02.12.2021

Nowy Napis Co Tydzień #129 / „bruLion”. Pierwsza krew

Strzelaj albo emigruj

– mam flupy – usłyszałem
od dziewczyny i myślę: co?
– co? – pytam
– no, leci mi z pizdy

Baranku Boży od… się„Strzelaj albo emigruj” oraz „Baranku Boży od… się” to autentyczne hasła z epoki. Reprodukcje podobnych graffiti w ramach strategii skandalu były zamieszczane na ostatnich stronach periodyku „brulion”. Redakcja nagradzała je tytułem „napis roku”. Z kolei Flupy z pizdy – wiersz-prowokacja Zbigniewa Sajnoga ukazał się w „brulionie” w 1991 roku (nr 16) [przyp. red.].[1]

– ciąg dalszy tego ostatniego napisu na murze nie przechodzi mi dziś ani przez gardło, ani przez klawiaturę. Co doprowadziło do tak ekstremalnego pogubienia się człowieka, że drukuje bluźnierstwo prowadzące do absolutnie skrajnej konsekwencji?

***

Kwartalnik literacki „bruLion”Przypis: Taka pisownia („bruLion”) jest autorską licencją i nawiązuje do żartobliwego tytułu programu telewizyjnego Dzyndzylyndzy. bruLion tiwi, który redakcja czasopisma przygotowywała na początku lat 90. dla TVP (lion - z angielskiego - lew). Przytoczony zapis wykorzystano okazjonalnie na potrzeby telewizji, jednak szybko został przejęty przez część krytyki literackiej i zaczął być błędnie stosowany także dla nazwy czasopisma. Obecnie w tekstach krytycznych najczęściej spotykamy się z dwojaką pisownią: „brulion” oraz „bruLion” [przyp. red.].[2] był brulionem kultury przychodzącej do Polski z Zachodu pod koniec PRL oraz w pierwszej dekadzie lat 90. Zachód jednak nie był już wtedy liberalną, wolnościową oazą, o której marzyliśmy w stalinowskim stanie wojennym. Od 1968 roku był miażdżony i w końcu został zmiażdżony przez Gramsciański marksizm. Zachodnia kultura stała się kontrkulturą. Uczestnictwo w niej zintensyfikowane przez ekstremizm idei „bruLionu” doprowadziło mnie do satanizmu. Stąd to odrzucające zbawienie bluźnierstwo w piśmie robionym przez ludzi, którzy szukali wolności, nie wiedząc, że aby ta nie kaleczyła wszystkich wewnątrz i wokół, musi rodzić się z prawdy i miłości.

Dziś to kulminacyjne bluźnierstwo nie przechodzi mi przez gardło. Czy jestem przez to mniej wolnym człowiekiem? Ale też: czy Rousseau, Nietzsche i Sartre, czy Michel Foucault, Aldous Huxley, Piotr Marek, czy oni – i miliony innych ofiar nowożytnej kultury i kontrkultury – będą sądzeni z rozpaczy, która jest grzechem? Czy mamy prawo osądzać niewierzącego, który doszedł do rozpaczy? I wreszcie, czy intelektualiści, filozofowie i ideolodzy, wszyscy ci producenci trucizny zawartej we współczesnej zachodniej kulturze-kontrkulturze, czy ci zbrodniarze będą zbawieni?

Na użytek tego tekstu podzieliłem historię naszego happeningu zwanego pismem literackim na trzy okresy: okres biały – literacki, okres fioletowy – kontrkulturowo/satanistyczny i okres kremówkowy – wadowicki. Bo katolicyzmem redaktora dopełniła się w oczywisty sposób ta czternastoletnia przygoda. Jak być bowiem w opozycji wobec kontrkultury? Zostając ortodoksyjnym katolikiem. Ortodoksyjnym, ale otwartym. Wyznającym otwartą ortodoksję. Będącym beneficjentem jedynego ucieleśnionego mitu w historii Kosmosu.

***

„bruLion” był happeningiem ciągłym w czasie. Głosem pokolenia ’86, czyli muzycznego pokolenia Jarocina, artystowskiego pokolenia Pomarańczowej Alternatywy oraz TotArtu i wreszcie literackiej formacji „bruLionu”. Zanim stał się tym, z czym jest kojarzony przez ludzi urodzonych w latach 1945–1980, czyli przez pokolenie „Solidarności”, moje pokolenie, aż po dzisiejszych czterdziestolatków, był zwykłym/niezwykłym drugoobiegowym pismem drugiej połowy lat 80.

Po 1990 roku, w nowej sytuacji cenzuralno-wydawniczej, „bruLion” zmienił się w pismo trzeciego, alternatywnego obiegu. Był chyba jedynym pismem kontrkulturowym sprzedawanym w oficjalnej i ogólnopolskiej sieci Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Prasa-Książka-Ruch”. Środowisko, które się wokół mnie wtedy, na początku lat 90. skupiło, stworzyło również całkowicie nową, w stu procentach improwizowaną odmianę kabaretu (program dzyndzylyndzy w TVP 2) i oglądany na całym świecie, jedyny w historii telewizji – i to telewizji w ogóle – kontestacyjno-alternatywny wysokobudżetowy program emitowany w telewizyjnym mainstreamie (alternaTiVi, TVP 1 o 16.30). Wcześniej, od końca 1989 do początku 1991 roku robiliśmy też punkowo-anarchistyczno-pomarańczowo-alternatywną audycję Zadzwońcie po milicję w radiowej Jedynce.

Tworzyliśmy alternatywę dla „dominującej kultury”. Tak nam się wydawało. Młodzi czytelnicy czekali na kolejne, nieregularnie ukazujące się numery. Na rękach nosiła nas „Gazeta Wyborcza”, peany piała na nasz temat Maria Janion. Jak do tego doszło?

Okres biały – literacki. „Tędy” i „młodzi poeci”

„bruLion” miał nazywać się „Tędy”. Ale to nie początek jego historii, bowiem brulionowa protoredakcja powstała na początku 1985 roku i opublikowała – na prawach rękopisu w dziewięćdziesięciu dziewięciu egzemplarzach – „Biuletyn Studenckiego Klubu Literackiego” (nr 1, maj–czerwiec 1985). Redakcję tę tworzyłem z Kasią Krakowiak.

Wspominam o biuletynie SKL z kilku względów. Dzięki pracy nad nim, ja, geograf, nauczyłem się podstaw redakcji merytorycznej. W „Biuletynie SKL” pojawili się autorzy, których wiersze były potem publikowane w „bruLionie” (debiutanci: Marcin Baran, Paweł Filas, Grzegorz Łydka, Robert Tekieli), a jeśli chodzi o tytuł, to od „biuletynu” do „bruLionu” droga krótka.

Pierwszą już, regularną redakcję kwartalnika tworzyły trzy osoby: ja, Olga i Boguś Serafin. Z pewnych istotnych dla niej powodów Kasia zdecydowała, że nie będzie uczestniczyć w pracach merytorycznych redakcji „bruLionu”. Jednak była przez wiele lat osobą dla pisma bardzo ważną, ostoją, choć formalnie jedynie dopuszczała teksty do druku, koncentrując się na ich szacie językowej. Czasami jednak stawiała weto wobec jakichś moich najbardziej szalonych i kaleczących ludzi pomysłów.

I teraz wchodzimy na grunt niepewny, te okoliczności pamiętam jak przez mgłę. Facet Kasi, Jarek Olejniczak, p.o. Prezesa Rady Programowej SKL, który wywalczył publikację pierwszego (i ostatniego) numeru biuletynu, przyniósł informację, że podziemne czasopismo „Tędy” ma kłopoty redakcyjne. Możemy więc je przejąć/współtworzyć (?). Przyniósł też nieświeże maszynopisy mające składać się na kolejny, 4. czy 5. numer „Tędy” i miał załatwić druk. Po kilku (?) miesiącach bezowocnego oczekiwania postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. I pomyślałem o skierowaniu się do podziemnego wydawnictwa, które kojarzyłem z w miarę dobrą literaturą.

Oficyna Literacka

Mieściła się w oficynie. Adresu nie pamiętam, nie wiem nawet, czy go kiedykolwiek znałem.

Trzon pierwszego numeru „bruLionu” powstał pomiędzy czerwcem 1985 a czerwcem 1986. Tak pisze o znalezieniu wydawcy dla pisma Antek Pawlak:

Późną jesienią 1986 roku wpadł do mnie Robert Tekieli. – Antek, znasz szefów krakowskiej Oficyny Literackiej? Daj mi namiary. Wymyśliłem pismo literackie i szukam wydawcy. Nie dałem namiarów, bo konspiracja jednak. Ale po tygodniu byłem w Krakowie i skontaktowałem Roberta z szefostwem wydawnictwa. Szefostwo, czyli Ewa Rakowiecka i Henio Karkosza, wysłuchali Roberta i umówili się na kontakt za kilka dni, żeby sprawę przemyśleć. – Antek, my zupełnie nie znamy tych ludzi. To może być fajne pismo, ale też może to być kompletne gówno – powiedział lekko strapiony Henio. – Ale może warto zaryzykować? – Okej, Antosiu – zdecydowała Ewa (ona zawsze decydowała). – Wejdziemy w to. Ale pod warunkiem, że ty będziesz kimś w rodzaju nadzorcy. Dla nich nadzorcą, a dla nas gwarantem jakości. Zgodziłem się. Kilka miesięcy później ukazało się nowe czasopismo literackie „bruLion”.

Działań Antka-nadzorcy nie zaobserwowałem, natomiast Henio, czyli Henryk Karkosza, jak się okazało w latach 90., od 1976 pracował jako młodszy inspektor sekcji kryminalnej Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego Komendy Wojewódzkiej MO w Tarnowie. Od lutego 1979 był jednym z najważniejszych i najlepiej opłacanych tajnych współpracowników krakowskiej Służby Bezpieczeństwa. Zajmował się inwigilacją SKS, ROPCiO, KPN i RMP. Posługiwał się pseudonimem „Monika”. Dzięki niemu SB dyskredytowała Andrzeja Mietkowskiego, skłócała SKS z krakowskim środowiskiem Ruchu Młodej Polski i próbowała wpływać na treści podejmowane w drugim obiegu. Na treści w „bruLionie” ani Heniu/„Monika”, ani Ewa nie mieli żadnego wpływu. Dostarczali jedynie co jakiś czas fragmenty kolejnych książek Oficyny Literackiej, mając w ten sposób darmową reklamę.

W domu Henia i Ewy było dziwnie. Wnętrze stylizowane było na staropolski dworek, a przyjął mnie w nim pozbawiony części uzębienia facecik, wyglądający jak wyrzucony z pracy sierżant milicji z Kielc. Na stołach stały tam tace z zawsze świeżymi owocami, między nogami plątał się doberman, pomiędzy nogami dobermana plątał się żółw, którego doberman-idiota – jak legendowali go „właściciele dworku” – zauważył po roku.

W tym domu spotkałem, jak się również po latach okazało, tajnego współpracownika zbrodniczej Służby Bezpieczeństwa, Leszka „To Dobre Pytanie Dlaczego Donosiłem Na Przyjaciół” Maleszkę. Wyglądał zabawnie: siwy strach na wróble na szczudłach, chory na echolalię, co dawało przezabawny efekt. Nigdy wcześniej nie słyszałem człowieka, który jąkał się na ostatniej sylabie. Spotkałem tam też Ryszarda Terleckiego. Ten na jedynej imprezie, w której tam uczestniczyliśmy, częstował nas marną trawką i próbował poderwać Olgę. Wzbudziło to nasze rozbawienie.

Spotkaliśmy w OL również Tadeusza Mazowieckiego, o którym Henio mówił per „ten alkoholik”, i Andrzeja Drawicza, jak się potem okazało, kolejne osobowe źródło informacji milicji politycznej PRL. Donosiciela. Erudytę. Świetnie wyszkolonego. Medialnie sprawnego.

Pierwszy „bruLion”

Pierwszy numer, ten, który dostał Karkosza, oparty był na tekstach z Przeglądu Kabaretów Amatorskich „Paka”: piosenkach Wojciecha Młynarskiego i Salonu Niezależnych, skeczach kabaretu Potem i ze spisanych przeze mnie fonetycznie dialogów Jacka Fedorowicza, prześmiesznych również w druku. Sama „Paka” była imprezą zawodowo przygotowywaną przez Mirka Wujasa, o którym właśnie dowiedziałem się, że zmarł przed 10 laty. Pamiętam do dziś skecz – Król załamał ręce kabaretu Potem i – Kontroluję… kabaretu Koń Polski, ale też Alinę Piętę i jej ekipę hostess/organizatorek: każda w jednej białej rękawiczce. „Czerwony punkt” jest ważny w każdej formie reklamy czy PR. Jacek Fedorowicz podzielił się też ze mną za kulisami kilkoma tajemnicami warsztatu scenicznego. Do dziś pamiętam „prawo najsilniejszego numeru”. Ale w swoim piśmie go nie stosowałem. Kryterium publikacji w „bruLionie” była wyłącznie moc. Byłem wrogiem wszelakich koterii – literackich, homoseksualnych, ideologicznych. Niszczyły one bowiem zdolność ukazywania prawdziwej hierarchii wartości.

W pierwszym zeszycie była też część czysto literacka. Składała się z tekstów nieodżałowanego Jurka Pilcha, Vladimira Nabokova, Włodka Boleckiego, Leszka Szarugi, Antka Pawlaka, Tadeusza Nyczka, Mariana Stali, Marcina Barana i moich wywiadów z Wiktorem Woroszylskim oraz z Januszem Weissem z genialnego Salonu Niezależnych.

Pierwsza redakcja

Redaktorem technicznym oraz autorem równie genialnego i absolutnie niepowtarzalnego logotypu „bruLionu” była Olga (dziś) Tekieli, kolporterem – mój najlepszy przyjaciel ze studiów Boguś Serafin, redaktorem – ja. Autorytarnym redaktorem. Upewniłem się, że tak ma być, gdy poznałem Jerzego Giedroycia oraz najlepszą redaktorkę czasopisma literackiego do czasu powstania „bruLionu”, wytworną i subtelną córkę pierwszego dowódcy zbrodniczego Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego Barbarę Toruńczyk. Pisma literackie albo mają jednego redaktora albo są słabe. Literatura nie ma nic wspólnego z demokracją. Wizja nie powstaje w grupie, misję formułuje jeden człowiek. Grydzewski, Giedroyć, Tekieli. Co zabawne, świętej pamięci nieodżałowany Marek Nowakowski powtórzył Tomkowi Sakiewiczowi opinię Księcia o mnie jako o swoim następcy. I dzięki tej rozmowie mogę o tym napisać, wychodząc dzięki świadectwu autora Księcia nocy na mniejszego bufona niż jestem w rzeczywistości.

Pierwsza redakcja była zawodowa. Merytorycznie i technicznie. Pismo miało też genialny kolportaż. Boguś był bardzo skuteczny. Kiedyś widząc wielkość plecaka i toreb, w których przemycał prohibity z Warszawy do Krakowa, zapytałem o interesy. Okazało się, że po krótkim czasie był na tym rynku potężnym graczem. A „bruLion” najlepiej sprzedającym się podziemnym pismem.

Potem dołączali do nas kolejni członkowie zespołu, w końcu została napisana nawet konstytucja pisma, która dawała redaktorom możliwość zawetowania publikacji jednego tekstu w numerze, ale to kolejna epoka. Z podziemnych czasów pamiętam Marcina Barana, który zasłynął tym, że wziął komputer – już w podziemiu mieliśmy XP – by wpisać teksty do kolejnego zeszytu. Oddał go dopiero w wyniku silnej presji, bez wpisanych tekstów, za to z wytartymi klawiszami używanymi w trakcie gry w modnego wówczas „Żracza”.

Jagiellonka

W 1985 roku miałem potężnego kaca i wielki wyrzut sumienia związany z okresem stanu wojennego, więc postanowiłem zrobić coś pożytecznego. Pierwszy raz po 13 grudnia 1981 roku. Jako zadośćuczynienie. Stąd pomysł na pismo. Mieszkałem w Żaczku przy klubie Rotunda. Byłem studentem Wydziału Biologii i Nauk o Ziemi. Podszedłem do sprawy naukowo. Poszedłem do sąsiadującej z Żaczkiem Jagiellonki. Poprosiłem o prohibity. „Zeszyty Literackie”, krakowskie pismo literackie z lat 1980/81 pod tytułem „Pismo”, londyński „Puls” i „Kulturę” paryską. Przeczytałem po kilkadziesiąt numerów. Złapałem smak i ton. Zmierzyłem proporcje pomiędzy działami. Wyciągnąłem średnią i wyliczyłem, że w „bruLionie” poezja powinna zajmować X% objętości zeszytu, eseje Y%, recenzje Z% i tak dalej. Najważniejszymi działami był dział poetycki i dział NOTY OMÓWIENIA OKRUCHY, „bruLionowe” Silva rerum, w którym odkrywałem z numeru na numer i zapowiadałem kolejne kierunki i wektory rozwoju pisma.

Nie wiedziałem, co mam do powiedzenia, wiedziałem, czego chcę na łamach: moc, estetyka, poziom. Odrzuciliśmy na przykład z tego powodu wiersze Adamowi Zagajewskiemu, co wywoływało szok. Nie rozumiałem, o co chodzi. Przecież przysłał pięć dobrych wierszy, a trzy żenujące. Niech żenujące drukuje gdzie indziej. Inne redakcje wezmą z pocałowaniem ręki. „bruLion” był, dokładnie tak samo jak ten tekst, peanem na moją cześć. Jestem człowiekiem bezczelnym, zarozumiałym, skutecznym do chamstwa. I taki był „bruLion”.

Logo

Struktura i nazwa już były, wymyśliłem też najlepszy na świecie podtytuł: „bruLion – pismo nosem”. Przyszedł czas na logotyp. By był absolutnie oryginalny, postanowiliśmy złożyć go z liter wyciętych z tytułów wymienionych przed chwilą czterech czasopism, samokrytycznie biorąc ponadto „b” z logo „Trybuny Ludu”. Największym problemem było, jak z rozsypujących się liter z różnych porządków estetycznych stworzyć całość – figurę zamkniętą. Oldze się to udało. Stworzyła logo idealne. Skrajnie rozpoznawalne i adekwatne do zawartości pisma.

Warszawka

Warszawka to dla mnie najpierw zajmujący się hurtowo kolportażem Piotr Szwajcer, szczupły koleżka, jak to się u nas w Krzepicach mówiło: „mały, chudy, ale byk”, w dodających mu centymetrów sabotach. Był bardzo zdziwiony, gdy okazało się, że przyjeżdżający z Krakowa hipisi-anarchiści są monogamistami. W ogóle, w warszawce życie towarzyskie kwitło głównie w łazienkach, w których, z braku wolnego łóżka czy stołu, okupowany był najczęściej blat pralki.

Piotrek poznał mnie z „Adasiem” Michnikiem. Tego pamiętam z próby werbunku do III RP, która mu się nie udała, bo opowiadał w 1988 roku takie androny o będących passe komunistach, o totalitaryzmie kościelnym i polskim antysemityzmie, że nasze spotkanie zakończyło się jego obietnicą, iż mnie zniszczy i „wymaże z polskiej kultury”, oraz moją uwagą, że ze względu na różnicę wieku między nami to my będziemy pisać encyklopedie.

Jeździłem do Warszawy i spotykałem się z tą ferajną, ponieważ „chłopcy” dzielili pieniądze z Zachodu. Tyle że oni uważali, iż dzięki temu „mają” „bruLion”. Po wyprowadzeniu ich z błędu więcej pieniędzy już nie otrzymaliśmy.

„Arka”

Redakcja kwartalnika „Arka” stała w Krakowie w opozycji wobec Oficyny Literackiej. Ponieważ nie utrzymywaliśmy żadnych stosunków towarzyskich, dziwne było, że zaprosili nas kiedyś na imprezę. Może powodem był fakt, iż wszyscy wiedzieli, że sprzedajemy pięć razy więcej egzemplarzy niż oni i musiano się z zaciśniętymi zębami z nami liczyć? Z imprezy zapamiętałem Jana Polkowskiego, który nawykowo próbował mnie zdominować, oraz Janusza A. i Agnieszkę O.

A., facet w średnim wieku ze śladami aniołkowatej urody, siedział obok mnie na jakiejś niskiej ławeczce czy kanapie i w pewnym momencie z wdziękiem przewrócił się na bok, śpiąc już od tej chwili na ziemi w pozycji, w której siedział. Ponieważ byłem już wtedy abstynentem, zapamiętałem również wiele innych scen. Na przykład Agnieszkę O., przedstawioną mi jako kobieta Janusza A., która w sekundę po tym jak Janusz zasnął, bardzo intensywnie zaczęła zajmować się jakimś przerażonym, przystojnym młodym chłopcem.

Z „Arką” wkrótce weszliśmy w potężny konflikt, zaatakował nas profesor Ryszard Legutko. Odpowiedzieliśmy kpiną. „Arka”, mimo otwartej wrogości, była zawsze dla mnie bardzo ważna. Przed człowiekiem wychowanym przez paryską „Kulturę” oraz warszawskich rewizjonistów, rewolucjonistów, bardziej komunistycznych niż rządzący w PRL komuniści, krakowska „Arka” otworzyła przestrzeń intelektualną tak oszałamiającą, że żywię dozgonną wdzięczność dla redakcji i autorów. Nagle okazało się, jak marnej jakości jest środowisko intelektualne, którego gwiazdą był Adam Michnik.

Okres fioletowy – lucyferyczny

Koniec lat 80. to świetny czas dla pisma. Odnosiłem sukces za sukcesem. Wszystko się układało. W pewnym momencie zauważyłem, dobrze to pamiętam, a miało to miejsce w pokoiku redakcyjnym w budynku klubu Rotunda, że układa się zbyt dobrze. Nieprawdopodobnie dobrze. Nadnaturalnie dobrze. W dolnej sali zgrzany heroiną Maleńczuk rzęził z jakimiś denatami (później opublikowaliśmy jego doskonale oddające sens tłumaczenie wiersza Emily Dickinson, w którym opisała ona swoje opętanie). Maleńczuk „gra”, a ja widzę, że trzy teksty – dostarczony właśnie reportaż, esej, który wpadł kilka miesięcy wcześniej za kanapę i akurat minutę po wizycie listonosza zza niej wypadł, oraz zamówiony tekst o Genesisie P-Orridge’u – układają się w idealną całość. Krystalicznie piękną. I pomyślałem, że ktoś mi pomaga. Kto? Hmm. Diabeł? I wtedy wypowiedziałem słowa, które zmieniły moje życie. Zaangażowałem go. Całkowicie nieświadomie.

Nie przypuszczałem wtedy, jaką ten angaż, to moje zaangażowanie będzie miało cenę. Ba, nie zauważyłem nawet, że się w coś zaangażowałem. Dla mnie szatan był czartem, biesem, przygłupem z wiejskich opowieści. W moim małym miasteczku pod Częstochową bano się raczej „duchów” czy zmarłych. Więc pomyślałem sobie i wewnętrznie – a może na głos – powiedziałem: „Skoro chcesz pomagać…”. I powiedziałem demonowi TAK.

Trzeba tu powiedzieć jeszcze słowo o wspomnianym wyżej P-Orridge’u. Był to muzyk, kompozytor i performer, współzałożyciel grup Throbbing GristlePsychic TV. Jeden z prekursorów ruchu LGBT – określał siebie jako osobę pandrogeniczną. Pomógł mi, we współpracy ze Zbyszkiem Sajnogiem z TotArtu, zorganizować w Rotundzie największy na świecie, trzydniowy festiwal filmów satanistycznych. Wtedy myśleliśmy oczywiście, że przygotowujemy imprezę artystyczną.

Zacząłem w „bruLionie” drukować pornografię udającą literaturę (Bataille) i nieudającą jej (de Sade) oraz całe pozostałe bagno, o którym kiedyś osobno napiszę. No i, jak widać w poprzednim akapicie, robić rzeczy o wiele gorsze.

„bruLion” stał się forpocztą ruchu LGBT, drukując mięsiste wywiady z sadomasochistami oraz tubą żądającej legalizacji „twardych” narkotyków włoskiej Partii Radykalnej Marco Pannelliego i Ciccioliny, a także radykalnych obrońców zwierząt, którzy pochwalali zamachy terrorystyczne i zabijanie krzywdzących zwierzęta ludzi.

Idąc od skandalu do skandalu, zaczęliśmy drukować 16 000 egzemplarzy pisma i je sprzedawać. Tak zaczyna się mniej sympatyczny, choć najgłośniejszy, lucyferyczny etap historii „bruLionu”. Histeryczne poszukiwanie wolności, tyle że bez odpowiedzialności. Wyrażone zresztą w pierwszym zeszycie hasłem STRZELAJ ALBO EMIGRUJ.

Lucyferyzm, odmiana prometeizmu, skaza nie tylko nowożytna. Jednak od czasów mitycznych, protoantycznych była totalnym marginesem. Dziś jest mainstreamem.

Okres kremówkowy – wadowicki

W drugiej połowie lat 90. stałem się duchowym nouveau riche, co było widać, słychać i czuć. W ciągu kilku ostatnich lat istnienia papierowego „bruLionu” liczyliśmy poetom żony. Tak mocno pociągał nas grzech. Wielcy, napuszeni katolicy, nie wiedzieliśmy, nie chcieliśmy wiedzieć, że porządek jest następujący: najpierw miłość, potem prawda. A obowiązki, wymagania wobec siebie osób nawróconych, są efektem Radości, którą daje Miłość. Jezus Chrystus.

Tekst pochodzi z 11. numeru kwartalnika „Nowy Napis”. 

Dwutomowe wydanie kwartalnika poświęcone „Solidarności” jest dostępne w e-sklepie Instytutu Literatury.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Robert Tekieli, „bruLion”. Pierwsza krew, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 129

Przypisy

    Loading...