbyś już sobie darować.
Tu Daniel trochę odsapnął, nabrał powietrza i jeszcze wyżej uniósł ogromne poroże.
– Powiem ci tylko tyle. Ta grupa zrobiła wiele złego. Poróżniła społeczność naszego lasu. Tak zohydziła wszelką działalność społeczną, że już z tego zarządu nikt nie będzie się angażował w żadne projekty, w żadną społeczną robotę. O to ci chodziło? Chyba tak. A robiliśmy jako zarząd dużo dla tego Wodopoju, dla środowiska. No proszę, powiedz tym wszystkim z zarządu, że ich wysiłek był psu na budę. Robili to za marną dietę. Tak rozsławiali nasz las.
Na polanie już mało kto tej jego przemowy słuchał. W dalszych rzędach szła rozmowa:
– Dudek narobił dziadostwa i za granicę czmychnął.
– Nigdy mi się ten jego czub na głowie nie podobał. Co to jest? Irokez jakiś? Z amerykańskich prerii będzie nam tu zwyczaje sprowadzał.
– Kłuje w oczy tym czubem. Pokory trochę. Jak zima, to on w ciepłe kraje pryska.
– I to ma być patriota?
– No, ale wraca. Zawsze na wiosnę wraca, jak Bocian. To chyba dla nich ta nasza ziemia ważna.
– Aaa, Bocian, to inna sprawa. On taki skromny. W bagnie na jednej nodze stoi i nikomu to nie wadzi. No chyba, że Żabom – zaśmiał się rozmówca.
– Jaki skromny? Na najwyższym drzewie gniazdo ściele i z góry na świat patrzy.
– E tam, każdemu można łatkę przypiąć – tak zakończyli rozmowę.
Daniel dalej opozycji dokładał:
– Krytykujecie ich, że zapuścili Wodopój. Napuszczacie jednych na drugich. To przecież nieetyczne. Powinniście pomagać, a tylko ploty szły przez knieję, że zarząd źle gospodarzył, a jeden to nawet do ciepłych krajów wyfrunął. Ale wróci! Będziecie go mogli spytać, jak było. W ostatnim tygodniu była w spółdzielni przeprowadzona kontrola finansowa. Mam podstawy sądzić, że ktoś ją nasłał. Ale muszę was zmartwić. Wodopój wypadł pomyślnie. Nic nie znaleźli. Na koniec mam do ciebie, Dzięciole, pytanie. Jaką działalność społeczną prowadziłeś wcześniej? Co zrobiłeś społecznie dla lasu, dla zwierząt, dla środowiska? Nic nie zrobiłeś! Nikt o twojej żadnej inicjatywie nie słyszał. Teraz zacząłeś od krytyki, od psucia. Tak się nie robi! Najpierw trzeba społecznie samemu popracować, potem ma się prawo innych oceniać.
Można by powiedzieć, że Daniel skończył, lecz łeb dalej w górze trzymał i wszystkim się zdawało, że beka jeszcze, a to echo bekało. I nagle wystrzeliły oklaski od zarządu i jego sympatyków. Niosły się po polanie i odbijały zwielokrotnione jak salwa z kałasznikowa. Ale ledwo brawa ucichły, Puszczyk huknął zdenerwowany:
– A ty żeś działał?
– Trzy funkcje w spółdzielni pełniłem sumiennie. Doradca prawny, rzecznik prasowy i specjalista do spraw promocji Wodopoju.
– Za to swoje łanie tam poisz. A przedtem?
– Też.
– Co też? Korzyści żeś miał. Filantrop się znalazł. Cały las pełen społeczników za pieniądze.
– Nie kłócić się. Do rzeczy, do rzeczy – włączył się Wilk.
– To on od rzeczy gada!! – Puszczyk huknął.
– Przestań hukać, Puszczyku – dobrotliwie zaskrzeczała Sroka – tu z armaty huknąć trzeba. Narobili dziadostwa, jeszcze sobie medale na okrągłą rocznicę przyznali. Towarzystwo wzajemnej adoracji.
– Dzięcioł Czarny ma głos. Ad vocem, ma się rozumieć – zawyrokował Wilk Basior.
– Byłem tutaj zaatakowany imiennie – spojrzał Dzięcioł w stronę Daniela, tak jakoś ostro, jakby chciał go dziobem do drzewa przyszpilić – Nie dbam o to, nie będę się odnosił do imiennych zaczepek. Mówił będę o sprawie, bo o sprawę tutaj chodzi. Mówiłeś Danielu wiele, ale merytorycznie mało. Jak już wspomniałem, główny sponsor wstrzymał finansowanie po niepokojących sygnałach o kondycji Wodopoju. Nie rozmawiałem z nim wcześniej na ten temat, dopiero na zebraniu grupy inicjatywnej, czego byli świadkami ci, którzy przyszli. Dobrze wiecie, jak było z finansami, tylko teraz chcecie zakłamać prawdę, bo jest dla was niewygodna. W artykule na temat sytuacji w Wodopoju nie ma zarzutów o żadnym sprzeniewierzeniu środków, choć są takie podejrzenia, ale najpierw musimy sprawdzić kwity. Owszem, artykuł w gazecie miał zainicjować dyskusję, dlaczego jest tak źle i jak sytuację poprawić. Co to za gospodarzenie? Żadnej wizji rozwoju, żadnej dyscypliny finansowej. Na każdym zebraniu zarządu uchwalacie przesunięcia w budżecie, pożyczki jakieś zaciągacie, a na nowy rok jest zawsze prezent! Opłaty za wodę większe. Są pytania o sprawy finansowe w kontekście wiadomości, jakie docierały do mieszkańców lasu, że są zaległości w płaceniu rachunków, a nawet, że na finanse Wodopoju wszedł komornik. Za tymi kłopotami, których nie ujawnialiście, szła degradacja Wodopoju. Woda była coraz gorsza. Odchodzili pić w stawach sąsiednich. Artykuł, to pytanie o stan Wodopoju po powodzi. Mówisz, że moje działanie jest nieetyczne. A kto sprywatyzował drzewo z lasu? Przez trzy dni cięli, rąbali, piłami rżnęli dęby i buki. Susza nastała, rów zamierzali kopać, by świeżą wodę z rzeczki do Wodopoju wpuścić. Pomyślałem, że ktoś wreszcie po gospodarsku pomyślał. I co? Ani drzew, ani rowu. Okazało się, że woda do stawu miała pod górkę płynąć, melioranci z bożej łaski. Poprzedni zarząd zostawił środki na przepompownie. Pompę mieliście zakupić. Dwa przetargi unieważnione i pieniędzy nie ma, a projekty były, zezwolenie na budowę przepompowni już dawno nieaktualne. To jest wasza gospodarność i zarządzanie teoretyczne. Kadencja waszego zarządu upłynęła na początku lipca. Było zasadne spytać, dlaczego zarząd przedłużył sobie kadencję, tym bardziej, że były kłopoty. Czyżby chciał je ukryć? Dzik zamiast do roboty się zabrać, dalej w ściółce żołędzi szukał i w błocie się babrał.
Na takie słowa prezes powietrza nabrał, zacharczał, chrząknął, kłami błysnął.
– A ja chcę dodać, panie Żubrze, że najpiękniejsze dęby i buki wycięli – wtrąciła Kukułka – Nawet Ptasie Radio zamilkło, taki był huk i harmider. I to wszystko w porze wysiadywania jaj. Biedne ptaki latały jak opętane. Gniazda zniweczone, a dziupli ile zrujnowanych? To jedynie Dzięcioły, Sowy i Dudki wiedzą.
– Mam nadzieję, że pani ze swoim gniazdem problemu nie miała? – Lis uprzejmie zapytał.
– Za to drewno można było przepompownię sprawić – Dzięcioł Czarny jeszcze dopowiedział.
Żubr sierść najeżył, łbem zarzucił, brwi zmarszczył, rozparł się szeroko i spojrzał na Dzika. Taki namysł całą swoją fizjonomią wyrażał, jakby coś wiekopomnego miał oznajmić.
– Pierwsze słyszę – powiedział – o jakimś wycięciu drzew. W rezerwacie? To niemożliwe! Budowa kanału zasilającego Wodopój? Nie ma na to żadnych śladów w dokumentach. Z urzędowego punktu widzenia tego nie było.
– Jak nie było? Trzy dni jakaś brygada obcych Bobrów drzewa ścinała. Od razu wszystko gdzieś wywozili. Wszyscy widzieli!
– Rozumiem, że ci, co widzieli, złożyli doniesienie do Wielkiego Strażnika Puszcz i Lasów? – Żubr zapytał. Rzucił w ślepiach błyskawice w kierunku Dzika. Ten ryj podwinął między przednie biegi, jakby w ściółce pod prezydialną kłodą żeru szukał.
Na polanie zaległo milczenie.
– O wycince drzew nic nie wiem – Dzik zaczął nieśmiało – Ja za Wodopój odpowiadam, a nie za cały las. Co się tyczy Wodopoju, to zależało nam, by roboty dokończyć, zorganizować jubileusz i doprowadzić wszystko do porządku. Co nam się udało. A że mało zwierząt z Wodopoju korzysta? Proszę spojrzeć w statystki o ile zmniejszyło się pogłowie. Zrób pan, panie Dzięcioł, kilkoro Dzięciołków. Ja w jednym miocie mam ośmioro. Jeść trzeba temu dać. O swoje warchlaki dbam.
– To było świńskie! – zakukała kukułka i odleciała obrażona.
Szlachetny Łoś Badylarz słuchał cierpliwie. W sobie rozważał, co by tu powiedzieć i zaczął wolno cedzić słowa.
– Miałem się nie odzywać, ale widzę, że idziecie w zaparte. Upieracie się, że jest dobrze. A nie jest. Woda brudna. Zaległości w płaceniu faktur i Bóbr też za swoją pracę pół roku na zapłatę czeka. Z Wodopoju tylko garstka korzysta, a przy innych stawach życie kwitnie. Nie jest w porządku i trzeba się do tego, prezesie, umieć przyznać.
– A wy żeście wszystkie rozumy zjedli! Potrafię się do błędu przyznać. Nie jestem alfą i omegą, nie wszystko wiem i za błędy płacę ze swojej kieszeni. Zapłaciłem mandat w Urzędzie Rachmistrza. Zawiniłem, zapłaciłem. Ale mam żal do pana, Łosiu, że po wizycie u rachmistrza, pobiegł pan od razu do Zarządu Lasu z plotką. Tak rozsiewał pan ploty, buczał pan jak na bukowisku, że zarząd ma zapłacić zaległy podatek. Skąd takie wiadomości? Czyżby rachmistrz panu takie dane podał? To urzędnicza tajemnica. Toż to granda!
– O nie, tak nie było – zabuczał groźnie Łoś Badylarz, aż Mysikrólik ze strachu przeskoczył na wyższą gałąź i jeszcze bardziej się skulił.
Dzik szczeć postawił na sukni i szable już do fechtunku sposobił.
– Ale plota poszła od pana, że dług jest. Panie naczelniku, no niech pan powie, jak było, kto do pana z taką sensacją przyszedł?
– Później, na końcu zabiorę głos - Żubrmruknął tylko trochę jakby zażenowany, że każą mu zająć stanowisko w sporze o źródło plotki.
– Udzielam głosu członkowi zarządu – Wilk wskazał łapą włochatą Lisa, który tonem mentorskim zaczął pouczać:
– Widzę tu wśród zebranych wielkie pomylenie pojęć i niezrozumienie, bo materia finansowa jest skomplikowana. Moi uczniowie wiedzą, o czym mówię, jaki to temat szeroki i wymagający rozeznania, a rzecz dotyczy płatności. Znają te niuanse ekonomii ci, którzy prowadzą działalność biznesową. Otóż, szanowni państwo, płatności dzielimy na…
Puszczyk znowu nie zdzierżył i pohukiwać zaczął jakby do siebie, ale tak by go siedzący obok Wiewiór słyszał.
– Ekonomii będzie uczył. Profesor od siedmiu boleści.
Lisnie przerywając, mówił dalej:
–…wymagalne z upływem terminu płatności i zalegające. Można te płatności ugodą odroczyć, a nawet płacić ratalnie. Jest to kwestia negocjacji. Na końcu wchodzą płatności windykowane, lecz i tu jest podział na windykacje polubowną i sądową. Potem dopiero następuje windykacja komornicza, a na końcu karna. Tak widzicie państwo, że w tym temacie trzeba mieć rozeznanie, a potem dopiero zarzuty czynić.
– Pod dębem stał i żołędzie liczył, a teraz profesor ekonomii. A kończ już ten wykład – Sójka zaskrzeczała.
– Pozwólmy się wypowiedzieć do końca – Wilk zainterweniował przytomnie.
– Otóż nigdy nie było tak, by następowała windykacja należności od Wodopoju. Owszem, były opóźnienia, ale uzgadniane. Tak bywa w każdej działalności – powiódł wzrokiem po zebranych nauczycielskim wzrokiem – Mam nadzieję, że trochę rozjaśniłem te zawiłości ekonomiki.
– Kończyć to gadanie. Wieczór już się robi, ile tu będziemy siedzieć? A jeszcze przecież wybory. Łupanie pustych orzechów.
– Dajcie panowie już spokój tym rozliczeniom, ile było, ile wydane. Jest rozliczone, nie ma zaległości, to dla zgody temat zamknąć. Pokłócimy się i co z tego będzie? Czy na pretensjach można coś zbudować? Tu o Wodopój idzie. O nasze być albo nie być. Wiem, czego potrzeba. Zgody! Ważna jest dobra atmosfera, wtedy i sponsorzy się znajdą – zaćwierkał Wróbel.
– A wiceprezesa Kuny to nigdy u Wodopoju nie widziałem. Co on robił przez te lata? Gdzie był? Teraz mędrkują, a wcześniej żadnego zebrania nie zrobili, jak zaradzić. Jak pawy chodzili. Jak indory nadęte. Owinie se taki szalik koło szyi i myśli, że im bardziej tym szalikiem omotany, tym szycha większa, artysta z bożej łaski, a do roboty nikogo – Bóbr się uniósł i ze złości walnął pluskiem o ziemię, aż jaszczurka zwinka odskoczyła w przestrachu pod kłodę zwalonej sosny.
Myszka Szara widząc, że to zwyczajne młócenie słomy, ziarenka z tego żadnego nie ma, zapiszczała przenikliwie:
– Panie Wilku składam wniosek formalny o zakończenie dyskusji.
– Cieszy mnie ten wniosek z ust pani. A zatem oddaję głos panu naczelnikowi.
Żubr podniósł ciężkie powieki, spojrzał przed siebie już trochę znudzony i chruczeć zaczął:
– Przysłuchuję się temu zebraniu, słyszę tu wiele pretensji jednych do drugich. Po to jest walne zebranie, by sobie wszystkie sprawy wyjaśnić i zarząd rozliczyć. Nie ma się co obrażać na trudne pytania. Jest demokracja, jest niestety jawność wszystkiego co publiczne i trzeba się temu podporządkować. Dzięcioł Czarny miał prawo pytać o te wszystkie sprawy. Myślę, bo znam pana Dzięcioła, że to z troski o dobro spółdzielni. Wodopoje nie znikną. Pić się chce. Statut mówi, że zwołać zebranie może jedynie zarząd z własnej inicjatywy, na żądanie rewidenta i na wniosek co najmniej piętnastu członków spółdzielni. Tyle statut, a że przeciągło się to o kilka miesięcy, to już ocenicie sami. Co roku w Zarządzie Lasu mamy kontrolę Wysokiego Rachmistrza Puszcz i Lasów. Takie czasy. Trudno mi powiedzieć, czy zaplanowane środki w całości zostaną przeznaczone na Wodopoje. Mogą pojawić się inne potrzeby. Gdy zechce pan kandydować, panie Dzięcioł i zostanie pan wybrany, liczę na współpracę. Ale powiem jeszcze, że do działalności społecznej trzeba mieć grubą skórę. Sami widzicie, że jest to praca, która podlega ocenie publicznej. No cóż, takie czasy. Należy dążyć jednak do jednomyślności i porażkami się nie zrażać.
Żubr skończył. Odsapnął z ulgą i wielkim łbem dostojnie poruszył.
– Dziękuję panu naczelnikowi. Przechodzimy do głosowania nad udzieleniem absolutorium ustępującemu zarządowi. Potem przystąpimy do wyboru nowego zarządu.
Czarny Dzięcioł ze zdumienia dziób rozdziawił. „Żubr oferuje współpracę? Trzeba przyznać, że to rasowy polityk. Z każdej strony żłobu umie się ustawić. Hm, może rzucić to wszystko w cholerę, a na koniec im wygarnąć, że na leśnym wikcie się tuczą, w sadło obrastają…” – taka myśl bezkompromisowa przyszła mu do głowy, ale jej zaniechał.
„Szkoda nerwów. Z drugiej strony przecież na tym Wodopoju mi zależy. Temat zacząłem, to skończyć go wypada. Muszę wejść do władz Spółdzielni i pokazać innym, że można coś zrobić. Skuteczność się liczy. Jeśli się uda, będzie to wstęp do dalszej kariery. Kto wie? Może w Zarządzie Lasu, może wyżej?” – Czarny Dzięcioł się rozmarzył – „Na naczelnika nie ma co pluć, bo wyżej siedzi. Plwocina spadnie i na mojej głowie się rozleje. Trzeba ślinę przełknąć i z oferty Żubra skorzystać. Pewnie i w jego interesie jest, by stary zarząd skwitować. To co było, w niepamięć puścić. Niech już odejdą. Pies ich drapał.”
Tak postanowił i po łące się rozglądać zaczął. Inni na niego patrzyli. Żeby choć w pień stuknął, czy głosować tak, czy nie. Chcieli się porozumieć, coś uzgodnić. Dzięcioł żadnego znaku nie dał, a przecież słychać było szybkie pytania o jakieś instrukcje.
– A co to jest to absolutorium? – Kos gwizdnął z zieleni.
– Jak będziemy przeciw, to co? – ktoś spytał.
– To pewnie stary zarząd dalej zostanie. Nie wiem. Nie znam się na tych procedurach.
– To jak głosujemy? – Myszka zapiszczała.
Nim coś zaradzili, już trzeba było się określić. Ptasia menażeria skrzydła podniosła, trzymano łapki w górze i kopyta, aż Sroka z Sójką obleciały całą polanę, na drzewa pobliskie zajrzały, wszystkie głosy policzyły skrupulatnie.
– Dziękuję. Za pięćdziesiąt dwa głosy, przeciw nikt, wstrzymało się sześciu. Ogłaszam, że ustępujący Zarząd Wodopoju został skwitowany – oznajmił Wilk wszem i wobec tak głośno, jakby swoją watahę na łowy zwoływał.
Na ryju Dzika ulga zadowolenia zakwitła. Daniel łbem zarzucił. Kuna Leśna z radości podskoczyła, a Lis się wąsko uśmiechnął, zaś Szop Pracz minę miał pokerową. Cisza trwała na polanie, ale krótko. Wilk popędzał, bo dzień się nachylił i słońce już stało czerwoną kulą jak płomień świecy na wierzchołkach sosen. Po tej długiej dyskusji, praniu brudów i skakaniu sobie do oczu, zaczęły się wybory nowego zarządu. Z trudem sklecono skład Komisji Wyborczej. Jakoś nikt nie chciał brać w tym udziału. Napięcie opadło. Sroka się znowu zgodziła. Ktoś, pewnie dla hecy, Żółwia Błotnego zaproponował do liczenia głosów, ale śmiechy na polanie wybuchły.
– On by tydzień liczył.
Puszczyka albo Sowę Uszatą podać chcieli, ale gdzieżby ich szukać. Na żer gdzieś poleciały, bo to ich pora. I gdy już się wydawało, że Wilk sam siebie wyznaczyć musi, z kniei para Borsuków nierozłącznych wychynęła. Nadeszły na polanę lekko chwiejnym krokiem, oczkami małymi świecąc przed siebie. Chyba tylko z nieśmiałości nie odmówiły, sumitując się jeszcze, że owszem, o zebraniu wiedziały, ale zwyczajnie zapomniały.
Ustalono gremialnie, że wybory będą jawne. Czasu szkoda. Wilk wyjaśnił, że Zarząd Wodopoju musi się składać z co najmniej pięciu członków, a może być i dziewięciu.
– Proszę podawać kandydatury!
Ktoś podał Łosia Badylarza w pierwszej kolejności.
– Dzięcioł Czarny! – Sójka krzyknęła.
Łoś przekazał Wilkowi oświadczenie Orła Bielika, w którym zgadza się na podanie swojej kandydatury. Statut takiej okoliczności nie przewidział, jednak Wilk uznał, że co nie jest zabronione, jest dopuszczalne.
– Żaba Ropucha – Derkacz wrzasnął z łąki.
Ropucha zdziwiona oczy wybałuszyła na taką propozycję. Zarechotała tylko pod nosem:
– Nie, ja na zimę w hibernację zapadam.
– Może kogoś z większą charyzmą? – Wilk zapytał.
– Bobra proponuję – Myszka zapiszczała.
– Ja tam kandydatować nie chcem. Ja od roboty jesdem.
– To może Pan Jeleń się zgodzi – Wilk Basior się skłonił.
Jeleń głowę piękną w jego stronę odwrócił:
– A po co mi to? W bagnie się babrać? Ze źródełka kryształowej wody się napiję. Mnie nie w kwitach siedzieć, sponsorów o kasę prosić. Mnie łanie dymać – łbem zawinął, jakby niewidzialnego rywala chciał tyką dźgnąć w podbrzusze. „Rykowisko mi dzisiaj przez to zebranie na mojej polanie spieprzyli” – pomyślał zły. Potarł porożem o sosnę i odszedł dostojnie.
Bóbr spojrzał za nim i żal się mu siebie zrobiło, że taki brzydki jest. Monogamicznie w norze siedzi, śmierdzącym strojem futro naciera. Tak od tego jeziorka, tego bagna zależny. Za wszelką cenę chce wodę zatrzymać. Drzewa ścina, tamy z gałęzi plecie, kosze wiklinowe, zapory i żeremia. „Ech, być tak jak Jeleń Ósmak niezależny i harem mieć” – łzy jak grochy spadły mu z oczu. Płakał jak bóbr.
Nadszedł wieczór. Słońce zaszło, a miesiąc jeszcze nisko wisiał, blady rogal, za krzakami głogów i tarniny. W oddali dało się słyszeć jakiś hurgot. Coś jakby się osunęło. Trzaski łamanych gałęzi, głuche stęknięcia walących się drzew i chlupot wody. Zatrzęsły się sosny, buki i dęby. Spadały na ziemię kolorowe liście i klaskały o ściółkę żołędzie. Ptaki odfrunęły z gałęzi. W powietrzu nad polaną zataczały koła. Wiewiórki zeskoczyły na ziemię. Z norek wyprysły przestraszone myszy i inne gryzonie. Większe zwierzęta stały zaniepokojone. Postawiły uszy, zjeżyły sierść i nadsłuchiwały skąd takie osobliwe odgłosy. Co znaczą? Trwało to może kilkanaście sekund i uspokoiło się zupełnie.
– Jeszcze dwie kandydatury – Wilk łagodnie poprosił.
Stary zarząd stał w odosobnieniu. Oni już rozliczeni. Spokojni. Walne przeżyli. Było ciężko. Niech się teraz inni martwią. Oni nie myślą już ani kandydować, ani żadnych kandydatur zgłaszać. Żubr wielkimi oczami przestał łypać, powieki spuścił i ciężkim łbem kręcił. Sierść miał jeszcze zjeżoną na grzbiecie. Czymś się trapił.
„Może niepotrzebnie o tej grubej skórze powiedziałem” – wyrzucał sobie – „Teraz trudno będzie do Wodopoju zarząd sklecić. Do krytyki wielu. A, może i lepiej, że tu się wykrzyczą, ponarzekają, niżby mieli do Zarządu Lasu z pretensjami przychodzić. Taki Wiewiór, wszędzie go pełno. Do mnie bezczelnie wpada, jakichś kwitów i rozliczeń żąda. Mam prawo! – Powiada. – Obywatelskie prawo! A co tam, nieszkodliwy wariat. Niech sobie skrzeczy. Co innego Bóbr, poczciwy, robotny i taki zaangażowany. No, od tej strony go nie znałem. Trzeba mu jakąś premię dać, docenić. Może medal. Niech się tej goryczy pozbędzie. Z Dzięciołem Czarnym będzie trudniej. Jego blaszką nie przekupi. Inaczej z nim trzeba. Mam nadzieję, że jest rozsądny. Za absolutorium jednak zagłosował. Dogadamy się.”
Wtem z wysokiego konaru zleciał Myszołów i głośno zakwilił:
– Rysia proponuję i Puszczyka, bo właśnie przyleciał. Na Wodopój w nocy będzie miał baczenie.
Ryś propozycję przyjął. Puszczyk na znak zgody głową kilka razy kiwnął. Wilk jeszcze o jakieś kandydatury prosił, by się głosowanie odbyło. Nikt nikogo nie zgłosił, wobec tego sam Myszkę Szarą zaproponował.
Głosy policzono. Myszka odpadła. Nawet biedna sama na siebie nie zagłosowała. Już się niektórzy rozchodzić zaczęli, Wilk ich zatrzymał, gdyż Komisję Rewidentów jeszcze trzeba było wybrać. Jastrząb Gołębiarz podał Wiewióra, a ten się mu odwrócił tym samym. Nie zgodził się Jastrząb w rewizora bawić. Czarny Dzięcioł zaproponował Piżmowego Szczura. Ktoś z łąki Kukułkę w komisji chciał widzieć, że niby dobrze liczy. Znowu Wilk Myszkę Szarą podał, lecz ta odmówiła i obrażona do norki uciekła. Nikt już kandydować nie chciał. Tak bez głosowania rewizorzy mandaty dostali. Zebrali się na skraju polany wszyscy wybrani, by się ukonstytuować, pomiędzy sobą podzielić różne funkcje w zarządzie i w komisji rewizyjnej. Po chwili podeszli bliżej prezydialnej kłody. Łoś Badylarz szedł pierwszy. Zamyślony. Minę miał nietęgą. Zamienił z Wilkiem kilka słów. Wilk zaczął mu gratulować wyboru. Łoś gratulacje przyjął bez entuzjazmu. Rzadko kiedy się uśmiechał, zawsze starał się być poważny. Czasem dopadała go melancholia i nastrój zadumy. Tak i teraz nad czymś rozmyślał, co sprawiało mu niewątpliwie trudność, gdyż czoło marszczył, nozdrzami jakiegoś kierunku szukał i żuchwą tak młynka kręcił jak starzec bezzębny, gdy chce przed połknięciem twardy kęs na miazgę zetrzeć.
Już wszyscy się domyślili, że Łoś Badylarz został nowym prezesem Spółdzielni Wodopój. Wilk Basior tę nowinę wszem i wobec oznajmił. Jakieś brawa nieśmiałe się odezwały, ale zaraz umilkły. Zastępcą prezesa wybrano Orła Bielika w nadziei na liczne korzyści dla spółdzielni. Puszczyk skłonił się nisko. Przypadła mu funkcja sekretarza zarządu. Był zadowolony, ma wreszcie etat. Czarny Dzięcioł uśmiechał się jakoś tak sztucznie, pazurkami czerwoną czapeczkę poprawiał, wykrzywiał dziób, jakby był dyplomatyczną personą. Pewno ćwiczył pozę. Dopiero, gdy od Żubra powinszowanie przyjmował, minę zrobił bardziej naturalną i głową kiwał z należytą atencją. Rola skarbnika jest wdzięczna do wydawania publicznego grosza, a gdy trzeba najpierw taki grosz pozyskać, tu już karku nagiąć wypada, czasem trudne słowa bez szemrania wysłuchać, a nawet insynuacje przełknąć. Już wiedział o tym Czarny Dzięcioł i mentalnie się do takiej roli sposobił.
Ryś stał trochę z boku. Pełnił będzie jedynie obowiązki nieetatowego członka zarządu. Trochę żałuje, że zgodził się kandydować.
„Trudno, od czasu do czasu na zebranie pójdę, do Wodopoju zajrzę. Może uda mi się przeforsować pomysł budowy kładki przez Wodopój, bym go nie musiał obchodzić wokoło, gdy od swojej Rysi będę wracał” – tak pomyślał. Przyjął wyrazy uznania od Żubra i ustąpił Wiewiórowi miejsce przy kłodzie. Ten wszedł dostojnie, wyliniały ogon nad małą główką trzymał jak baldachim. Rola rewidenta Wodopoju, to coś o czym od dawna marzył. Znał się na tym, w różnych władzach był. Miał przerwę ostatnio, ale teraz i dla niego zaświeciło słońce.
– Wszystkim gratuluję wyboru – Wilk już ochrypł – Oddaję głos nowemu prezesowi Spółdzielni Wodopój. Proszę panie prezesie o exspose.
Łoś Badylarz dolną wargę wystawił, jęzorem ją zwilżył i w głowie słów właściwych szukał. Miał już przemówienie przygotowane, ale teraz wszystko zapomniał. Wyparowały mu myśli, którymi się od południa karmił. Słowa uciekły, pogubiły się i jak je teraz tam w wielkim łbie znaleźć. Szukał je i już wydawało mu się, że znalazł, ma na końcu języka, a to tylko ślina. Przełknął ją. Próbował jeszcze oczy zamknąć, może w ciemności słowa do niego przyjdą. Znowu nic. Przestał szukać i wtedy normalnie zaczął:
– Dziękuję. Jakby tu powiedzieć, za zaszczyt. Wiem jaka to praca, bo przed kilkoma latami prowadziłem Wodopój. Przyznacie państwo, że oddałem go bez zarzutu. Jaszcze dziś przed walnym zastanawiałem się, w głowę zachodziłem, czy startować w wyborach. Mówią przecież, że nie wchodzi się do tej samej wody. Kandydatura Orła Bielika mnie przekonała i od niego teraz w spółdzielni będę miał pomoc, to się zgodziłem. Od ustępującego zarządu dużo mnie nieprzyjemnych sytuacji spotkało. Na temat tego co było, nie będę teraz głosu zabierał. Dużo wiem, ale nie chcę tego, póki co, ruszać. Jakby tu powiedzieć, musimy się zabrać do roboty już teraz, żeby to wszystko naprawić. Sanacja jest konieczna. Wodopój służy wszystkim, ale my teraz nim zarządzamy. Już niedługo będzie pełen czystej wody. Zrobimy wszystko, by każdy był zadowolony i nikt nie miał innego zdania. Mogę nawet przyrzec, szanowny panie naczelniku, że za lat kilka Wodopój będzie klejnotem puszcz i lasów okolicznych.
Prezes zakończył taką obietnicą. Głowę skłonił przed Żubrem. Coś jeszcze powiedział do Dzięcioła, a Puszczykowi polecił zabrać od starego zarządu wszystkie kwity.
Zebrani podnieśli się, ruszyli z miejsca. W szum rozmów i szelest ściółki pod nogami wychodzących wdarło się złowieszcze krakanie nadlatującego Kruka. Rozdygotany z rozcapierzonymi skrzydłami stanął w rozkroku pochylony do przodu, prawie podpierał się mocarnym dziobem i łapczywie wciągał powietrze. Jak upiór. Oczy mu krwią zaszły, wzrok miał iście diabelski. Wszyscy spojrzeli na niego w oczekiwaniu, że z czymś wyskoczy.
„Pewno znowu się blekotu najadł i w swoim pijanym zwidzie coś zobaczył albo ze starości się mu we łbie pomieszało” – pomyślał niejeden.
Kruk odsapnął, rozejrzał się po zebranych i zakrakał głosem chrapliwym:
– O rety! O rety!
– Co się stało? – ciekawska Sójka zapytała.
– Wodopój się zapadł. O Boże. Dziura w ziemi. Jak rąbnęło, kra kra, nie ma wody, dół pusty.
Adam Tomczyk
Żabno, 12.12.2014