Nowy Napis Co Tydzień #065 / Fabryka, moja miłość. O ciałach pracujących i społecznych w choreografiach Rafała Urbackiego
Odkrywanie niewidzialnego
Niespełna minutowy film Wyjście robotników z fabryki Lumière w Lyonie (1895), który otwiera historię kina, jest też pierwszym zapisem choreografii społecznej – wykonywanej przez grupę osób reprezentujących wspólny habitus ruchowy, definiujący ich zbiorową, mniej lub bardziej efemeryczną tożsamość
Zrekonstruowaną w ten sposób dramaturgię filmu francuskich wynalazców można wtłoczyć w ramy alegorycznej opowieści o immanentnej, nieusuwalnej rozłączności życia zawodowego i prywatnego, właściwego społeczeństwu industrialnemu. Tak czyni na przykład Harun Farocki w swoim Wyjściu robotników z fabryki (1995), zrealizowanym w technice found footage eseju filmowym. Niemiecki reżyser zestawia dziewiętnastowieczny obraz z wybranymi scenami z całej historii kina, w których pojawia się motyw tytułowego exodusu. Analizuje on z jednej strony uruchomione przez francuskich pionierów strategie konstruowania wizualnej narracji, z drugiej – samą treść obrazu, która w jego interpretacji sprowadza się właśnie do rejestracji momentu przejścia z przestrzeni publicznej w prywatną. To, że nie wiadomo, dokąd zmierzają bohaterowie obrazu braci Lumière, u Farockiego ma znaczenie symboliczne. Urwanie opowieści w momencie, kiedy ostatnia osoba opuszcza fabrykę, staje się metaforą społeczno-politycznej sytuacji klasy robotniczej – jej niewidzialności w kapitalistycznym społeczeństwie spektaklu, działającym zgodnie z logiką zysku
Niewidzialną sferę robotniczego życia na mniej lub bardziej tradycyjnych scenach teatralnych odkrywał Rafał Urbacki (1984–2019), jeden z najważniejszych przedstawicieli polskiego tańca krytycznego
W tych projektach na plan pierwszy wysuwają się jednostkowe dramaty robotnic i robotników
W dalszej części tego artykułu opowiadam o projektach, w których śląski mover, stawiając pracujące ciało w dramaturgicznym centrum kolejnych choreografii, demaskuje anachroniczność dualizmu prywatne–publiczne (polityczne), tak wyraźnie zarysowanego w obrazie braci Lumière. Jak doświadczenie fizycznej pracy kształtuje podmiotowość jej wykonawczyni/ /wykonawcy? W jaki sposób życie-taniec ujawnia swoje uwarunkowanie? Jaką historię opowiada ciało w ruchu? Pytania te powracają w pracach Urbackiego – artysty jawnie odwołującego się do tradycji sztuki konceptualnej i zaangażowanej, ale jednocześnie przekraczającego ich schematy. Twórca nie poprzestaje na krytyce władzy dyscyplinującej Innych zgodnie z obowiązującym wyobrażeniem normy, ale, wsłuchując się we wspomnienia uczestników swoich działań, współtworzy demokratyczną, polifoniczną opowieść o świecie, którego już nie ma. W tych projektach ruch jest przede wszystkim narzędziem dialogu, rozbudowuje istniejące więzi społeczne i tworzy nowe, jednocześnie pozwalając byłym robotnikom na nieskrępowaną autoekspresję. O ile taniec krytyczny pozostaje uwikłany w dominujące dyskursy i niejako wzbogaca rynek idei, które same – jak dowodzi Bojana Kunst w książce Artysta w pracy. O pokrewieństwie sztuki i kapitalizmu – stają się kapitałem
Huta jak lodowiec
Kunst zauważa, że w popkulturowej wyobraźni system fordowskiej produkcji często jest przedstawiany jako zsynchronizowana, grupowa choreografia. W tym obrazie taniec z jednej strony może pełnić funkcję ozdobną, z drugiej natomiast staje się medium do krytycznej analizy strategii ujarzmiania indywidualnego ciała w celu jego uprzemysłowienia
W partycypacyjnych projektach Urbackiego również można dostrzec dążenie do upodmiotowienia pracowników współtworzących skomplikowane sieci współzależności, przy czym choreograf nie skupia się na krytyce systemu, ale oddaje głos tym, którzy – utrwalając zastane status quo – jednocześnie pozostawali niewidzialni jako osoby istniejące także poza fabryką/hutą/kopalnią. W Jaram się, choreodokumencie opowiadającym o wygasaniu przemysłu hutniczego i problemie wymazywania historii kuźni ze zbiorowej narracji o (post)transformacji (Teatr Śląski, 2016), twórca odwołuje się do pamięci ciał swoich rozmówców, w której zapisały się powtarzane przez lata serie codziennych czynności, i buduje paralelę między tańcem a pracą fizyczną.
Jaram się, spektakl nawiązujący do tradycji brytyjskiego tańca zaangażowanego z okresu thatcheryzmu, wystawiano na terenie byłej elektrowni Huty Królewskiej w Chorzowie. Chłodna industrialna przestrzeń zostaje przekształcona w muzyczny klub, niejako zawieszony w bezczasie, który nie ma imitować hutniczej rzeczywistości, a raczej stanowić jej ślad. Choreograf rezygnuje z próby uobecnienia przeszłości, dlatego na scenie nie zobaczymy robotnic ani robotników, ale tancerkę (Agatę Meyer-Lüters) i trzech tancerzy (Pawła Koniora, Radosława Lisa i Piotra Stanka) wykonujących wysiłkową, antymimetyczną choreografię. Powtarzane w szaleńczym tempie elementy sportowej rozgrzewki (na przykład skoki przez kozła) przeplatają się tutaj z ruchami inspirowanymi różnymi stylami tańca ulicznego i popisami rodem z hip-hopowych improwizowanych bitew. Intensywna obecność doświadczających ciał performerów, poddanych ekstremalnemu treningowi, w ramach którego muszą oni przesuwać granice swojej fizycznej wytrzymałości, buduje dramaturgię widowiska. Urbacki z jednej strony oddala od publiczności realność huty, z drugiej jednak – nie zaciera ani nie zniekształca historii miejsca, w którym realizuje swój spektakl. Przeciwnie – pozwala jej się ucieleśnić, a co za tym idzie – uaktualnić w performansach tańczących, których ramy wyznaczają wspomnienia robotników i powracający w nich motyw często upiornej i nieznośnej powtarzalności codziennych rytuałów. Twórca Jaram się czerpie inspiracje z autentycznego, nieteatralnego ruchu i przekształca je w materiał choreograficzny, odkrywając tym samym taneczny potencjał pracy fizycznej.
Warstwę akustyczną przedstawienia tworzy hipnotyzująca, elektroniczna muzyka miksowana z dźwiękami młotów z kuźni oraz z fragmentami opowieści byłych pracownic i pracowników Huty Królewskiej, zapętlanymi w niepokojących, transowych samplach
Kompozycyjną ramą rozpisanej na cztery pozostające w ciągłym, wyczerpującym ruchu ciała choreografii jest materiał wideo z wyburzonych hut przygotowany przez Anu Czerwińskiego. Dokument otwiera i zamyka przedstawienie, układając się w wizualną elegię o zdumiewającej kruchości niegdyś monumentalnych budynków. W tle filmowej narracji słyszymy fragmenty poematu Walentego Roździeńskiego Officina ferraria (1612), najstarszego europejskiego traktatu o hutnictwie. Podobnie jak autor barokowego utworu opisywał realia pracy ówczesnego robotnika przy użyciu chwytów poetyckich i przestrzegając zasad wersyfikacji, tak Urbacki zderza realność tańczących ciał, coraz bardziej zmęczonych – spoconych i zdyszanych – z quasi-klubową, transowo-oniryczną estetyką przestrzeni scenicznej, której dramaturgię buduje ruch świateł zalewających byłą elektrownię
Historie zaproszonych do udziału w spektaklu byłych pracownic i pracowników śląskich hut poznajemy z fragmentów nagrań audio, wplecionych w warstwę muzyczną strzępków opowieści, które układają się w zaskakująco spójną, polifoniczną narrację o braku reprezentacji w przestrzeni publicznej z jednej strony i o doświadczeniu wymazania ze społecznej świadomości z drugiej. Jeden z mężczyzn zwraca uwagę na problemy z powołaniem związku zawodowego hutników („nie ma nas kto bronić!”) i opowiada o starzejących się ciałach („ledwo chodzą te ludzie”), zmuszanych do przekraczającego ich możliwości wysiłku. Inny mówi o tysiącach bezrobotnych, dla których nie ma miejsca w (post)transformacyjnej rzeczywistości oraz setkach emerytów, którzy „nie wiedzą, co ze sobą zrobić”. W wypowiedziach pozostałych osób powracają opisy codziennego życia laborantek, młotowych i stalowników („kiepski obrazek: się chodziło do pracy, się uczyło, dzieci rosły”). Urbacki komponuje poszczególne wspomnienia w taki sposób, by wydobyć z nich kontrasty i napięcia. Z jednej strony usłyszymy zatem o nieznośnej, makabrycznej kakofonii huty („uszy zatykać!”), z drugiej – o smutku towarzyszącym jej zamknięciu („chce mi się płakać”).
Ciało tańczące – ciało pracujące
Ruch tancerzy dialoguje z głosami robotników, w pewnym sensie je urealniając. Najwyraźniej widać to w tych fragmentach Jaram się, w których mowa o doświadczeniu pracy fizycznej („całe życie się do tego przyzwyczajasz”), wprowadzającej ciało w stany ekstremalnego wyeksploatowania. Jeszcze przed rozpoczęciem spektaklu Urbacki informuje publiczność, że Meyer-Lüters, Konior, Lis i Stanek zatańczą na akord, czyli „tyle poszczególnych sekwencji, ile dadzą radę wytrzymać”. Co jednak istotne, dynamiczna, niekiedy autoagresywna choreografia nie zakłada ucieleśnionego powtórzenia werbalnych narracji, a jej głównym bohaterem staje się tancerz-robotnik
Choreografia Urbackiego jest piekielnie wymagająca. Jej widowiskowość, na którą składają się między innymi zjawiskowe, quasi-akrobatyczne podnoszenia, dynamiczne – horyzontalne i wertykalne – zmiany konfiguracji czy zapętlające się arabeski
Partie ruchowe przeplatają krótkie wypowiedzi wykonawców, w których mamy do czynienia z próbami werbalizacji stanów już wcześniej komunikowanych przez ich ciała. „Brak śliny, kropelki potu, ciężki oddech” – mówi Konior, którego głos wydaje się równie lepki jak jego plecy. Ciało zdaje się stawiać opór przed kolejnym wysiłkiem, jednocześnie manifestując swoją sprawczość. W Jaram się Urbacki uwypukla nierozerwalne związki tego, co cielesne, z tym, co językowe. Ucieleśnione mikrorelacje z pracy tancerza rymują się z opowieściami hutników. W obu przypadkach ciało z jednej strony warunkuje i umożliwia wykonywanie zawodu, z drugiej – staje się materialnym archiwum, zapisującym w swojej pamięci także wspomnienia z innych rejestrów codzienności i aktywnie uczestniczącym w procesach tożsamościo-twórczych. Zarówno ciało tańczące, jak i ciało robotnicze w pracy rozwija szczególną motorykę, która uczestniczy w procesie tworzenia opowieści o samym sobie.
Jeszcze wyraźniej widać to w innym projekcie Urbackiego, którego współautorem jest Anu Czerwiński – w spektaklu Kształt rzeczy. O węglu i porcelanie (Muzeum Śląskie, 2015), opowiadającym o byłych pracownicach KWK „Katowice” i Fabryki Porcelany „Giesche”. Twórcy zestawiają wspomnienia pani Irmy i pani Basi, które na nowo – bo z perspektywy kobiecej – zaczynają opowiadać zmaskulinizowaną historię Górnego Śląska z ucieleśnioną w tańcu narracją Kai Kołodziejczyk, tancerki i choreografki, absolwentki warszawskiej Ogólnokształcącej Szkoły Baletowej i prestiżowych międzynarodowych szkół tańca współczesnego.
Historie robotnic poznajemy z filmów wyświetlanych na dwóch umieszczonych naprzeciwko siebie ekranach, które tworzą ramę dla tańca Kołodziejczyk. Bohaterki dłońmi odtwarzają swoją robotniczą codzienność, ilustrując w powietrzu wykonywane niegdyś czynności. Ich opowieści uruchamiają pamięć ciała wykonującego teraz swój ćwiczony przez lata taniec mimo nieobecności przedmiotów-partnerów – węgla i porcelany. Oglądamy zatem ciała tańczące-monologujące i aktywnie uczestniczące w przepisywaniu dominującej narracji o Górnym Śląsku, która zostaje uzupełniona o biografie kobiet.
W Kształcie rzeczy kruchość i delikatność porcelany twórcy zderzają z brudną, nieplastyczną realnością węgla. Te dwa światy łączy z jednej strony doświadczenie fizycznej pracy, z drugiej – choreograficzny potencjał procesów obrabiania obu materiałów. Kontrast, który wyznacza dramaturgiczną oś spektaklu, w tańcu Kołodziejczyk staje się też alegorią ciała jako tego, co procesualne i wiecznie stające się, bo podatne między innymi na zniekształcenia oraz deformacje. Ciało stanowi fundament podmiotowości i jest łącznikiem między „ja” a światem, jednocześnie pozostając niechcianym (wstrętnym) rewersem tożsamości, przypominającym o tym, co wyparte, oraz podważającym jej spójność i zamkniętość. Fizyczny wysiłek może doskonalić sylwetkę i czynić ją coraz bardziej widowiskową, ale uruchamia też niepoddające się kontroli procesy fizjologiczne (na przykład pocenie się) i niesie za sobą groźbę kontuzji – trwałej bądź odwracalnej deformacji. Ciało Kołodziejczyk opowiada obie historie – z jednej strony wpisuje się w baletowy kanon piękna, z drugiej – manifestuje swoją śmiertelność. Tancerka na scenie mówi bowiem między innymi o kolejnych operacjach, którym musiała się poddać, aby utrzymać pracę w zawodzie, i odsłania swoje blizny, łamiąc tym samym baletową zasadę niepokazywania tego, co straszne.
Ciało robotnicze, podobnie jak ciało baletowe, jest ekstremalnie zdyscyplinowane i utkane ze sprzeczności. W przestrzeni publicznej funkcjonuje zarazem jako nie- i hiperwidzialne. Na widzialność pozwalają mu siła i witalność, funkcjonujące niegdyś jako fetyszyzowane synekdochy klasy robotniczej w jej propagandowym obrazie. Jego niewidzialność wynika zaś z niskiego statusu pracownika fizycznego w zhierarchizowanej sferze publicznej. Balet i fabrykę można opisać jako przestrzenie negacji, z których wypierane jest to, co niedokładne, nieprecyzyjne i niedoskonałe.
Kołodziejczyk w serii krótkich, autoironicznych choreografii pokazuje mechanizmy ujarzmiania i dyscyplinowania baletnicy zgodnie z wymagającym kanonem tańca klasycznego, do którego idiomów należą iluzja, doskonałość czy harmonijne piękno. Ciało jest tutaj zarazem pracownikiem i produktem – (hiper)widowiskowym efektem rygorystycznego treningu, nakładającego na podmiot w ruchu kolejne obostrzenia. Tradycja baletowa – tak jak kapitalistyczny system produkcji – staje się strażnikiem z Foucaultowskiego panoptykonu, który nadzoruje i karze słabszych, mniej wydajnych i – last but not least – Innych. Performerka dialoguje też z werbalno-ruchowymi opowieściami pani Basi i pani Irmy, przetwarzając ich gesty i słowa w materiał choreograficzny. W tych scenach z jednej strony mamy do czynienia z autotematyczną narracją o tańcu współczesnym, wyrastającym z tradycji postmodern dance oraz teatru postdramatycznego, zamazującym granicę między sceną a światem, a co za tym idzie – między ruchem teatralnym a codziennym. Z drugiej – z ucieleśnioną refleksją o sprawczości ciała, które jest jednocześnie źródłem i podmiotem opowieści, świadkiem i uczestnikiem, archiwum pamięci i warunkiem działania.
Historie ciała robotniczego i ciała baletowego splatają się także w narracji o wykluczeniu i jego mechanizmach. Ciało – jako to, co inne w patriarchalnym systemie wiedzy i władzy – staje się sojusznikiem w emancypacyjnym procesie demokratyzowania przestrzeni publicznej, w której widzialność jest synonimiczna wobec prawa do reprezentacji. Tak jak Kołodziejczyk w swoim tańcu odkrywa, maskowaną baletową konwencją, realność ciała, tak pani Basia i pani Irma uruchamiając swoje cielesno- -wirtualne archiwa pamięci, inicjują zmianę w oficjalnej historii industrialnego Śląska, wymazującej ze swoich kart kobiece doświadczenie.
Tancerze z żelaza i choreografie traktorów
Chociaż Urbacki w swoich (post)industrialnych choreodokumentach skupiał się przede wszystkim na mikrokosmosie Górnego Śląska i mitologiach tego regionu, które reinterpretował z perspektywy zaangażowanego mieszkańca
Pierwsze akty Symfonii nie zdradzają jeszcze, że mamy do czynienia z narracją eksperymentalną, niemieszczącą się w ramach gatunku, który reprezentuje. W kolejnych kadrach pojawiają się stare twarze byłych pracowników, przyłapanych w przypadkowych momentach ich emeryckiej rzeczywistości. Słyszymy urywane, fragmentaryczne wspomnienia układające się w rozrzuconą, polifoniczną kartotekę przeszłości Ursusa, niegdyś ikony polskiego przemysłu, dzisiaj upiornego symbolu nieobecności klasy robotniczej w zbiorowej narracji o nowym posttransformacyjnym świecie i polityczno-ekonomicznego wykluczenia jej reprezentantów. W opowieściach emerytów dominują statystyki – jakby liczbami, imponującymi skądinąd, chcieli podtrzymać legendę, potwierdzić świetność fabryki oraz swoich ciał – kiedyś zdolnych do podwajania codziennej normy, teraz pomarszczonych, zgarbionych i kruchych. Żadnej z osób nie poznajemy bliżej, jednostkowe biografie rozpływają się w patchworkowej historii kolektywnej, która – choć rozpisana na kilkanaście głosów – pozostaje zaskakująco spójna. Jak dobrze zorganizowana praca.
Wbrew pozorom film nie zwraca się wyłącznie ku przeszłości. Przeciwnie – dokument Wójcik jest przede wszystkim opowieścią o tym, co zostało – zarówno w ursusowych ruinach, jak i w pamięci robotników, ożywianej i choreografowanej przez Urbackiego. Twórca jednocześnie przywraca do życia maszyny – przedłużenia robotniczych ciał, bez których pozostają one niepełne, poniekąd kalekie. Bohaterowie wracają na teren fabryki i w jej postapokaliptycznych dekoracjach z żelaznych trupów wielkich machin powtarzają dawne rytuały robotniczej codzienności. Dochodzi do niemożliwego spotkania o charakterze niemal spirytystycznym. Emeryci wywołują duchy dawno już pochowanych sprzętów. Ich ciała splatają się w niewidzialnych, chociaż zarazem uderzająco sensualnych uściskach z maszynami, ruchem i gestem malując ich kształty. Ktoś uderza niewidzialnym młotem, ktoś zdejmuje wyobrażone paczki z fantomowej taśmy. Kamera naśladuje rytm tych niecodziennych choreografii, niekiedy oddalając się jednak od (nie)ludzkich tancerek i tancerzy, by przyjrzeć im się z loku ptaka. Wyrzucona na śmietnik historii wspólnota na poziomie symbolicznym odzyskuje podmiotowość. Do rytmu kompozycji muzycznych Dominika Strychalskiego tańczy swój własny mit.
Proces ponownego ustanawiania zbiorowej tożsamości symbolicznie wieńczą końcowe sceny filmu. Kolorowe traktory, rozproszone teraz po całej Polsce, wracają do Ursusa, żeby zatańczyć dla swoich konstruktorek i konstruktorów. Zakurzone ciągniki pędzą przed siebie. Kamera w długich, epickich ujęciach filmuje ten niezwykły performans-celebrację. Popis majestatycznych, rozedrganych pojazdów, których operatorzy wydają się dosiadać rozognionych, ale jednocześnie oswojonych, bestii18, wieńczy zaś przejmująca, zapętlająca się choreografia. Traktory poruszają się po kole, a ich ruch przypomina raczej krąg życia niż chocholi taniec: „It’s the circle of life / And it moves us all / Through despair and hope / Through faith and love”19. Symfonia fabryki Ursus to bowiem przede wszystkim film o wspólnocie, której mitem założycielskim jest opowieść o kolektywnej sprawczości. Jego twórcy spełniają złożoną w opisie projektu obietnicę – ursusowa społeczność zyskuje swoją podmiotową reprezentację.
Choreografie realnego zaangażowania
W projektach Urbackiego pierwszy plan zajmowali zawsze wykluczeni z późnokapitalistycznej rzeczywistości, którzy tańczyli jednak nie tyle z pozycji ofiar transformacji i restrukturyzacji, ile jako sprawcze ciała-podmioty, odzyskujące dla siebie symboliczny fragment kolektywnej opowieści o ponowoczesności. Choreograf, uruchamiając ucieleśnioną pamięć swoich bohaterów, współtworzył ich mikromitologie. Chociaż rozwijały się one na teatralnym marginesie i tam też pozostały, to realnie pozwalały robotnicom i robotnikom na zatańczenie we własnym imieniu, którego wielka Historia nie chce pamiętać. Urbacki wiedział, że teatr nie zmieni świata, dlatego – zamiast uparcie go dekonstruować – budował alternatywne mikrokosmosy, w których ciało w pracy mogło manifestować swoją, niekiedy szalenie widowiskową, podmiotowość. Tym, co łączyło jego choreografie z tańcem krytycznym, była programowa niesubordynacja wobec systemu, poprzez który należałoby tutaj rozumieć przede wszystkim dominującą narrację – już nawet nie tyle o samym Śląsku, ile o współczesnej Polsce w ogóle z jednej strony oraz świadomość uwikłania ciała pracującego/tańczącego w sieć społeczno-politycznych kontekstów z drugiej. W spektaklach Urbackiego, kładących tak duży nacisk na materialne warunki obecności swoich bohaterów, iluzyjna machina teatru była unieruchamiana, by scena mogła stać się miejscem rzeczywistego spotkania performerów, robotników i publiczności.