Nowy Napis Co Tydzień #190 / Zamieszkać w bibliotece
Jednym z moich największych marzeń pisarsko-czytelniczych jest znalezienie się w bibliotece zazdrośnie strzeżonej przed większością oczu. Biblioteka klasztoru klauzurowego albo więzienna lub zasoby książek przechowywane na okręcie podwodnym – nieistotna jest liczba książek, istotna jest tajemnica. Każda biblioteka, pomimo częściowo znajomych grzbietów woluminów, zdaje się być nową i nieznaną konstelacją, swoistym archipelagiem do odkrycia. W sekretnym otoczeniu słów biblioman, ludzki mól książkowy jest postawiony w sytuacji, jakby był w ogrodzie z rajskiej przypowieści. Oto ma nadmiar słów, które może próbować w ciszy. Nazywać, rozkosznie nazywać rzeczywistość swojego życia: miłość i pożądanie, ból i samotność.
Skądże to pragnienie znalezienia się w bibliotece ukrytej, jakby nie wystarczyły biblioteki szeroko otwarte? Zapewne wyjaśnienie tkwi w tych słowach Alberto Manguela:
Istnieją ludzie nieskłonni do udzielania pożyczek: ja rzadko pożyczam książki. Jeśli zależy mi, by ktoś przeczytał jakąś pozycję, kupuję mu egzemplarz i daję mu go w prezencie. Twierdzę bowiem, że pożyczanie książek jest równoznaczne z nakłanianiem do kradzieży.
Czynności życiowe mola książkowego
Aby pomieścić swoją liczącą trzydzieści pięć tysięcy książek bibliotekę, Alberto Manguel wynajął dom ze stodołą. To w niej umieścił swój bogaty zbiór. Pakowanie księgozbioru, wyjmowanie książek z pudeł i wreszcie układanie ich w pozornie tylko te same schematy jest szkieletem, na którym oparł swój esej Pożegnanie z biblioteką. Elegia z dziesięciorgiem napomknień. Aby dać przedsmak ciężaru tematu, o którym pisze Manguel, należy powyżej wymienione czynności odpowiednio zrozumieć. Pakowanie księgozbioru przypomina pisanie testamentu, wypakowanie książek to niejednoznaczne spotkanie się ze sobą samym z przeszłości. Trzymanie w ręku książki nagle odnalezionej albo takiej, do której długo się nie zaglądało, zaskakuje lawiną wspomnień. Przypominają się okoliczności czytania, wrażenia, refleksje. Przed oczami staję ja – ten sam, ale inny przecież, bo doświadczony o kolejne lektury, a być może także (jak w przypadku Alberto Manguela) o kolejne napisane książki. Rozpakowanie książek z pudeł staje się zatem swoistym rachunkiem sumienia, ćwiczeniem, duchowym autoportretem z upływającym czasem w tle. Czymże zatem byłoby układanie biblioteki w nowym miejscu? Odnajdywaniem siebie samego, nazywaniem i potwierdzaniem. Książki są tu pretekstem, aby mówić o sobie – to oczywiste. Alberto Manguel płynnie przechodzi od układania księgozbioru do opowiedzenia swojej drogi pisarskiej i choć tematy naszkicowane powyżej mają swój ciężar egzystencjalny, to Pożegnanie z biblioteką czyta się niezwykle lekko. Przestrzegam jednak przed przeczytaniem eseju w jeden wieczór. Zdecydowanie zbyt wiele się dzieje na jego stronicach, tu raczej lekturę należy dawkować. Refleksje Manguela dostarczają materiału do ciągnących się niemal w nieskończoność własnych rozmyślań. W ich centrum królować będzie ona, biblioteka.
Pod władzą książek
Petrarka wyznawał, że znajduje się pod władzą książek. Pisał: „Dręczy mnie nienasycona pasja, której do tej pory ani nie udało mi się, ani nie chciałem poskromić. Czuję, że nigdy nie mam dość książek”.
Książki również pożądają nas, nałogowych czytelników. Domagają się uwagi, ale przede wszystkim żądają dla siebie coraz więcej miejsca. W domowych biblioteczkach zajmują półki upchnięte w podwójne rzędy (lub ich wielokrotność), zalegają na parapetach, tworzą dziwne kolumny nigdy nieukończonych budowli, prowokują ruchy tektoniczne na biurku. Jakie jest uzasadnienie posiadania własnej biblioteki dumnie opierającej się minimalizmowi, pokusom bycia fit, zero waste?
Moja biblioteka, czy to składowana na regałach, czy zmagazynowana w pudłach, nigdy nie była jednorodnym organizmem, ale hybrydycznym, fantastycznym stworem złożonym w wielu bibliotek, które gromadziłem i następnie porzucałem, wciąż od nowa, przez całe życie. Nie pamiętam takiego momentu, kiedy nie posiadałbym żadnej biblioteki. Każdy z moich księgozbiorów jest rodzajem wielowarstwowej autobiografii, a dany tom zakotwiczony jest w czasie, kiedy czytałem go po raz pierwszy. Zapiski na marginesach, incydentalna data na wyklejce, wypłowiały bilet autobusowy użyty w funkcji zakładki z niejasnych już dzisiaj powodów – wszystko to usiłuje przypomnieć mi o tym, kim wówczas byłem. Zazwyczaj zresztą bezskutecznie. Moja pamięć jest w mniejszym stopniu zainteresowana mną samym niż moimi książkami, tak że łatwiej przypominam sobie poznawane kiedyś, dawno temu, historie niż tego młodego człowieka, który był ich czytelnikiem.
Powyższy fragment można czytać raz po raz, każdorazowo dostrzegając kolejne warstwy, następne stronice tej samej opowieści. Spróbujmy wykraść kilka z księgozbioru Alberto Manguela.
Jedną z najpiękniejszych refleksji autora Pożegnania z biblioteką jest spojrzenie na nią poprzez pryzmat swoistej geografii duchowej. Książki zestawione w księgozbiór ułożone są wedle kodów i drogowskazów, które są zrozumiałe tylko dla ich właściciela. Logika tu zawodzi. Oczywiście, pewien kościec w tym organizmie jest stały. Dla Manguela będą to tematy związane z historią książki, komentarzami biblijnymi, mitem faustowskim, studiami gejowskimi czy średniowiecznymi bestiariuszami. Będąc we własnej bibliotece, jej właściciel w rzeczywistości staje się nie tylko architektem przestrzeni, ale także dokonuje „małego dzieła stworzenia”. Być w bibliotece to gromadzić zasób słów, podczas gdy czytanie jest ich wypróbowywaniem, sprawdzaniem brzmienia, ale i sprawczości. Oto rzeczy, które podskórnie były jedynie odczuwalne, które tańczyły niewyrażalne na języku, nagle stają się. We własnej bibliotece jest się swoim własnym bogiem – na miarę posiadanych książek. Pewni autorzy nie mają tu wstępu, pewne książki nie istnieją. Istnienie i nieistnienie we własnej bibliotece zależy jedynie od ich (s)twórcy. Oznacza to też, że niektórzy autorzy są bardziej uprzywilejowani na regałach, czyli bibliomańskiej drabinie stworzenia. Znajdują się na wyciągnięcie ręki, na miłe oku spojrzenie, w lepszym miejscu, gdzie więcej światła i wentylacja. W tak ułożonej, wedle własnych sieci skojarzeń, obsesji, studiów, ktoś obcy się zgubi. Jedynie właściciel biblioteki jest w stanie odnaleźć się w niej bez katalogów i alfabetycznych rozdzielaczy. Księgozbiór prywatny przypomina bardziej mapę myśli z własną geografią. Tu prawa czasu i przestrzeni istnieją na innych zasadach, skoro pospołu stoją obok siebie dzieła twórców oddalonych od siebie o stulecia i kontynenty, a przecież tworzących zadziwiająca wspólnotę, jakby byli odwiecznymi i zażyłymi sąsiadami. Każdy księgozbiór jest unikalny.
Miasto wewnętrzne
Jeśli rozmyślam tutaj o bibliotece klasztornej czy bibliotekach innych pisarzy, to uświadamiam sobie, że to książki dają poczucie zakotwiczenia. To książki stają się swoistym adresem zamieszkania, nawet jeśli jest to tylko miasto wewnętrzne. Tę myśl rozważa Albert Manguel, na swój sposób wspominając wyprawy hiszpańskich konkwistadorów do Nowego Świata. Wyruszali na koniec ówcześnie znanego świata i zabierali ze sobą spisane dzieje Grecji i Rzymu, podsycali swój zapał romansami rycerskimi. To dlatego jedną z rzek w nieznanej im jeszcze krainie nazwali Amazonką. Jako wytrawni czytelnicy Herodota w napotkanym plemieniu tubylców rozpoznali legendarne plemię wojowniczek. Książki opisują nie tylko nas samych, zauważa autor Pożegnania z biblioteką, ale również świat, którego jeszcze nie widzieliśmy, ale się go spodziewamy. To dlatego stwierdza: „Zapewne wszystkie miasta zakłada się, mając w pamięci bibliotekę”. Ciekawie koresponduje to z definicją miasta Joela Kotkina, który pisał, że jest to miejsce święte, bezpieczne i rojne
Kto zajmie się moją biblioteką?
O takich esejach pisze się najczęściej: błyskotliwy. Z pewnością można to powtórzyć także w przypadku Pożegnania z biblioteką, choć w istocie niewiele to znaczy. Można mnożyć określenia i dorzucić jeszcze „prowokujący”, „zmuszający do refleksji”, „niepozostawiający obojętnym” czy „jest napisany z intelektualną swadą”, ale w istocie niewiele to w przypadku tej książki znaczy. Nawet ta recenzja jest bardziej odpryskiem właściwej recenzji, bardziej towarzyszeniem w trakcie lektury, nie zaś skrupulatną analizą i wartościowaniem dzieła. Temat to zbyt ważny, a jednocześnie całkiem daleki od wyczerpania. Książka nie dla wszystkich, choć napisana lekko i z ciepłą nostalgią, co pięknie uchwycił w tłumaczeniu Michała Tabaczyńskiego. Zatem dla kogo jest ta niewielka książka traktująca o wielkich sprawach? Dla bibliomanów, tych, co nigdy nie mają dość czytania, którzy chcą przeczytać świat.
Niech nas nie zmyli jednak lekkość stylu i szeroki horyzont rozważań. Powróćmy jeszcze do tytułu, a zwłaszcza do jego drugiego zdania. Elegia – ale dla kogo? Dla książek niepotrzebna, wszak rękopisy nie płoną. Zatem co tu opłakiwać? Swój wzrok słabnący, czas niedościgły, że więcej już przeczytać, choćby się chciało, nie sposób. I o tym też jest Pożegnanie z biblioteką.
Alberto Manguel, Pożegnanie z biblioteką. Elegia z dziesięciorgiem napomknień, przełożył Michał Tabaczyński, Wydawnictwo Drzazgi, Okoniny 2022.