07.12.2023

Nowy Napis Co Tydzień #232 / Majówka

Kilkanaście osób z błogością i poczuciem zaspokojenia wewnętrznej potrzeby odchodziło od figury Najświętszej Marii Panny. Sama figura postawiona na betonowym postumencie była odnawiana rok wcześniej. Nic wielkiego, żadna gruntowna renowacja pod kierunkiem konserwatora zabytków, tylko odnowienie polichromii staraniem tych, którzy mieszkają najbliżej. Matka Boża w kremowej sukni i płaszczu błękitnym niczym majowe niebo ze złotą lamówką stoi bosa na ziemskim globie i depcze węża-kusiciela. Rozkłada ręce, jakby chciała wszystkich przywołać do siebie, cały świat objąć. Patrzy z wysokości postumentu na swój lud ulubiony i chyba się uśmiecha. Intensywnie czerwone begonie w donicach obok cokołu kwitną, a rabata wielobarwnych irysów przełamuje tę dominację czerwieni. Stanisław Kuś, mężczyzna już pod pięćdziesiątkę, odchrząknął po śpiewie.

– Ma się ten głos – chwalił się. Rzeczywiście głos miał dźwięczny i doniosły. – Jak ktoś śpiewa, to tak, jakby dwa razy się modlił. Na meczu też trzeba krzyknąć, zaśpiewać, w trąbę dmuchnąć. Niech nasi wiedzą, że jesteśmy z nimi. Chciałem jechać jutro na Śląsk, kibicować naszym, gdy będą grać o wszystko. Wystarczy im tylko remis, żeby się w ekstraklasie utrzymali, ale dopingować ich trzeba, wiernie kibicować. Moja nie chce mnie puścić, mówi: „Denerwujesz się na tych meczach, drzesz się, potem gardło cię boli”. „Bo wspierać ich trzeba, po to chcę jechać”. „Ale pić nie musisz!,” ona do mnie. „No jakże, zwycięstwo oblać trzeba”. „Tak, tak. A czasem i przegranych pocieszyć”. „Nie kracz, kobieto. Ta opcja nie wchodzi teraz w rachubę”. „Nie puszczę cię!”, uparła się. „To jedź ze mną!”, tak mówię do niej. „No chyba żebyś mi tysiąca dopłacił”. „Za tysiąc złotych to busa sobie z kolegami najmiemy i jeszcze się skrzynkę wódki kupi”. Cha, cha, cha. Stanęło na tym, że meczyk w telewizorze obejrzymy ze szwagrem. Bronek, kibic zawołany. Tylko browar dla zwilżenia gardła. Cha, cha, cha.

Andrzej Kozyra skinął głową, że tak też można, a zresztą… co mu do tego. Sportem się nie interesował. Czasem coś obejrzał w telewizji, bardziej jako widowisko, może też z potrzeby bycia w tej wspólnocie narodowej, z powodu zwykłego patriotyzmu. Takie mecze ligowe to dla niego sztucznie wywoływane emocje. Andrzej często powtarzał, że gdy on chce zażyć sportu, siada na rower i jedzie kilkadziesiąt kilometrów. Sam sobie rower kupił, z własnej kieszeni płaci za jego przeglądy. Kask i koszulkę też ma swoją, nie klubową. Sponsorów nie potrzebuje. Jedzie spokojnie, kontempluje okolice, policja nie musi go konwojować, bo maczety ani siekiery ze sobą nie wozi i o żadnych ustawkach z innymi cyklistami nie myśli.
– To może jutro majówka pół godziny później, bo jest mecz? – bardziej spytał niż zaproponował Stanisław Kuś.

Andrzej Kozyra już odszedł kilka kroków dalej. Inni chyba też nie słyszeli, rozmawiali pomiędzy sobą. Ktoś się obejrzał, powiedział „do widzenia” i skręcił w boczną dróżkę.

Kolejny dzień był majowy, nie dlatego że w maju, ale ciepły i wilgotny jak w tropikach. Przed południem pokropiło rzęsiście przez pół godziny, a potem niebo zalała złota poświata słońca. Ciepła para unosiła się z ziemi, a powietrze stało nieruchomo jak w słoju. Szumiało w krzewach i konarach drzew. Życiodajne soki szły do listków, kwiatów i zawiązków owoców. Zieleniła się trawa, rosło wszystko bujnie dookoła, puszczało pędy i kłącza. Szczebiotały ptaki, dzięcioł wybijał seriami jakieś „trrr” jak z kałasznikowa, na to wszystko od czasu do czasu krzyknął bażant z zarośli. Chmara szpaków przeleciała jak tatarski zagon w poszukiwaniu łupu, bo już dojrzewały wczesne czereśnie, a kosy szły w zawody, kto piękniej i głośniej zawoła.

Była sobota, więc każdy kończył wcześniej jakieś prace w domu czy w ogrodzie, by przygotować się do niedzielnego odpoczynku, a niektórzy by w spokoju obejrzeć transmisję meczu ekstraklasy miejscowej drużyny z klubem ze Śląska. Dla kilkunastu osób w tym rejonie miasteczka majowy wieczór to przede wszystkim półgodzinne spotkanie przed figurą Najświętszej Marii Panny i odśpiewanie maryjnych pieśni i pozdrowień. Zwyczaj stary, o rodowodzie przedwiecznym, uświęcony odpustami i papieskim błogosławieństwem, integrował ludzi. Wyzbywali się nagromadzonych żalów i sąsiedzkiej zawiści. Szli tam przecież z potrzeby serca, więc jakże mogli mieć złość na sąsiada? „On tak serdecznie śpiewa, czci Matkę Boską tak jak ja” – myślał niejeden.

Ktoś zaintonował pieśń na rozpoczęcie majówki, reszta podchwyciła i niosły się modły w podwórka, uchodziły w ogrody i pola. W przerwie na oddech przed kolejnym uwielbieniem Marii nagły podmuch wiatru przywiewał zaśpiew od innej kapliczki. Dawniej przed laty, jeszcze w czasach dzieciństwa i młodości najstarszych osób zgromadzonych dzisiaj przed figurą, majówka była wytchnieniem duchowym, podziękowaniem za łaski i miłym zakończeniem dnia. Ludziom na pożytek, a Bogu na chwałę. Była też pewnie jakimś twórczym i artystycznym spełnieniem dla wielu. „Ile dzisiaj z tego zostało? Pewnie niewiele. Już tak ludnie nie jest przed figurą, jest zaledwie kilkanaście osób. Ale tradycja przetrwała i jest u tych ludzi potrzeba majowych śpiewów, choćby był to tylko powrót do dzieciństwa i czasów młodości”– myślał Andrzej. Porzucił te rozważania, bo już dochodził do figury. Zaczęli litanię. Wyśpiewywali atrybuty, cnoty i przymioty Marii.

– Wieżo Dawidowa, módl się za nami.

– Wieżo z kości słoniowej, módl się za nami.

– Sędzia, ty matole!

­ …módl się za nami.

– Arko przymierza, módl się za nami.

– Ślepy na jedno oko, debil.

­ …módl się za nami.

To przez otwarte okno pokoju Stanisława i Zofii Kuś uchodziły złe emocje, wdzierały się okrzyki, mieszały z modlitwą przy figurze. Jakaś walka dwóch mocy ludzkiej natury dokonywała się w tym miejscu.

– Królowo pokoju, módl się za nami. Królowo Polski, módl się za nami.

– Wybijaj! Wybijaj! O kurwaaaa! – Ten krzyk zawiedzionych kibiców przeorał podwórka i przywarł do ziemi.

Kobiety i dwóch mężczyzn spod figury z zakłopotaniem spojrzeli po sobie i śpiewali dalej: „Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata, zmiłuj się nad nami”. Było to chyba potrzebne, bo mecz nie szedł po myśli miejscowych kibiców. Niestety ich ukochana drużyna nie podjęła walki. Dała się zepchnąć do głębokiej defensywy, a gracze przeciwni kąsali jak chmara szerszeni. Do przerwy dwa do zera przegrywała drużyna Stanisława Kusia. On patrzył na ekran telewizora i miotał się, rwał włosy z głowy, targał brodę. Jego szwagier patrzył w telewizor z narastającą agresją. Lewą dłoń zaciskał w pięść, a prawą na puszce z piwem. Nie tak miało być. Przecież wystarczyłby tylko remis.

– Naszymi prośbami racz nie gardzić w potrzebach naszych, ale…

– Nie! Nie! Patałachy! Trzy do zera. – Była siedemdziesiąta trzecia minuta meczu – Już pozamiatane – jęknął z bólem Kuś.

– Do dupy z taką grą – dodał Bronek.

Maryjne pieśni i suplikacje dawały modlącym się uspokojenie, budziły ufność. Złe emocje, złość, gniew i zawód już nie miały tutaj dostępu. Gnieździły się teraz w pokoju Stanisława Kusia. Kilka minut dodatkowego czasu gry nie dawało nawet teoretycznej nadziei na wyrównanie. Taki cud nigdy się nie zdarzy. Wiedzieli już o tym wszyscy kibice miejscowego klubu. To ostatnie chwile tej drużyny w ekstraklasie. Na tę konstatację Kuś wlał w siebie resztę piwa. Patrzył dalej w ekran telewizora. Skulił się w sobie, jakby się postarzał. Spoglądał spode łba zrezygnowany. Już nie miał złudzeń. Był fanem tej drużyny, odkąd weszła do ekstraklasy. Miał wykupiony karnet na wszystkie mecze na miejscowym stadionie. Nosił szalik w barwach i z nazwą klubu, i koszulkę z  logiem. Wierny kibic. Aktywny, a że głos miał jak dźwięk kowadła, to jego opinię usłyszał już niejeden sędzia, trener czy zawodnik. Spojrzał smutno na szalik, który teraz wisiał przerzucony przez oparcie fotela i jeszcze zerknął na telewizor.

– O kurwa! Wy buce! – zawył jak raniony byk.

Było cztery do zera. Sędzia odgwizdał koniec meczu.

Zofia zajrzała z kuchni zaniepokojona.

– Co się stało? – spytała.

– W ostatniej minucie dali se jeszcze gola strzelić, chuje – podsumował Bronek i otworzył kolejne piwo.

– Jakże to! Przecież nasi mieli być górą?! – W głosie Zofii słychać było ironię.

– No górą, górą – prychnął Bronek. – Z takimi zawodnikami? Pewnie kupują ich na Allegro. Patrzą tylko: o, ten ma fajną fryzurę, a tamten zajebisty tatuaż, i już ich biorą. Nawet nie licytują, kurwa, tylko „kup teraz” klepią i kontraktują dziada. Dwa razy taki boisko przeleci i z jęzorem na wierzchu sapie. A, do dupy. – Machnął ręką Bronek, aż mu trochę piwa z puszki chlapnęło na podłogę. – Cześć, Stachu – burknął i poszedł ogrodami do swojego domu.

Zawiedziony Kuś kiwnął nieznacznie głową.

– No widzisz, a chciałeś jechać. I po co? Denerwować się i jeszcze za to płacić.

­ Chodźmy lepiej na majówkę, inni już są – powiedziała Zofia.

Ta propozycja wydała mu się zbawienna. Chyba nagle poprawił się mu nastrój, bo gdy zbierał się do wyjścia, nucił pod nosem:„Mario słuchaj jak cię błaga lud. / Wróć ekstraklasę – uczyń taki cud”.

– Głupi. – Zofia spojrzała na niego z naganą.

Śpiew go uspokajał, czyścił ze złych emocji, rozluźniał i dawał ukojenie. Przed figurą kończyli już śpiewać ostatnią pieśń:

Zasypia świat piosenką kołysany,
odpłynął dzień, by jutro wrócić znów.
Uśmiecham się do Ciebie na dobranoc,
Piastunko moich najpiękniejszych snów.

Zofia Kuś usłyszała tę pieśń. Zdziwiła się. Jakby jeszcze nie wierzyła w to, co słyszy, z obawą spytała:

– Już po majówce?

– Już. Wszystkie pieśni żeśmy odśpiewali.

– Dzisiaj miała się zacząć o ósmej, bo mecz – obruszył się Stanisław Kuś. – Mówiłem wczoraj.

– Ale przecież nic konkretnego żeś nie powiedział – odezwał się Andrzej Kozyra.

– Jak nie! Mówiłem, że po meczu.

– Mówiłeś, że masz jechać, że skrzynkę wódki kupisz, śmiałeś się, że cię żona nie chce puścić, to kto myślał, że ty na poważnie?

– Zostajecie na majówkę czy nie? – stanowczo spytała Zofia i spojrzała na sąsiadki.

– No my już po majówce – odrzekły nieśmiało. Uciekały ze wzrokiem, jakby czemuś zawiniły. – Ale przecież nikt nie broni nikomu śpiewać. Co pół godziny można majówki odprawiać – spojrzały po sobie i odeszły od figury.

– Tak!? – oburzyła się Zofia. – Ja już na majówki chodzić nie będę. – Zawróciła spod figury Najświętszej Marii Panny i pociągnęła męża za łokieć. – Chodź do domu! Umawiać się, prosić, a nikt nie ustąpi, jakby te pół godziny miało kogo zbawić – mówiła sama do siebie, ale tak, by wszyscy wokoło słyszeli.

Dziwowały się sąsiadki, że z głupstwa, zwykłego nieporozumienia kłopot taki, gniew i obraza Najświętszej Panienki.

– Jakiś Belzebub ogonem majtnął i te złe z meczu tu przywlekło. Diabeł ją opętał, czy co? Jeszcze we wtorek sto lat żeśmy jej śpiewali i składaliśmy życzenia imieninowe. Ona nas na ciasteczka zaprosiła. Taka miła i dobra była, że do rany przyłóż. Nie tak się ten dzień powinien skończyć. – Poszły do domów markotne.

Na drugi dzień wieczorem znowu zebrali się przed figurą Marii Panny. Tym razem było więcej ludzi niż zwykle. Stanisław i Zofia Kusiowie przyszli uśmiechnięci. Głośno śpiewali. Po majówce Stanisław rozprawiał o wczorajszej porażce swojej ulubionej drużyny.
– Takie rzeczy w sporcie się zdarzają. Przegrać też trzeba umieć. Kto umie przegrać, ten się umie też podnieść po upadku, wnioski wyciągnąć i grać dalej. Ja swojemu klubowi w pierwszej lidze też będę kibicował i karnet na mecze se kupię. Za rok znowu będą w ekstraklasie.

 

Adam Tomczyk

Żabno, 28 maja 2018 rok

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Adam Tomczyk, Majówka, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 232

Powiązane artykuły

Loading...