Nowy Napis Co Tydzień #135 / Po bandzie. Boska Komedia 2021
I. No, you're not Ulysses, baby
Tekst programowy 14. edycji Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Boska Komedia otwiera opozycja mrok–światło
Szydłowski do teatralnej Itaki pozwolił, nie bez presji Instytutu im. Adama Mickiewicza, partnera festiwalu (jak rozumiem z jego medialnych wypowiedzi
Nurt białoruski, komponent najbardziej prestiżowego – jak się o nim zwykło mówić – przeglądu teatralnego w Polsce, miał ogromny potencjał polityczny. Artystki i artyści, „u siebie” represjonowani przez totalitarny reżim, w Krakowie znaleźli bezpieczne miejsce. Głos uciśnionych został nagłośniony. Barbara Schabowska, dyrektorka IAM, o współpracy z twórczyniami i twórcami z Mińska pisze w kategoriach solidarności oraz empatii
Ten tekst nie będzie esejem o etyce, pomyślałam go jako relację z konkursu Inferno – najgłośniejszej części Boskiej Komedii. Niemniej uważam, że nie da się oddzielić programu festiwalu (a tym samym – analizy poszczególnych przedstawień) od decyzji kuratorskich (i ich ideologiczno-światopoglądowych uwikłań). O tym problemie pisze Haris Pašović, jeden z jurorów konkursu – w oświadczeniu opublikowanym pod właściwym werdyktem
II. W piekle nie grzeją
Inne konkursowe przedstawienia nie wikłały jurorek i jurorów w konflikty etyczne, a czytając uzasadnienia kolejnych nagród, można odnieść wrażenie, że były im one na wielu poziomach obojętne – bo jak inaczej rozumieć fakt, że z laudacji dla zwycięskiego Wujaszka Wani w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej nie dowiemy się, dlaczego to właśnie ta produkcja triumfowała? Ze słów jury wynika, że Grand Prix otrzymał spektakl cichy oraz „zagrany z wielką szczerością”
W tym miejscu pragnę podkreślić dwie rzeczy. Po pierwsze, choć sama nie przyznałabym głównej nagrody Wujaszkowi Bogajewskiej
Trudno rozstrzygnąć, co konkretnie (i czy coś w ogóle – poza własnymi widzi-mi-się oraz środowiskowymi powinnościami) stało za decyzjami selekcjonerów, czyli, jak to już chyba tradycyjnie na krakowskim festiwalu bywa, czterech panów z jednego – mniej więcej – pokolenia. Na pewno nie da się tego wytłumaczyć okołopandemicznym marazmem na nadwiślańskich scenach, bo w Paradiso oraz Purgatorio wrzało bardziej, i to nie tylko za sprawą Konrada w sukience z głośnych Dziadów Mai Kleczewskiej. Myślę zresztą, że wraz z upublicznieniem programu Inferno z całą mocą ujawniły się dwa podstawowe problemy z przeglądem Szydłowskiego – niejasne kryteria kwalifikacji spektakli do konkursu głównego oraz homogeniczna sekcja krytyków decydujących o tych wyróżnieniach. Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że negując wybory Jacka Cieślaka, Tomasza Domagały oraz Jacka Wakara (i samego Szydłowskiego), nie jestem obiektywna – ich preferencjom przeciwstawiam własne, a wiadomo – ile krytycznych wrażliwości, tyle wizji teatralnych światów. Mimo wszystko sądzę jednak, że przemyślenie samej konkursowej formuły otworzyłoby przed Boską nowy – bardziej demokratyczny i heterogeniczny – rozdział.
III. Czechow jak gąbka?
Piekielną odsłonę 14. Boskiej Komedii zdominował Antoni Czechow – aż trzy z dziewięciu prezentacji to spektakle oparte na dziełach rosyjskiego mistrza tragikomicznych opowieści o nieefektownych, a jednak wstrząsających ludzkich dramatach, które rozgrywają się w oparach wódki i ordynarnej codzienności. Wujaszek Wania Bogajewskiej wydaje się w tym zestawieniu
W rzeczywistości, do której zabiera nas Teatr Ludowy nie ma czym oddychać. Bohaterki i bohaterowie duszą się we własnym wstydzie oraz strachu, w swoich zmęczonych, przepitych i nieszczęśliwych ciałach. Folie, którymi pokryto meble – zapewne cuchnące nieznośną wilgocią – sugerują, że nawet remont nie może się tu skończyć, jak więc w ogóle myśleć o czymś tak śmiałym jak koniec cierpienia? Quasi-brutalistyczny naturalizm spektaklu Bogajewskiej niejako przekształca postaci w figuracje egzystencjalnego abiektu
Niedotykalność cechuje też bohaterki i bohaterów spektaklu Komedia. Wujaszek Wania, przy czym u Piaskowskiego przyczyna tego stanu wydaje się zgoła odmienna. Reżyser, wybierając estetykę ostentacyjnie kiczowatej sztuczności i nakładając na postaci Czechowa turbogroteskowe maski, ujawnia dramatyczny potencjał żenady. Świat, który oglądamy, jest tak diabelsko wykrzywiony, że aż przerażający; tyleż komiczny, co monstrualnie smutny. Problem polega na tym, że dramat Rosjanina nie potrzebuje efektów udziwnienia, by objawić pozorność własnej śmieszności. Reżyser niejako wywarza więc otwarte drzwi; nadbudowuje na oryginale kolejne warstwy tragikomicznego przegięcia, by ostatecznie i tak pokazać to, co z góry wiadomo – śmiech ma gorzki posmak. Nawet jeśli przyjmiemy, że produkcja Teatru Zagłębia bawi się nie tyle tekstem Wujaszka Wani, ile tradycją jego wystawień, to trudno doszukać się tu jakiejś szczególnie wywrotowej dekonstrukcji starej szkoły – ot, żarty z sentymentalizmu i melodramatycznego nihilizmu.
Żywe mary z opowieści Czechowa, postaci dogłębnie nieszczęśliwe, nierzadko w klinicznym stadium depresji, potrzebują ratunku. Knapik wysyła je więc na leczenie. Spektakl Tiki i inne zabawy z Wrocławskiego Teatru Pantomimy wyprowadza rozedrgane bohaterki oraz neurotycznych bohaterów Płatonowa, Trzech sióstr, Wiśniowego sadu, Mewy czy Iwanowa z ich dziewiętnastowiecznych dworków i wprowadza do postpandemicznej heterotopii – w przestrzeń zbiorowej psychoterapii, w której odmieńczość niejako eksploduje. W choreografii Knapik wybuchają też ciała Czechowowskich freaków, w pewnym sensie odzyskując wolność do bycia Innymi. Chociaż sesja terapeutyczna poprowadzona jest w konwencji jawnej błazenady, twórczynie i twórcy rzeczywiście pozwalają pacjentkom oraz pacjentom opowiedzieć siebie na nowo.
IV. Od powietrza, głodu, ognia i wojny…
Motyw (auto)terapii poniekąd pojawia się też w spektaklu Tysiąc nocy i jedna. Szeherezada 1979 w reżyserii Wojciecha Farugi – tyle że tutaj jest ona możliwa dopiero po śmierci bohaterek i bohaterów, którzy z owładniętego islamskim fundamentalizmem Teheranu przenoszą się do teatralnego nieba, gdzie zrzucają maski. Reżyser i dramaturżka spektaklu (Magda Fertacz) pokazują, jak prozachodnie miasto niejako za dotknięciem reżimowej różdżki przepoczwarza się w upiorną manifestację triumfującego terroru – kobiety zakładają czadory, mężczyźni kolaborują; aby przetrwać, wszyscy poddają się ideologii, w którą nie zawsze wierzą, a która bezwzględnie nicuje ich tożsamości. Wybory kolejnych postaci i ich etyczne rozterki zostają odmalowane w wielu odcieniach szarości. Z jednej strony trudno dziwić się tym, którzy ulegają opresyjnej machinie, ratując się przed torturami. Z drugiej – wiadomo, że to ich konformizm, a nie sam fanatyzm skrajnych radykałek i radykałów, umacnia szalejącą dyktaturę.
Główną bohaterką Tysiąca nocy… jest Oriana Fallaci, która na scenie przeprowadza wywiad z opętanym religijnym dogmatyzmem władcą porewolucyjnego Iranu – Chomeinim
Wykreowana na scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego rzeczywistość wydaje się poetycką krainą projektowaną przez rozgorączkowaną, tęskniącą za wolnością wyobraźnię. Brutalną realność zniewolonego reżimem Teheranu przenikają oniryczne inscenizacje nieskrępowanej zmysłowości, w miłosne śnienia wdzierają się zaś obrazy kompulsywnych tańców rozstrzeliwanych ciał. Do hotelowego pokoju Fallaci z miasta przybywają różne – ni to prawdziwe, ni zmyślone – postaci. Wydaje się on zarazem sceną pamięci, jak i alegorią miejskiego podziemia, miejscem nieoficjalnego buntu, w którym to, co zakazane, staje się źródłem rozkoszy. Osoby, które poznaje dziennikarka, umierają. Jej baśń przywraca im wolność. Spektakl Farugi, choć zmysłowy i piękny, nie lekceważy śmiercionośnych obsesji religijnych fanatyków oraz fanatyczek. Jego poetycka rama jest zaś na tyle pojemna, by pomieścić w sobie także światy bliższe naszemu.
W jednej z zamykających Tysiąc nocy… scen Chomeini odczytuje swój wybitnie grafomański wiersz, a nie zyskawszy aprobaty, stwierdza: „nie za poezję nas kochają”. To samo, oczywiście w innym kontekście, mógłby powiedzieć o sobie Jan Klata, który z publicznością od lat komunikuje się przede wszystkim łomem. W Czerwonych nosach z Teatru Nowego w Poznaniu, a więc w rozwrzeszczanych oraz rozpędzonych jak diabelski rollercoaster antyjasełkach, reżyser chłoszcze instytucję Kościoła Katolickiego i jej patriarchów, a za rózgę służą mu kolosalne dilda.
W komediodramacie Petera Barnesa zakon bożych błaznów doprowadza do karnawałowego odwrócenia norm w czternastowiecznej Francji, zdziesiątkowanej przez epidemię dżumy. U Klaty, wiadomo, przenosimy się do ponowoczesnego średniowiecza, w którym też trup ściele się gęsto z powodu pandemii. Jechanie po bandzie jest już niejako wpisane w oryginał, ale polski reżyser musi pojechać bardziej. Mamy więc kurtyzany w orientalnych dekoracjach oraz żarty z Żydów, Holokaustu, niepełnosprawności i gwałtu. Ostentacyjna polityczna niepoprawność tego scenicznego kuriozum tłumaczy się, rzecz jasna, konwencją. Oto w lustrze groteskowej klaunady odbija się kościelna władza, której zepsucie – jak słyszymy w jednym z bardziej błyskotliwych dialogów – w istocie wystawia wiarę na najtrudniejszą z prób. Przyłapana na głupkowatym rechocie publiczność powinna zaś radykalnie przemyśleć kwestię własnej postępowości. Klata używa starych sztuczek, jakby nie zauważając, że wielki fallus w roli symbolu przekroczenia wyczerpał się mniej więcej dekadę temu, a strategia szoku oparta na widoku roznamiętnionej zakonnicy działa już chyba tylko na (pseudo)łobuzerskie ego reżysera.
V. Przychodzi baba do teatru i (nie) umiera
Po bandzie jedzie się też w Onko – opowieści o raku i teatrze, a właściwie – o zderzeniu jednostki z (chorym) systemem. Reżyserka bije w gong, a zza kubistycznej kurtyny na scenę wychodzi dziwaczny lajkonikopodobny twór z torsem Sebastiana Pawlaka i zadem samej Szczawińskiej. Wokalno-choreograficzne popisy jeźdźca nie z tego świata to wspaniałe preludium do tego błyskotliwego przedstawienia, w którym kolejne teatralne konwencje wypadają ze swoich ram, treści opuszczają właściwe im formy, a aktor dosłownie wychodzi z siebie.
Kanwę spektaklu stanowi wprawdzie prywatna herstoria reżyserki, która kilka lat temu usłyszała diagnozę: „rak piersi”, ale nie uderza on w tonacje konfesyjne, tylko czerpie z poetyki czarnej komedii, stając się straszno-śmiesznym stand-upem rozhisteryzowanego Pawlaka. Aktor, który w pierwszych scenach namolnie zapętla zdanie: „Cześć, jestem Weronika i mam raka”, gra nie tyle Szczawińską, ile kulturowe wyobrażenie pacjentki onkologicznej; obnaża nie tyle jej cierpienie, ile absurdy systemu opieki medycznej. Tekst, za którego dramaturgię odpowiada Piotr Wawer junior, niemalże kipi wisielczym humorem zapożyczonym z narracji onkobiznesu oraz lekarskich gabinetów.
Pawlak wydaje się zarazem wściekły i głęboko zasmucony. Performuje z melodramatycznym naddatkiem, a w ostatnich sekwencjach jest już całkiem zaryczany. Te celowe przegięcia nie wytrącają jednak z jego brawurowego performansu ani zaczepności, ani ironii. Szczawińska patrzy na zmagania performera z ustawionego pomiędzy krzesłami widzek i widzów fotela-tronu. Jej (nie)obecność zalatuje Kantorem. Kiedy artystka przerywa Pawlakowe show, ujawnia się jej sprawczość jako władczyni opowieści, reżyserującej swój biedny pokoik wyobraźni. Niemniej scena ganienia aktora za jego żenujące wybryki to jawna dekonstrukcja przemocowych praktyk mistrzów, którym wolno więcej, a także tyrad krytyków i krytyczek wierzących w bzdury, że pod ciężarem etyki teatr, ten chybotliwy gmach transgresji, się zawali.
Teatr przez duże „T” jest zresztą w Onko zarzynany. Jak walcem jedzie po nim Pawlak, który narrację z pozycji siebie jako Szczawińskiej przeplata pierwszoosobową opowieścią o sobie-artyście wiecznie „obsranym”, który w końcu „doczołgał się” na prestiżową scenę TR Warszawa. Jak nie zagrasz mocniej, jeśli nie przekroczysz tej resztki siebie, która gdzieś się tam jeszcze pałęta po peryferiach wielkiej sztuki, będziesz do śmierci recytować Osiecką na wieczorkach poetyckich – Sebastian to wie, a więc performuje, jakby jutra miało nie być. Zestawiając dwa opresyjne światy i dwie historie upokorzeń, Szczawińska nie powiada rzecz jasna, że z tym teatrem to zupełnie jak z polską ochroną zdrowia i na odwrót. Rozszczelnia natomiast obie opowieści tak, żeby patos nie rozmył tragikomicznego wymiaru żadnej z nich.
Teatralne konwencje demontuje również Anna Smolar w Halce, jednym z większych repertuarowych hitów Narodowego Starego Teatru. Twórczynie i twórcy rozsadzają operowe libretto oraz zmieniają trajektorie losów tytułowej bohaterki – dziewczyna, wbrew temu, czego chciał od niej Włodzimierz Wolski, nie popełnia samobójstwa. Halka odzyskuje sprawczość. Oddaje dziecko kochankowi i zaczyna nowe – uwolnione z romantycznych fantazmatów – życie. O ile jednak pierwsza część krakowskiego przedstawienia to brawurowo poprowadzona ratownicza dekonstrukcja starego porządku oraz jego literatury i sztuki, która jest zarazem błyskotliwe krytyczna oraz potwornie śmieszna, o tyle druga, pomyślana jako utopijna spekulacja na temat bycia razem we wspólnocie wyzwolonej z patriarchalnej opresji, klasowego wstydu oraz konieczności powtarzania czy umacniania ofiarniczych scenariuszy, wydaje się nieco nazbyt łopatologicznie przeszarżowana w swej radosnej afirmacji wolności i nienormatywności.
VI. Boskie tańce
W Halce stale obecna jest Tancerka (świetna Karolina Kraczkowska), której choreografie (Paweł Sakowicz) niejako przenikają – czy może raczej „nawiedzają” – świat przedstawiony, podburzając, a także upłynniając jego granice oraz zapraszając bohaterki i bohaterów do podążania za tym, co nieoczywiste. Kraczkowska wystąpiła też w innym quasi-operowym spektaklu – Silenzio! Ramony Nagabczyńskiej, który był prezentowany w ramach boskiego Paradiso
Wspominam o tej pracy dlatego, że jest ona, zarówno na poziomie formalnym, jak i ideowym, bezkompromisowa, spójna oraz dowcipna, a jako taka mogłaby zostać wystawiona w Inferno – podobno najgorętszym z boskokomediowych kręgów. W programie festiwalu znalazła się jeszcze jedna choreografia – Agon Dominiki Knapik pokazany w Purgatorio, wspaniałe autobiograficzne solo o matce-artystce i artystce-matce, którego online’owa wersja gościła na Boskiej w 2020 roku. Choreografii w przeglądzie Szydłowskiego pojawia się więc niewiele. Selekcjonerzy, wyraźnie niezainteresowani tym, co polska scena tańca ma do zaoferowania, rozrzucają pojedyncze spektakle tu i tam, uparcie (i anachronicznie) traktując je jako zjawiska w polu sztuk widowiskowych oraz performatywnych marginalne. Jest to oczywiście poniekąd zrozumiałe, bo mamy w końcu do czynienia z tradycyjnie pomyślanym świętem teatru dramatycznego. Niemniej mając na uwadze fakt, że w 2019 roku Boska Komedia z jakiegoś – niepodanego do wiadomości publicznej – powodu wchłonęła w siebie Międzynarodowy Festiwal Tańca Współczesnego „KRoki”, niezupełnie nierealną fantazją wydawało się marzenie o jej realnym otwarciu na choreograficzne języki. Może za rok będzie wobec nich uważniejsza.