Nowy Napis Co Tydzień #102 / Póki nie żyjemy (fragment)
[…]
Przyszłość przyjdzie i pójdzie jak kiepska salowa
i zostawi nas samych w szpitalnych piżamach,
pod kołdrą białą niczym śnieg na dachach domów,
pod tlenem, co opóźni koniec wszystkich rzeczy
o tę jedną godzinę, minutę, sekundę,
podczas której nareszcie będziemy żyć pełnią
życia, dopóki śmierć nas nie rozłączy z sobą,
jak się czasem rozłącza niechciane rozmowy,
udając, że się nagle utraciło zasięg,
wypadło z sieci prosto w ocean bez dna.
Więc już zawsze będziemy tak stali w rozkroku
między piętnem historii a piętrem proroctwa?
Jak dawno zgasłe gwiazdy kina klasy B,
wędrowne trupy trupów, aktorzy bez sceny,
teatry bez publiki, świątynie bez bogów?
Na dnie dnia i pod spodem wiekuistej nocy
jak pod kołdrą, pod którą brandzlują się chłopcy?
Odwiedzający wczoraj, odwodzący jutro,
wstydliwie zerkający w ślepe ślepia kamer
jak wieczne debiutantki w niemieckim hard-porno?
(Założeniem wyjściowym jest ubytek bytu,
krańcowym doświadczeniem ubytku jest „jest”).
O, logiko wydarzeń! Grząski gruncie rzeczy!
Bezzwrotna darowizno popnowoczesności,
stara śpiewko w błyszczących, nowych aranżacjach,
salwo śmiechu w sitcomie! Czy wreszcie się uda
wydostać z tych ułomnych przydrożnych pejzaży,
wyprowadzić wzrok poza znane okolice,
uchylić się przed czasem, trybem i aspektem,
myśleć „chleb” i być chlebem, przestać się zapadać
w każdy z możliwych światów jak w otwartą ranę
po operacji serca? I czy będzie można
kiedyś tak się zakochać, że nawet się myląc,
można będzie mieć rację? I kiedy? I w kim?
Miłość jako pokątna bukmacherka, lewe
rozdanie kart pod stołem, oszustwo w podatkach.
Miłość jako łapanie stopa późną nocą,
w rodzinnej wiosce, zimą, po ostrej imprezie.
Miłość jako doroczne powroty na święta
z ciężkich robót w Norwegii, Stanach czy Irlandii.
Miłość jako tłum gapiów, kiedy płonie przepaść,
którą ktoś tam pomyślał i odrzucił w górę.
Miłość jako trylinka, Treblinka, Oświęcim,
pacyfikacja getta, strzały do górników.
Miłość jako Aleppo. Miłość jako Donbas.
Jako udany zamach. Nieudany manewr.
Miłość jako Biedronka w stanie oblężenia
w sobotę przed niedzielą z zakazem handlowym.
Miłość jako promocja w salonie fryzjerskim.
Jako korek na moście w turystycznym mieście
w samym środku sezonu. Jako tani clickbait
w nagłówku gorącego newsa na Pudelku.
Miłość jako ostatnie chwile sierpnia w Pradze,
krótki spacer pod rękę po placu Palacha
z resztą koron w portfelu i słońcem w kieszeni.
Miłość jako najdłuższa trasa linoskoczka.
Jako arcymistrzowski popis organisty.
Miłość jako otwarty dokument tekstowy,
wiosna w stanie edycji, smak tuszu na ustach.
Jako skopany program w konkursie tanecznym
na fajfie w Ciechocinku. Jako „za” i „przeciw”,
seria tęczowych piksów ciśniętych na wiksie,
kolejka do publicznych wucetów. I jeszcze:
miłość jako to wszystko, co się nie zdarzyło
chyba na pewno, raczej, podobno naprawdę
w języku, którym dotąd nigdy nikt nie władał.
All that jazz! Atak serca na wszystkie pozycje,
we wszystkich pocałunkach gorycz i zwątpienie,
w każdym żołądku pokarm, pokarm albo głód,
na każdych wargach krzyki, krzyki albo szept,
rozmemłane wyrazy wyplute pod wiatr,
niewyraźne mruczenia wystrzelone w świat.
(„ ”).
(Kto nikomu nie umarł, ten się sobie nie śni).
Kto nikomu nie umarł, ten chowa się w pieśni,
temu ciemność wyłazi spod płaszcza jak zwierzę.
Czym różni się ta noc od wszystkich innych nocy?
W jakim zmierzchu znikają uroda i czar?
Te niegdysiejsze śniegi? Ta cisza? Ten hałas?
To mówienie o niczym jakby nigdy nic?
Już wyginęły kwiaty, owady i ryby,
już odleciało ptactwo i skurczył się czas.
W państwie zmarłych rozmyte, mgliste ślady po nas,
ruiny psów i kotów i wraki współspaczy,
w starych, brudnych zajezdniach nowiutkie tramwaje,
w tramwajach monitoring i upał, i pot,
i jak stąd uciec, po co, i kiedy, i z kim,
w jakiej dzikiej rozkoszy zastać jaki kres,
gdzie osunąć się w przepaść, zmielić się i przepaść,
dla kogo być najczulszym słowem poematu,
rzucać wieprze przed perły jak rzuca się w wartki
nurt wydarzeń to wszystko, z czym idzie się? By?
Wejść i zrobić różnicę. Przysiąść tu i ówdzie.
Ciało rozbite złożyć do kupy jak puzzle.
Powoli tracić mowę. Szybko tracić ciszę.
Nic nie widzieć i nie czuć. Nie słuchać. Nie słyszeć.
Połączyć wątki w jeden martwy, zwrotny punkt,
bo to, co jest, jest zawsze teraz, zawsze tu.
Pomyśleć, że to wszystko, co jeszcze jest nami,
zarośnie gwiezdnym pyłem jak rdzą albo mchami.
Być pewnym, że gdy w końcu przyjdzie po nas śmierć,
ktoś inny po nas przyjdzie i rozgości się.
Zapomnieć o tej śmierci. Zapomnieć się w niej.
O tym, że się nie żyło, wiedzieć albo nie.
[…]