Wspomnienie wigilijne
Ten najbardziej w całym roku rodzinny dzień pięć razy spędzałem daleko od domu i najbliższych, i za każdym razem w innych okolicznościach. Była Wigilia z zakazaną choinką na polskim okręcie, była choinka bez kolacji wigilijnej wśród Murzynów i Wigilia z choinką wśród fiordów na Kręgu Polarnym.
Ten niezwykły dzień utrwalałem na taśmie wideo i pisałem o nim w książce, ale Wigilia bez choinki z Wieczerzą utrwaliła się sama.
Było to w roku 1987. Cały tydzień spędziłem w luksusowym apartamencie w Bombaju, nie mając nic innego do roboty oprócz włóczenia się po mieście. W tej ogromnej aglomeracji tylko ludność slumsów oceniana jest na cztery miliony mieszkańców. Dla przeciętnego Polaka obraz nędzy, jaki można tam spotkać, jest niewyobrażalny. Najgorsza polska psia buda, trochę powiększona, mogłaby uchodzić w slumsach za komfortową willę.
Po tygodniu oglądania kontrastów niezwykłej biedy i luksusu, przez sześć godzin, zmieniając po drodze motorówki, płynąłem do stojącego daleko na redzie greckiego tankowca. Załogę stanowiło dwudziestu dwu Polaków i dwóch Greków. Niestety, nikogo tam wcześniej nie znałem.
Statek był duży. Mostek o wymiarach 8 na 26 metrów, zatłoczony automatyką i urządzeniami, mieścił się na siódmym piętrze i był obsługiwany przez jedną osobę. Było to miejsce mojej przyszłej pracy. Następnego dnia, dzień przed Wigilią, zacumowaliśmy przy terminalu na wyspie odległej o pół godziny drogi motorówką od Bombaju. Załoga w wolnym czasie mogła płynąć do miasta, gdzie motorówka miała przystanek przy Bramie Indii. Po tygodniu wałęsania się po tym mieście odczuwałem już przesyt. W wolnym czasie, właśnie w przeddzień Bożego Narodzenia, po rannej wachcie i obiedzie postanowiłem spędzić czas na łonie przyrody.
Asfaltowa droga wzdłuż rurociągów prowadziła na drugi koniec wyspy do ogromnych tanków na ropę i jej produkty. Po obu stronach drogi rozciągała się tropikalna dżungla. Wyspa była niezamieszkana. Pracowników terminalu i załogi statków dowożono na ląd motorówkami.
Co kilka kroków tabliczki ostrzegały: „uwaga kobry”. Wszędzie było widać kopce, podobne do krecich i obok nich ich nory. Przy jakiś ruinach zboczyłem z drogi. Przeszedłem splątane lianami zarośla i koło skalistego pagórka, z którego bujnych traw sterczały ogromne kamienie i nagie skały, doszedłem na kamienistą plażę. Wracając wdrapałem się na jedną z wyższych skałek pagórka. Wysepka była niewielka, ale jednak za duża by ją obejść dookoła. W jej środku, na wzgórzu, widać było jakieś budowle z wieżyczkami.
Gdy tam doszedłem, przeciskając się przez plątaninę zarośli, zobaczyłem niezwykły widok. Wśród tropikalnej roślinności, na zboczu niewysokiej góry, stały koło siebie trzy świątynie: buddyjska pagoda, meczet i katolicki kościółek. Wszystko zadbane, czyste, z pięknymi alejkami wijącymi się wśród egzotycznych roślin i przepięknych kwiatów. Droga łącząca terminal z tankami biegła poniżej. Oglądnąłem wszystko. Pomodliłem się w kapliczce Madonny Fatimskiej i postanowiłem wyruszyć w drogę powrotną.
Dookoła nie było żywej duszy. Alejki kipiały od kwiatów, przesycając powietrze różnorodnym, niezwykłym aromatem.
Chyba jestem w raju – pomyślałem.
Z pobliskiego krzewu o długich zielono-czerwono prążkowanych listkach, z drobnymi białymi kwiatuszkami na długiej łodyżce ułamałem niewielką gałązkę.
„To będzie moja tropikalna choinka” – zdecydowałem.
Po wieczerzy wigilijnej, po łamaniu się opłatkiem, ale bez statkowej choinki, na krótko przed czekającą mnie jeszcze wachtą, wróciłem do mojej przestronnej kabiny. Miałem tam przecież swoje żywe drzewko. Było już wiadomo, że statek płynie w rejon wojny w Zatoce Perskiej, gdzie kilka miesięcy wcześniej został trafiony rakietą. Zginęły wtedy trzy osoby. Usiadłem przy swojej choince. Myślami byłem daleko w Polsce, wśród rodziny. Obrazki z domu mieszały się z wrażeniami ostatnich dni, a było ich niemało. Wyleciałem z Polski 13 grudnia, w samolocie nad Himalajami, na moich rękach zmarł człowiek, któremu wcześniej robiłem sztuczne oddychanie. Później niezwykły tydzień w Bombaju i teraz w samotności ta prywatna tropikalna choinka. Stałem nad moim drzewkiem i kładąc pod nie zdjęcia najbliższych, byłem mocno roztkliwiony. Płynąca po policzku łza upadła na małą odnóżkę gałązki.
Po kilku dniach, na wojennych wodach Zatoki Perskiej, odłamałem tę małą odnóżkę z mojego drzewka i wsadziłem do słoika z wodą. Po kilku tygodniach miała już niewielkie korzenie. Na pustyni w okolicach Bahrajnu znalazłem trochę zeschłej ziemi, gdzie po przygotowaniu wsadziłem mój zroszony wigilijną łzą zaszczepek. Mały krzewik jedenaście miesięcy wędrował ze mną przez dwadzieścia osiem państw na czterech kontynentach nim samolotem z Wysp Kanaryjskich, przez Madryt, dotarł do Rumi.
Do dziś stoi w salonie, wypuszczając przed Świętami Bożego Narodzenia niepozorne białe kwiatuszki, które przypominają w wigilijny wieczór odległe kraje. Tylko długie, wąskie listki, z braku tropikalnego słońca przebarwiły się na jednolity zielony kolor.