Nowy Napis Co Tydzień #104 / Pewien seans „Królewny Śnieżki”
W zamierzchłych czasach, gdy jeszcze Polska nie należała do wielkiej rodziny Unii Europejskiej, a ponad połowa studentów usiłowała zdobyć jakąkolwiek pracę, szczytem marzeń i – w pewnym sensie – oznaką prestiżu było w krakowskim akademiku zdobyć zlecenie malowania kadrów dla jednej z wytwórni filmów animowanych. To był już schyłek wielkich studiów, po artystycznych majstersztykach z lat 60. i 70. (Bolku i Lolku, Reksiu, Porwaniu Baltazara Gąbki) zostały tylko wspomnienia. Zlecenia rozdawały dziwne firmy-matki i firmy-córki, podwykonawcy zatrudniający wyrobników, których jedynym zadaniem było ręczne powielenie siedemdziesięciu obrazków różniących się niedostrzegalnym szczegółem, które później składały się na półtorasekundowy błysk pełnometrażowej animacji. W tej mrówczej pracy najlepiej sprawdzali się geolodzy, studenci archeologii wprawieni w rysowaniu „profili” na wykopaliskach i – trudno powiedzieć dlaczego – etnografowie. Ten system sieci połączonych firm, krążące między nimi miliony celuloidowych kadrów, wyznaczą symbolicznie zmierzch i upadek potęgi polskiej animacji. Lecz jaki był jej początek? Musimy sięgnąć do fascynującej biografii – tym razem nie pojedynczego człowieka, ale miejsca – do Królów bajek Leszka K. Talki (dziennikarza, najbardziej znanego z serii artykułów w miesięczniku „Dziecko” i prowadzonej przez kilka lat w „Gazecie Wyborczej”, wspólnie z Moniką Piątkowską, rubryki Małżeński przegląd prasowy Talków) oraz ukrywającego się pod pseudonimem współautora Karola Vesely’ego.
Wszystko zaczyna się pewnego jesiennego wieczoru 1938 roku, gdy w długiej kolejce do kinowej kasy stał Zdzisław Lachur. Seans Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków Walta Disneya zachwycił widzów, krytyków i środowisko filmowe. Gdy w Stanach Zjednoczonych twórca Myszki Miki i Kaczora Donalda był traktowany jako „przystawka” przed kolejnym seansem kina noir lub musicalem ze Studia Paramount, w Polsce i Europie uznawano Disneya za reżysera najwyższego formatu, a jego filmy za niedościgły wzór filmowej animacji. Na sukces Królewny Śnieżki zapracowała nie tylko wyobraźnia Disneya, lecz również perfekcyjnie opracowany dubbing i polska wersja językowa. Za reżyserię odpowiedzialny był Ryszard Ordyński, ceniony przez publiczność teatralną i świetnie zorientowany w realiach amerykańskich ścieżek dialogowych. Teksty piosenek i tłumaczenie zlecono Marianowi Hemarowi, który obok Juliana Tuwima i Tadeusza Boya-Żeleńskiego był literacką gwiazdą przedwojennego kabaretu. Głosy dla śpiewających krasnoludków podkładali członkowie Chóru Dana z Mieczysławem Foggiem. Zaś w głównych rolach dubbingowych obsadzono: Marię Modzelewską jako królewnę, Leokadię Pancewiczową – królową oraz niezwykle popularnych w świecie filmu i teatru – Aleksandra Żabczyńskiego (królewicz) i Stefana Jaracza (leśniczy). Zdzisław Lachur opuścił kino oczarowany. Już wiedział, że chce pracować w animacji. W 1947 roku, jako zawodowy malarz, zamieści w lipcowej „Trybunie Robotniczej” anons zapraszający rysowników do tworzonego w Katowicach Studia Filmowego, w dziale animacji rysunkowych. Na marginesie dodajmy, że Disneyowska Królewna… musiała wywrzeć niezwykłe wrażenie na całym pokoleniu filmowców. Jej wpływy odnajdujemy bowiem w radzieckim, czeskim i węgierskim kinie rysunkowym jeszcze trzydzieści lat później, a sam „papa Walt” – pomimo miażdżących artykułów amerykańskiej prasy – dwa lata po premierze Śnieżki otrzymał za swe dzieło honorowego Oscara i siedem malutkich statuetek, wręczonych przez najsłynniejszą dziecięcą gwiazdę ekranu – Shirley Temple.
Wspomniałem już na początku o mozolnej i na swój sposób katorżniczej pracy, monotonii, jakiej podlega każdy z autorów animowanych filmów rysunkowych. Relacjonując pierwsze chwile katowickiego studia, Talko i Vesely sięgają do wspomnień i prasowych wywiadów, rekonstruują atmosferę narodzin – bo tak je trzeba nazwać – globalnej (użyję tego terminu ze słownika współczesnych PR-owców) marki polskiej animacji. Lachur, pracując początkowo wyłącznie z bratem Maciejem, błyskawicznie zdał sobie sprawę, że animacja wymaga dużego zespołu. Szybko porzucił również marzenia o artystycznych filmach rysunkowych, swą wizję mógł zrealizować – na razie – tylko w dość wąsko pojętej dziedzinie propagandy. Czytając o przypadkach Lachura, który na pierwsze spotkanie w sprawie pracy wybiera (później głośne) nazwiska: Władysław Nehrebecki, Alfred Ledwig, Mieczysław Poznański, widzimy ten sam mechanizm, który w latach stalinowskich dotyka całą popkulturę. Lachur do animacji trafia przez fascynację Disneyem, rysownicy prasowych komiksów – przez zaczytanie historiami o Tarzanie, Tintinie i „Błysku Gordonie” (spolszczonej wersji Flasha), a kończą na propagandowych przekazach zgodnych z nakazami Wielkiego Brata. Za kilka lat – na szczęście dla artystów – świat jednak stanął na głowie.
Sam opis tych wstępnych przesłuchań i przyjęć do pracy jest na stronicach Królów bajek skrzącą się anegdotą, kopalnią zabawnych informacji z okresu, gdy w latach tuż po wojnie istniały jeszcze wydawnictwa popularne i prywatny obieg kultury, a twórcy pamiętający czasy zaborów współpracowali z „pryszczatymi” wyznawcami nowej wiary. Ten niezwykły splot widać chociażby w początkach kariery Nehrebeckiego, który tuż po studiach debiutował komiksem na łamach magazynu „Co Tydzień Powieść”, ilustrując również Ostatni skalp Nawaja Alfreda Szklarskiego (drukującego pod pseudonimem ze względu na wyrok ciążący na pisarzu za publikację w „gadzinowej prasie”), a w czasopiśmie tym sąsiadował z pierwszymi utworami Stanisława Lema. W studiu Lachura pracował również Rufin Struzik – współautor legendarnego (na równi z Koziołkiem Matołkiem) Bezrobotnego Froncka oraz francuskojęzyczny szofer Edwarda Gierka, a tajemnicą – dość powszechnie jednak znaną – była wojenna przeszłość większości rysowników. Otóż jako mieszkańcy Śląska służyli przymusowo w oddziałach Wehrmachtu. Czuć w tych opisach początkowych lat w Katowicach typową dla Talki żartobliwą formę, gdy wymieniając kolejnych twórców, stwierdza, że ich imiona i nazwiska (Alojzy Mol, Otokar Balcy) są tak niezwykłe, iż mogły się widzom zdawać dowcipnym pseudonimem. Wszystko w tej opowieści jest zresztą na swój sposób wyśnione: życiorys każdego z rysowników to wręcz materiał na osobną książkę, a surrealny żart z nazwą Eksperymentalne Studio Filmów Rysunkowych w Katowicach przy redakcji „Trybuny Robotniczej” prowadzi absurd na wyżyny, których nie powstydziłby się Stanisław Bareja z Jerzym Dobrowolskim.
Stalinowskie lata w opisach Talki i Vesely'ego, we wspomnieniach żyjących twórców to skrzyżowanie Dwunastu krzeseł z Ziemią obiecaną. Niczym groteskowy thriller lub zapis dokumentalny z początków polskiego kapitalizmu lat 90. brzmi historyjka o podróży do Łodzi do wszechwładnego Aleksandra Forda. Nocleg na dworcu w środku zimy, wizyta w wilii reżysera Piątki z ulicy Barskiej, strach i zachwyt, wreszcie decyzja o siedmiomilionowej dotacji. Studio przenosi się do Wisły, by potem trafić do Bielska-Białej. Na każdej stronie pojawia się jakiś nowy patent, szalony pomysł, który – jak sztuczny miód (sic!) – ratuje polską animację. Sprzedają saksofon, uczą się z przemyconego zza „żelaznej kurtyny” podręcznika, aby dokończyć film malują święte obrazki na zamówienie. Przytaczam te – niekiedy absurdalne, niekiedy wysmakowane – historyjki, których setki, jeśli nie tysiące znajdziemy na kartach Królów bajek, by zilustrować jeszcze jeden wymiar tej biografii. Ukazuje ona nie tylko fenomen kultury powojennej, którą w pierwszych latach stworzyli „potępieńcy i wariaci”, ale i niezwykłą – bodaj nigdzie na świecie niespotykaną – fantazję i inwencję polskich filmowców. Inwencję, która pozwala im w Hollywood zdobyć sławę fachowców od spraw „fizycznie i technicznie niemożliwych”.
Już w latach 50. ze studia odchodzi Lachur, animatorzy toczą wojny podczas kolaudacji i w dziwny sposób – autorzy książki sugerują, że nie chcieli wpływu koncepcji artystycznych ludzi spoza swego kręgu – z wyjściowego materiału Brzechwy i Szancera stworzą film wewnętrznie martwy i niebudzący najmniejszych emocji u odbiorcy. Wraz z październikową odwilżą w wytwórni nastaje era Lechosława Marszałka. I rodzi się kolejny fenomen, a zarazem paradoks sztuki PRL. Polskie filmy, spektakle teatralne, a wraz z nimi animacje zaczynają zdobywać międzynarodowe nagrody. Krytycy europejscy są w swych opiniach zgodni – Polacy nie muszą być komercyjni, dlatego mogą tworzyć dzieła spełnione artystycznie.
Na tej anegdotycznej, pięknej historii pojawia się nagle rysa. Niewielka, stopniowo się rozrasta, aż staje się całą siatką pęknięć. W latach 60. zaczyna królować telewizja i bielskie studio musi produkować coś na mały ekran. Tak powstają postaci Bolka i Lolka. Jak szacują producenci, przygody dwóch chłopców (i Toli) obejrzało ponad miliard widzów (według liczby sprzedanych kopii i licencji, nie licząc pirackich wersji), czyniąc z tych króciutkich bajek jeden z największych sukcesów w dziejach światowej animacji. Tu zaczynają się spory – Bolek i Lolek mają nagle wielu ojców, zaczyna się ambicjonalny spór, nieomal cicha (a później już otwarta) wojna między Nehrebeckim a Marszałkiem, bitwa na wyniszczenie pary sprytnych chłopców z Błękitnym Rycerzykiem. Lata 70. to apogeum, czytamy o historii niezwykłego imperium, które – w moim przekonaniu – artystycznym potencjałem mogło pokonać amerykański koncern Hanna-Barbera i japońskie studio Ghibli. Tymczasem jest śmieszno, ale i straszno. Talko z Veselym w tej biograficznej plątaninie anegdot ukazują, jak „żółty płaz zazdrości” (cytując Szekspira) pogrążył bielsko-bialskie studio. Dochodzą wreszcie do lat 90., gdy obserwując kłótnie wybitnych rysowników i ich cokolwiek maleńkich charakterem spadkobierców, widzimy – niczym w krzywym zwierciadle – jak rozsypuje się pałac z mgły i marzeń, który zbudował Zdzisław Lachur. Biografia studia zmienia swój wymiar i ton. Niewiele już zostało z radosnej anegdoty pierwszych rozdziałów.
Podobno 58 procent Polaków nie czyta książek. Nie wiem ilu jest wśród nich speców od marketingu i pracowników agencji reklamowych. Jeśli zastanawiają się, jakim cudem – rozpoznawalni przez miliard osób bohaterowie polskiej animacji – nie znaleźli się na paczkach chrupek, opakowaniach jogurtu i dietetycznych batonikach, na stacjach benzynowych i w marketach od Casablanki do Bangkoku, jeśli jeszcze nie wiedzą, to polecam im lekturę książki Królowie bajek.
Leszek K. Talko, Karol Vesely, Królowie bajek. Opowieść o legendarnym Studiu Filmów Rysunkowych, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2020.