Wóz
Ledwo liczby świątyni oczyściły ducha,
Ledwo ciało uchwyciło myśl, a już,
Już ten stary, głuchy dźwięk zimowy życia
Z zimnego serca ziemi wznosi się, wznosi ku mojemu.
To pierwszy wóz poranka, pierwszy wóz
Poranka. Zawraca na rogu ulicy i w mojej świadomości
Kaszel starego śmieciarza, syna obszarpanej zorzy,
Otwiera niby kluczem drzwi mojego dnia.
I oto ty i oto ja. Ty i ja, moje życie.
Wstaję i przyglądam się
Jak pył poranka kładzieswe szpitalne ręce
Na rzeczach, których widzieć już nie chciałem.
Gdzieś w dali wola i wola syrena.
Uklęknij teraz, o życie sieroce,
I udawaj modlitwę, kiedy ja przeliczam
Te kwitnienia, co nie mają braci ni sióstr w ogrodach,
Smutne, brudne, tak jak tamte na przedmieściach,
Na obiciach ścian burzonych domów pod ulewą.
Później, w straszliwe popołudnie, uniesiesz oczy znad pustej książki
I zobaczę przycumowane galary, baryłki,węgielśpiący
I wiatr, co buszuje w bieliźnie marynarzy.
Co robić? Uciec? Dokąd? I po co? Radość
Jest już tylko pogodnym dniem w kraju wygnania;
Słońce nie kocha ani nienawidzi mego cienia; to jak słowo,
Którepadając na papier traci sens; i oto,
O tak długieżycie! Czemu ból przeszywa mi duszę,
Kiedy ten mały znajda, ten braciszek-świt,
Zerka na mnie przez szpary zasłon, kiedy w sercu miasta
Rozbrzmiewa smutny, jakże smutny krok wygnanej żony.
To ty, przyjacielu młodości! Pierwsze rżenie tak czyste,
Tak jasne! Ach, biedny, świętygłosie pierwszego konia pod ulewą!
Słyszę też cudowny krok mojego brata ;
Z narzędziami na plecach i chlebem pod pachą,
To on! To człowiek! Wstał już! I wieczna powinność
Wzięła go za szorstkąrękę: idzie na spotkanie swojego dnia.
A ja, moje dni są jak wiersze zapomniane w szafie,
Co pachną grobem; serce się rozdziera
Gdy na wąskim stole, gdzie w niemych podróżach
Niegdysiejszych bezsennych nocy, zawadzałem jak Ulisses
O wszystkie wyspy starych archipelagów z inkaustu,
Między Biblią i Faustem zjawia się chleb brzasku.
Nie przełamię go nigdy dla ziemskiej małżonki,
A jednak, o moje życie, ty wiesz jak szukałem
Tej matki serca! Tego cienia, który mi się jawił
Małym i słabym, z pięknymi, świętymidłońmi
Łagodnie złożonymi na uśpionym chlebie
W wiecznej dziecięcej chwili Dziękczynienia
W porannej zorzy ; jej ramiona to były ramiona sieroty,
Nieco strome, wąskie jak dziecko, co cierpiało, a kolana
Tej bogobojnej obciągały tkaninę jej sukni,
A w ruchu jej policzków i gardła
Kiedy jadła, była jasna niewinność,
Wdzięczność i czystość, która sprawia ból – o
Życie! O miłości bez twarzy! Cała ta glina
Została poruszona, przeorana, poszarpana
Aż do tkanek, gdzie w ranie sam ból odnajduje sen,
Ale ja już nie mogę, nie mogę, nie mam już sił!