Nowy Napis Co Tydzień #064 / „Szli przez noc”. „Solidarność” w prozie
O pierwszej „Solidarności”, jej historii, znaczeniu, specyfice napisano w XXI wieku wiele; powstają nowe interpretacje polityczne i socjologiczne, publicystyczne i naukowe. A jednak wydaje się, że ów wielki fenomen, jakim był solidarnościowy ruch, „karnawał »Solidarności«” trwający od sierpnia 1980 do grudnia 1981 roku, w bardzo niewielkim stopniu znalazł swoje miejsce w literaturze: można chyba ocenić, że nie został przez nią przepracowany i opracowany w stopniu odpowiadającym jego historycznemu znaczeniu. Jeśli „Solidarność” stawała się tematem, to często przez pryzmat późniejszej historii, szczególnie stanu wojennego; była więc „Solidarność” traktowana jako wydarzenie niekoniecznie posiadające samodzielną wartość i sens, którym warto poświęcić literackie dociekania – raczej jako pewien nieautonomiczny element historii lat 80. Na „Solidarność” patrzy się niemal wyłącznie z perspektywy 13 grudnia 1981 roku i lat następnych. Niewielu autorów sięgało do źródłowego doświadczenia „Solidarności”, a więc do miejsca, w którym niejako pozwala się mówić jej samej o sobie czy próbuje się znaleźć jej możliwe sensy, wykraczające poza ówczesną politykę i moment historyczny. Jednym z powodów jest z pewnością to, że kilkanaście miesięcy poprzedzające stan wojenny to okres krótki i niewiele było czasu na powstanie czegokolwiek osadzonego w ówczesnych realiach; z kolei po tej dacie najświeższe, dramatyczne wydarzenia przykryły poprzedni czas i domagały się opisania go z nowej perspektywy. Minął jednak stan wojenny, mijały kolejne dekady, a doświadczenie pierwszej „Solidarności” nadal nie znalazło w literaturze wiele miejsca, jakby w momencie jej narodzin nie starczyło czasu na powstanie poświęconej jej prozy, a później nie było już dobrego momentu na powrót do tego tematu.
Za emblematyczny przykład, jak „Solidarność” niejako zniknęła z pola widzenia, nawet będąc jednocześnie tematem opowieści, może służyć reportażowa książka Skucha Jacka Hugo-Badera
Skupiam się właśnie na tych prozatorskich dziełach polskiej literatury, które mówią coś o pierwszej „Solidarności” z różnych perspektyw. Temat był bowiem podejmowany rzeczywiście w sposób różnoraki, zależny nie tylko od światopoglądu i politycznej pozycji danego twórcy, ale również czasu, kiedy dany utwór powstawał – czy w niedalekim następstwie wydarzeń, o których traktował, czy też wiele lat później. Szkic ten nie rości sobie jednak pretensji do całościowego przeglądu prozy poświęconej „Solidarności”, jest raczej pewnym przyczynkiem, zwróceniem uwagi na sposoby, jak wybrane teksty mierzyły się z doświadczeniem zrywu lat 1980–1981.
Rok 1980. Zły robol i dobry robotnik
Na krótko przed (sic!) powstaniem „Solidarności” powstało dzieło, o którym sam autor twierdził, że należy je czytać przez pryzmat wydarzeń późniejszych. Mowa o prozie pod tytułem W Polsce Tadeusza Korzeniewskiego
Bebusa warto by odsunąć od rewolucji, podejrzany element, wchodzi Cebus w układ z Abusem. Cebus powiedział, że ciebie załatwi, napuszcza Abus Bebusa na Cebusa. Ale kiedy zejdą się razem, puszczają znakomity gramofon telefunken, nawołują się, weselą, strasznie solidarnościowi. Chata, muzyczka, gorzałka, micha…
Po takim „triumfie” chuć wygania bohaterów na miasto w poszukiwaniu erotycznych spełnień – porzucają więc swoje zdobycze i rozpuszczają się w nocnym mieście, zapomniawszy w ogóle, z jakich motywacji i dla jakich celów rozpoczęli swój strajk… Korzeniewski posługuje się językiem z niezwykłą inwencją, pisze stylem pełnym neologizmów i wulgaryzmów, łączącym najróżniejsze, skrajne żywioły, na przykład styl przypowieściowy i obscenę. W Polsce jest z pewnością świetnym kawałkiem prozy z tamtych czasów, często przeoczanym ze względu na niewielki dorobek autora, jego nieobecność w tak zwanym życiu literackim i zapewne polityczną kontrowersyjność.
Samo opowiadanie to jedno, a próba jego odniesienia do dziejów „Solidarności” – to drugie. Stosunek Korzeniewskiego do niej wydaje się dwuznaczny. Z jednej strony pisze tak:
Wiek XX egalitarny. Oba diaboliczne totalitaryzmy wieku XX, nazistowski i bolszewicki, czerpały swoją pierwotną energię z egalitaryzującej się – volkswagen i kołochoz – świadomości mas. To była noc wieku XX egalitarnego. Z światła dnia wieku XX egalitarnego wypłynęła Solidarność.
Z drugiej strony:
intensywna celebracja przez Polaków „bezprecedensowego fenomenu Solidarności” wyrządza szkody w głębszych pokładach duszy polskiej, jak wyrządza szkody adorowanie nieudałego symbolu religijnego.
Mamy więc „Solidarność” zarówno jako niemal metafizyczną równowagę dla totalitaryzmów, ale też jako obiekt fałszywego kultu. Sam Korzeniewski o wiele bardziej jednoznacznie wyłożył z kolei, na czym według niego polega analogia „spartolenia” rewolucji zarówno w jego opowiadaniu, jak i rewolucji solidarnościowej: „główny mesydż ich zachowania w tej historii jest taki, że kiedy sami dorwą się do stołu, willi, władzuchy, hamulce obyczajowe i nity kulturowe osobowości puszczają im jak tania farba”. Byłaby więc to opowieść o demoralizującym wpływie władzy; należy jednak poczynić zastrzeżenie, że bohaterowie opowiadania Korzeniewskiego, inaczej niż w rzeczywistości, przejęli władzę siłą – tej rozbieżności autor, zdaje się, nie interpretuje.
Wracając do dwuznaczności, to taka jest też u Korzeniewskiego obsceniczność: z jednej strony mamy bohaterów wulgarnych (wulgarni i groteskowi są zresztą wszyscy, bez względu na przynależność klasową), w tej wulgarności raczej odstręczających – z pewnością nie należy ona do ich pozytywnych cech. Z drugiej strony puentą opowiadania jest dygresyjna narracja o kliencie baru mlecznego, który protestuje z powodu pływającego w zupie mysiego gówna – właśnie tak, bowiem „to, o co chodzi, to wcale nie fekalia czy kał, czy nieczystość – tylko gówno! Gówno! Gówno!…”. Czyli sama prawda jest obsceniczna i wulgarna, w przeciwieństwie do eufemistycznego języka oficjalnego – i ta obsceniczność prawdy jest czymś rewolucyjnym oraz potrzebnym.
Książką opisującą już konkretnie solidarnościową rewolucję, i to z samego wnętrza, z pierwszej, by tak rzec, ręki, jest Moc truchleje Janusza Głowackiego
Najważniejszy dla odczytania utworu jest jednak właśnie język Ufnala, można powiedzieć wręcz, że jest on głównym bohaterem tej książki. Język momentami pokraczny, bezwiednie komiczny, ograniczony, ale też wyrażający sprawy tragiczne i smutne tonem fatalisty przyzwyczajonego do najcięższych ciosów i opowiadający o nich jak o naturalnych składnikach codzienności. Ten wymyślony przez Głowackiego język to nie tylko chwyt uatrakcyjniający narrację, a rzecz fundamentalna, stanowiąca o literackiej wartości tej książki: kaleki język Ufnala odbija bowiem jego okaleczoną różnymi okolicznościami świadomość, którą uzdrawia i której naturalnie dobre odruchy pozwala realizować dopiero organizująca się w stoczni wspólnota robotników. Moc truchleje staje się w ten sposób rodzajem smutnej, ale i komicznej bajki o dobrym zakończeniu – można rzec, że Moc truchleje jest utworem symetrycznym do Dołu Andrieja Płatonowa (zachowując proporcję, bo Dół to jednak jeden z największych utworów literackich XX wieku): u Płatonowa zdegenerowany przez totalitaryzm język nie pozwala wypowiedzieć ani tragedii, która się dokonuje, ani rozpaczy narratora. Ufnal natomiast dzięki solidarności, jaka wytworzyła się między robotnikami, pozbywa się wyobcowania – wprawdzie nadal nie umie wyrazić swoich racji, ale dowodem przemiany jest odnalezienie się we wspólnocie i zyskanie nadziei, poczucia, że „teraz to już chyba jakoś pójdzie”, jak brzmią ostatnie słowa książki.
Na marginesie warto odnotować, że Głowacki dopisał tu pewne postscriptum, po wielu latach jeszcze raz podchodząc do tego tematu, tym razem jednak w zupełnie innych realiach, w innej epoce i z innego punktu widzenia: został bowiem scenarzystą Człowieka z nadziei, filmu Andrzej Wajdy z 2013 roku, opowiadającego o Lechu Wałęsie. Refleksja nad tym, jak odmiennie są te dwa spojrzenia jednego autora na powstanie „Solidarności” i dlaczego w taki właśnie sposób się różnią, mogłaby być przedmiotem osobnego tekstu. (Jeśli chodzi o sam film Wajdy, odsyłam czytelnika do tekstu Krzysztofa Kłopotowskiego z niniejszego numeru „Nowego Napisu”).
Lata 80. Pamflet i apoteoza
Oba przywołane utwory – W Polsce i Moc truchleje, powstały przed stanem wojennym; oba, choć odmiennie, opowiadają o strajku robotników i o robotnikach; dwie następne książki także można zestawić w parę: obie powstały w latach 80. i bohaterami obu są inteligenci. Poza tymi podobieństwami są to jednak utwory biegunowo odmienne.
Pierwszą książką z tej pary jest Rok w trumnie Romana Bratnego
Julian Petryk wobec tak nakreślonego tła zostaje przedstawiony – czy też sam się przedstawia – jako doświadczony więzieniem, cyniczny, ale i dzięki temu mądry, bo niewzruszony i pozbawiony złudzeń obserwator.
Dla wszystkich chyba ta „Solidarność” ma w sobie coś ze szlachetnego Janosika. Zabiera możnym, biednych obdziela. A ja, więzień, jak mogłem inaczej niż entuzjazmem powitać spór o to, czy nowy gmach Komendy Wojewódzkiej obrócić na szpital czy na dom starców. Sama wspaniała sprawiedliwość. Przecież byłem dorosły, przecież wiedziałem, że wszystko, co trąci zrealizowaną bajką, jest po prostu bujdą, musi okazać się bujdą.
Albo, w innym miejscu:
Ja, człowiek zza muru, wiedziałem, że świat nie da się przerobić przez zwyczajne odwrócenie go podszewką na wierzch. Co było wywyższone, będzie poniżone, i tak dalej. Sam się po jakimś czasie wystraszyłem, widząc, jak ten ruch zaczął nabierać cech świętości. Przywódcy to już byli ludzie święci, choćby i nieraz pasowali do mnie pod celę. […] Dla nich nawet strajk nie był narzędziem osiągania celów, tylko aktem moralnego oczyszczenia. Wyglądało na to, że nie obejdzie się bez butelek zapalających. Cieszyłem się i byłem pełen strachu. Wszyscy mówili i pisali jedno tylko słowo „Odnowa”. Koniecznie z dużej litery. Nikt nie pisał słowa „rzeczywistość” nawet petitem. Jakby przestała istnieć. Istniał tylko moralny imperatyw, godność narodowa, święty obowiązek Odnowy wszystkich i wszystkiego.
Są to kluczowe passusy dotyczące „Solidarności” w Roku w trumnie. Pojawia się też wprawdzie wątek ofiar stanu wojennego, a konkretnie górników z kopalni Wujek, ale przetworzony w ten sposób, że jeden z bohaterów książki, dyrektor teatru, wystawia sztukę, w której koniunkturalnie tę śmierć wykorzystuje, próbując przyciągnąć publiczność politycznym zaangażowaniem. Julian Petryk z kolei po nieangażowaniu się w politykę, załatwieniu na wolności kilku spraw z dawnymi znajomymi i kilku romansach, po roku w trumnie wraca do więzienia odbyć resztę kary; spełnił wszakże główne swoje zadanie, przewidziane przez autora, to jest skrytykował „Solidarność” za jej wywrotowość, nieodpowiedzialność, niedojrzałość i przemoc.
W opozycji do Roku w trumnie Romana Bratnego mamy Rozmowy polskie latem 1983 roku Jarosława Marka Rymkiewicza
[…] „Solidarność” i Polska to jest już to samo, i minie sto, minie pięćset lat, i duch polski przemieni się, przybierze kształt całkiem dla nas, tu i teraz żyjących, nieoczekiwany, ale mimo to, mimo wszystkie przemiany ducha, będzie w tym duchu fragment, ułamek przez nas, przez naszą duchową, naszą naprawdę ciężką duchową pracę uformowany, fragment, ułamek, którego nikt nigdy – żaden generał, żaden pismak żadnego generała – nie zdoła zniszczyć, ponieważ duch jest niezniszczalny […].
Taki punkt wyjścia pozwala nie patrzeć na „Solidarność” przez pryzmat stanu wojennego i momentu, w którym Rymkiewicz pisał te słowa, a spojrzeć na nią jako na ukonkretnienie w historii pewnych wartości – i w takim sensie jej znaczenie wykracza poza wąski kontekst społeczno-polityczny. Pan Mareczek, bohater Rozmów polskich i alter ego autora, rozpoczyna jeden ze swoich wywodów od hipotezy o opatrznościowej przyczynie powstania „Solidarności”, która
może się okazać – bo może była? – dziełem Bożym, wielkim darem, który Bóg ofiarował Polakom, aby ich pocieszyć po latach nieszczęść i rozpaczy. Bo że doświadczenia tych szesnastu miesięcy jakoś nas pocieszyły, jakoś nas umocniły duchowo […] to jest chyba całkiem oczywiste.
Historyk będzie pisał o „Solidarności” jako zrywie, który zaistniał nie ex nihilo, ale w pewnym historycznym kontinuum jako kolejnym etapie budowania opozycyjnych struktur. Skądinąd nie ma to żadnego związku ani nie musi być sprzeczne z wiarą w opatrznościową proweniencję „Solidarności”. Rymkiewicz jednak prowadzi swój wywód właśnie wbrew rozumowi historycznemu, pisze o „Solidarności” jako cudzie – czymś, co pojawiło się niezapowiedziane, bez przyczyny innej niż boska interwencja, co więcej – jako czymś, co pojawiło się w momencie, kiedy Polacy zrezygnowali już de facto z walki o niepodległość, a więc o swoje istnienie. Nic nie poprzedzało „Solidarności” ani nic jej nie zapowiadało, nie ma żadnych procesów historycznych, którymi dałoby się jej powstanie wytłumaczyć, a wręcz odwrotnie: logiczniejszy z dziejowej perspektywy byłby raczej dalszy upadek polskiego ducha – tak właśnie daje się sparafrazować centralną dla Rozmów polskich wypowiedź pana Mareczka:
[…] Polacy zostali ogarnięci czymś, co dałoby się nazwać manią samobójczą. Doszli do wniosku […] że nie warto już dłużej się męczyć, ponieważ męczą się już bardzo długo, za długo, przynajmniej od roku 1939, i nic nie wskazuje na to, aby ta ich męka miała się kiedykolwiek skończyć. […] Polacy zaczęli w pewnej chwili zachowywać się jak człowiek, który – gdy zbyt już jest męczony – kładzie się i powiada: mam tego dość, teraz niech się dzieje co chce, bo mnie jest już wszystko jedno i nie obchodzi mnie, co się ze mną stanie. […] Dar Boży, jakim była „Solidarność”, przywrócił duchowi polskiemu wolę życia.
Lata 90. Historia i biografia
Ostatnia para książek, które chciałbym zestawić w tym tekście, wydana została już w Trzeciej Rzeczypospolitej, są to więc utwory powstałe w zupełnie innym kontekście politycznym, w innej rzeczywistości społecznej; czas walki o zmianę systemu się zakończył, nadszedł moment na pierwsze, wstępne podsumowania pewnego etapu, na rozliczenia; czas dla historyków i biografów. Zaczął się, owszem, etap nowy, jednak tym bardziej i coraz szybciej rok 1980 wydawał się coraz bardziej odległy w czasie i jednocześnie, paradoksalnie, coraz bardziej polaryzujący, coraz trudniejszy do opowiedzenia.
Najistotniejszą w tej perspektywie książką jest wydana w 1990 roku powieść Agitka Anny Bojarskiej
Paliwoda, który wcześniej tłumaczył swoim przyjaciołom, że w strajkach robotników w Polsce chodzi „o golonkę i boczek”, nagle dowiaduje się, że „robotnicy strajkują o podwyżkę płac dla lekarzy”. Zarówno to, jak i księża w strajkującej stoczni udzielający ostatniego namaszczenia, wydają mu się żartem. Później, sam biorąc udział w strajku w Stoczni Gdańskiej, doznaje wprawdzie wzruszeń, przyznaje, że takie zwycięstwo przydarzyć się może raz w życiu, że już niczego więcej nie można się spodziewać – historia jednak nie zatrzymuje się w miejscu. Przyjaciele z Zachodu nie są w stanie zrozumieć, jak mogła go zwieść antysowiecka „Solidarność”, która występuje przeciw lewicowemu ustrojowi tylko z powodu zwykłych trudności początkowego okresu budowy socjalizmu… A jednak nie chodzi tu o prostą apoteozę „Solidarności”, Bojarska próbuje się przedrzeć do fundamentów polityki i polityczności, do zaangażowań na śmierć i życie, tworząc opowieść o tragicznych złudzeniach, męczennikach za sprawę, pisząc o ludziach, którzy w imię polityki są w stanie zarówno zginąć, jak i zabić – jest to potężna i nieoczywista książka o czymś o wiele więcej niż tylko „Solidarność”, ale być może właśnie przez to jest jednocześnie najambitniejszą w literaturze próbą oddania sprawiedliwości temu ruchowi.
O ile Bojarska rozlicza się z wielką historią, o tyle Jacek Kaczmarski rozlicza się raczej jedynie z własną, choć uwikłaną przecież w historię, biografią. Autoportret z kanalią
Gdy pod koniec powieści Błowski zostaje poproszony przez znajomą o zaimprowizowanie wykładu dla zagranicznych gości i ma zostać przedstawiony jako „wybitny działacz »Solidarności«, odpowiada: „Nie, tylko nie to. Wybacz. Raz, że to bzdura, dwa, że już mam dosyć”. A jednak chwilę później, wygłaszając mowę, nie może się powstrzymać, żeby nie mówić o Polsce jako Chrystusie narodów i nie wściekać się na żarty o Polaczkach. Bohater Kaczmarskiego – a Kaczmarski przez swojego bohatera, rozlicza się tu symbolicznie z własnym funkcjonowaniem w politycznym kontekście – cały czas jest brany za kogoś, kim nie jest. A kim jest naprawdę, nie wiadomo, bo zależy to właśnie od kontekstu, od innych ludzi.
Wiek XXI. Epilog
XXI wiek to w polskiej polityce dominacja, konflikty i nieuchronnie nadchodzący zmierzch formacji postsolidarnościowych. „Solidarność” i rok 1980 jest, można powiedzieć, oficjalnie już usankcjonowanym mitem polskiej wyobraźni politycznej i historycznej, a jednocześnie nie wydaje się – pozostawiając na boku deklaracje – faktycznie wspólnototwórczym punktem odniesienia nawet dla tych, którzy ją wtedy tworzyli. W każdym razie sięganie w literaturze do roku 1980 współcześnie – bez względu na to, co jeszcze i na jakie sposoby można o nim opowiedzieć – nieuchronnie coraz mocniej ma i będzie miało posmak prozy historycznej. Opowiadanie Pawła Huelle Poczta rowerowa z tomu Opowieści chłodnego morza
Jeden tylko akapit z całego opowiadania świadczy o tym, że rzecz opowiedziana jest o wiele później, z perspektywy o dziesięciolecia późniejszej, a więc ze świadomością wszystkich następstw:
Rewolucja zataczała coraz szersze kręgi i z braku innych dóbr stała się pierwszorzędnym towarem eksportowym, o czym za jakiś czas przekonali się Czesi, Niemcy, Węgrzy, Słowacy, a w końcu sami Rosjanie. Cokolwiek sądziłem o niej później, często krytycznie, nie zmieniało to oczywiście cudownego faktu: przyniosła wolność, a naszym przeciwnikom nie spadł choćby włos z głowy. Także i tym, którzy niejeden raz strzelali lub rozkazali strzelać do ludzi tylko za to, że domagali się chleba i swobody.
Wspomniałem o narzucającym się patrzeniu na „Solidarność” przez pryzmat stanu wojennego i późniejszych lat – Huelle celowo takiej właśnie perspektywy unika i opisuje doświadczenia tamtego czasu jako wyłowioną z pamięci stopklatkę, z której wymazano świadomość rzeczy późniejszych, aby na nowo zobaczyć tamtejsze wydarzenia w całej dotkliwości, jako początek nieznanej przyszłości. Oto paradoks: z bliska łatwiej widzieć i doświadczać, ale jednocześnie trudno interpretować, bo nie mamy dystansu, wielości perspektyw i wniosków, które przynosi czas.
Wygląda na to, że sama polska rewolucja 1980 roku nie doczekała się takich opowieści, które w literaturze miałyby analogiczną doniosłość, jaką „Solidarność” odegrała w historii.