Nowy Napis Co Tydzień #138 / Mała wielka teoria bliskości. O „Święcie ognia” Jakuba Małeckiego
Natalia, główna bohaterka książki Święto ognia Jakuba Małeckiego, z powodu porażenia mózgowego jest zamknięta w czterech ścianach swojego pokoju. Roztacza przed oczami czytelnika świat, o którym można by powiedzieć, że jest zaprzeczeniem niemalże wszystkiego, czego każdy by sobie życzył. Jednocześnie jednak, im bardziej się w ów świat zagłębiamy, tym bardziej czujemy potrzebę całkowitego przenicowania tych stuprocentowo powtarzalnych i wypłowiałych pragnień, którym podporządkowaliśmy całe nasze życie. Przez pryzmat swej dziecięco-dorosłej ciekawości Natka opisuje sprawy pozornie proste, choć przeżywane przez nią wielkimi literami (Oglądanie, Kupowanie…). Pomiędzy nie wplata jednak sprawy szpetne i bezkształtne, niewyobrażalnie trudne do zaakceptowania, a czyni to w sposób tak naturalny, że po skończonej lekturze – i myślę, że nie jest to jedynie moje osobiste odczucie – wydaje nam się, że wiemy już wszystko, czego potrzeba, by codzienne czekanie na coś zastąpić dogłębnym przeżywaniem każdej chwili istnienia. Że w końcu pojęliśmy, na czym polega dostrzeganie cudowności w tym, co nam się przytrafia, i że to, co bolesne i niechciane, można w każdej chwili wywinąć na drugą stronę jak poszewkę, o której nie wiedzieliśmy, że jest dwukolorowa. Bo przecież wystarczy zrobić „fikumiku” i już jest lepiej, chociaż zupełnie inaczej, niż miało być. „Ale to nie szkodzi, nie szkodzi…”
*
Jednym z wiodących tematów książki jest wielowarstwowość i wielogłosowość życia, powodowana niekontrolowanym pragnieniem wcielenia się, choćby na chwilę, w kogoś innego, opuszczenia własnego ciała i umysłu, a następnie wtopienia się w zupełnie inną postać, najlepiej taką, która nic o tym nie wie, a więc niczego nie zauważy, zajęta i zaaferowana własnym przeżywaniem. Wpatrzona w okno swojego pokoju Natalia z łatwością wślizguje się w życia innych ludzi (ojca, dziadków, siostry, sąsiadów i przechodniów…), choć o jej wewnętrznym życiu, poza drobnymi wyjątkami, nikt nie wie absolutnie nic. Dzień w dzień Natka pielęgnuje w sobie marzenie o tym, że przez moment jest inną osobą, kimś zdecydowanie lepszym od siebie. „Bo przecież życie innych ludzi musi być fantastyczne”, musi mieć to, czego brakuje w naszym, i wyzwalać w nas to, co chcielibyśmy jeszcze kiedyś poczuć, to, czego nigdy nie czuliśmy albo czuliśmy, tylko że „na sucho”.
Fascynacja cudzym życiem oraz częste „wchodzenie” w otaczające nas osoby – tak w Święcie ognia, jak i poza światem fabularnym – prowadzi do zaskakujących odkryć, z których największym jest chyba to, że te wszystkie alternatywne możliwości, którym się z takim rozmodleniem przyglądamy, od dawna są w nas i składają się na skomplikowaną mozaikę naszego indywidualnego świata. Siostra Natalii, Łucja, po pewnym czasie też to pojmuje, i od tej chwili będzie się starała przekonać czytelnika, że wszystko może się zdarzyć. Jeśli nie tu i teraz, to w którymś z naszych innych żyć. Różnica pomiędzy tymi, którzy są, a tymi, którzy tylko bywają, polega prawdopodobnie na tym, że ci pierwsi nauczyli się patrzeć na innych z ciekawością, a nie z rozgoryczeniem. Ale jest jeden warunek, by to osiągnąć: „najpierw trzeba zapomnieć o sobie”.
*
Święto ognia to nie tylko książka o życiu wymyślanym i przeżywanym w innym życiu, ale również o języku wymyślonym w języku, który jest niewygodny, ponieważ nie da się nim wyrazić tego, co się czuje. Uwięziona w pułapce własnego umysłu Natalia, uświadomiwszy sobie, że nigdy nie uda jej się nawiązać ze światem zewnętrznym takiej więzi, która pozwoliłaby jej rozkodować, zrozumieć i na nowo zakodować wszystkie odczuwane emocje, tworzy swój własny język: skleja ze sobą zasłyszane z zewnątrz słowa i nadaje im nowy sens. Tylko ona wie i rozumie, co znaczy „Trzeci Ważny Przystanek”, „Podziurkiwnosie”, „Bożenakońcuświata” czy „Kolananazewnątrz”. Ta kontaminacja słowna, w toku raczej prostej i niewymuszonej narracji, zwraca uwagę czytelnika od pierwszych stron lektury, nie stwarzając przy tym żadnych problemów interpretacyjnych. Wplatane tu i ówdzie słowa patchworkowe nie tylko przybliżają nas do sposobu, w jaki odbierają i rejestrują rzeczywistość osoby chore na porażenie mózgowe, ale również uświadamiają nam, że na co dzień niepotrzebnie utrudniamy sobie wiele spraw, że może lepiej by się to nasze życie układało, gdybyśmy nie próbowali go tak uwznioślać, tak górnolotnie nazywać i przystrajać w epitety, zwłaszcza jeśli wcale nie wiemy, jak się do tego zabrać.
Są zatem słowa wypowiadane nie w porę i na wyrost, słowa nikomu niepotrzebne i takie, na które wszyscy czekają, a one gubią się gdzieś po drodze, żeby nigdy ostatecznie nie wybrzmieć. Są też i takie, które zapadają w pamięć, bo już na zawsze deformują rzeczywistość, jak „coś w rodzaju, jak ci ktoś powie z uśmiechem, że masz okrągłą buzię, to potem już do końca życia, jak patrzysz w lustro, zastanawiasz się, czy to widać”. Są wreszcie i nieporozumienia, kiedy na przykład poza siostrą Łucją nie rozumie Natalii nikt, i okazuje się, że trzeba powtarzać całą historię od początku, a przecież układanie historii, kiedy głowa niekontrolowanie chwieje się na boki, a buzia ślini się jak u niemowlęcia, to nie lada wyczyn. Ale trzeba próbować, więc się próbuje jeszcze raz, i „jest ogólnie wesoło”.
W świecie, w którym każdy stara się powiedzieć o sobie to, czego nie umie powiedzieć, a problem ten dotyczy wszystkich osób z otoczenia Natalii, ucieczka w wewnętrzny monolog zdaje się być najlepszym, choć niepozbawionym złudzeń rozwiązaniem. Dodaje życiu barw, a niekiedy i odrobinę pikanterii, bo przecież myśli nie znają ograniczeń, a skoro ich nie widać, to nikomu nie trzeba się z nich tłumaczyć. Ta wyuczona „wsobność” daje Natalii poczucie kontroli, którego nie jest w stanie złamać nawet świadomość bezustannej zależności od pomocy najbliższych. Codziennie wieczorem, „wykręcona pod kołdrą w wielki znak zapytania”, dziewczyna zastanawia się, czy aby na pewno powiedziała wszystko, co chciała, a jej dzień wyglądał dokładnie tak, jak go sobie opisała, bo niczego tak nie lubi, jak niedomówień i niejasności. Nie potrafi sobie na przykład wytłumaczyć, że matka odeszła bez słowa, ale tego to chyba nikt nie wie, i pewnie nawet nie wolno pytać.
*
Ze Święta ognia płynie także głęboka refleksja o marzeniach i rozczarowaniu, o wybujałych ambicjach i cenie, jaką trzeba za nie zapłacić. Historia Łucji, jeśli się jej dobrze przyjrzeć – a przecież sztuka polega na tym, by umieć patrzeć – uczy nas, czym grozi bezustanna pogoń za marzeniami i życie pogrążone we śnie, to jest w ułudzie lepszego życia, które bez względu na podjęty wysiłek prędzej czy później i tak zachodzi za horyzont naszych wyobrażeń. Łucja poświęciła się baletowi, podporządkowując mu swoje dzieciństwo, młodość i całą przyszłość, „bo nie miała już różnych wersji przyszłości, tylko jedną, i musiała się w niej zmieścić”. Ale nie o balet tu chodzi. Taniec jest tylko literackim pretekstem – choć trzeba przyznać, że dość wymownym – do powiedzenia czegoś głębszego na temat naszej ułomnej natury. Naszej skłonności do idealizowania własnych przekonań, co zresztą czynimy od najmłodszych lat, od pierwszej świeczki na torcie, od pierwszego „pomyśl życzenie”. Zupełnie tak, jakby pragnienia były jedynym możliwym scenariuszem, i jeśli Panu Bogu nie podoba się taka wersja wydarzeń, to trudno. A jednak nikomu, nawet najwytrwalszym, nie udaje się żyć w pełni tak, jak sobie wyobraził. Utrata złudzeń wpisana jest bowiem w naszą niedoskonałą egzystencję.
Nie oznacza to jednak, by na starcie rezygnować z marzeń. Przesłanie wywiedzione z książki wcale nie jest negatywne czy dołujące. Wręcz przeciwnie. Uważny czytelnik doszuka się w nim recepty na to, jak marzyć mądrze, to jest w taki sposób, by marzenia nas nie przerosły i nie przesłoniły nam rzeczywistości. By odpowiedzialność za życie, które otrzymaliśmy, nie sprowadzała się do snucia alternatywnych opowieści, ale by motywowała nas do codziennego wypełniania sobą danej nam przestrzeni. Łucja zrozumiała ostatecznie, że tańcząc na chodniku przed centrum handlowym, a nie na deskach najlepszych teatrów świata, nareszcie może być tym, kim chce, „że być normalnym, to niczego nie udawać”, a „szczęście” to piękne słowo, tyle że zupełnie wyrwane z kontekstu.
*
Kolejnym bohaterem książki, obok którego nie można przejść obojętnie, jest ojciec Natalii i Łucji, postać bardzo enigmatyczna, zarysowana jednak przez autora na tyle wyraźnie, że wiele z brakujących elementów układanki jesteśmy sobie w stanie dopowiedzieć. Dzięki relacji młodszej z córek, szukającej wytłumaczenia dla swojej dziwacznie urządzonej rzeczywistości w historii ludzi ją otaczających, poznajemy go początkowo jako najśmieszniejszego tatę na świecie, poświęcającego każdą wolną chwilę choremu dziecku i wymyślającemu coraz to ciekawsze zabawy w normalne życie. Dopiero później, z kolejnych rozdziałów książki, dowiadujemy się, że ojciec – rozdarty pomiędzy dwie córki, z których każda żyje inaczej i inaczej patrzy na świat, między szczęśliwym tam a ciągle nieudomowionym tutaj – jest tak naprawdę cieniem własnego „ja”, duchem tego, kim był, zanim los wybudził go okrutnie z najpiękniejszego snu o przyszłości. Po tym, jak to się stało, ojciec próbował wszystkiego, od nienawiści i zniechęcenia, poprzez topioną w alkoholu rozpacz, aż po ucieczkę od samego siebie. Żaden z podjętych kroków nie zaprowadził go jednak do miejsca, którego szukał, co zresztą dzieje się zawsze, ilekroć uciekamy wstecz, do tego, co minęło bezpowrotnie. Postać ojca owiana jest więc tajemnicą, która odkrywa się przed nami powoli i pozwala nam samodzielnie, na podstawie podszeptywanych przez Natalię informacji, ułożyć w całość wizerunek syna tego, co „podpalił dom z sobą w środku”; męża, który kiedyś patrzył na swoją żonę z takim rozmodleniem, że trzeba było wybierać, „w które oko się patrzy”; i wreszcie ojca wiecznie z czymś spóźnionego, który chciałby być dla swoich córek najlepszą widokówką od matki, ale nie potrafi. Jego osobista historia, choć opowiedziana w trzeciej osobie, uświadamia nam, czym grozi nieustanne rozpamiętywanie przeszłości i nieumiejętność pogodzenia się z utratą, jej nieodżałowanie. Przypomina nam o skutkach życiowej stagnacji i o tym, że samo życie, jakkolwiek trudne i boleśnie nas doświadczające, podsuwa nam czasem drugą, a nawet trzecią szansę, pod warunkiem, że potrafimy się o nią upomnieć. Ojciec Natalii i Łucji to bohater, który urzeka czytelnika swoją bezradnością, a to dlatego, że jest w tej bezradności – co daje się wyczytać dzięki inteligentnie i sugestywnie poprowadzonej narracji – jakaś siła fatalna, co jeszcze nadać może sprawom wygodnie uznanym za beznadziejne nowy sens.
*
Kto z nas przynajmniej raz w życiu nie zastanawiał się, czy aby na pewno pasuje do obrazka? Czy nie znalazł się przez przypadek w miejscu, w którym jest mu niewygodnie? W książce Jakuba Małeckiego te pytania nie padają wprost, nikt ich nikomu nie zadaje, ale każdego z bohaterów – w mniejszym lub większym stopniu – trawią one od środka i skazują na życiowe zapętlenie, na przeżywanie przeżywania, a więc na absurd. Wszyscy oni zastanawiają się, czy podołają własnym pragnieniom, czy będzie ich stać na odwrócenie się plecami do któregoś z przenoszonych marzeń i spojrzenie w drugą stronę, ku niewiadomej. „To chyba trochę tak, jakby jakiś facet, co gra na fortepianie, martwił się nie tym, czy uda mu się dobrze zagrać, tylko tym, czy na sali w ogóle postawią fortepian.” Ojciec przejmuje się córkami, bo każdą z nich trzeba kochać inaczej, ale nade wszystko kieruje nim lęk przed niedoskonałością, przed niepełnością życia, w którym nie sposób wypełnić pustki po ukochanej żonie. Łucja nie tyle martwi się baletem od strony warsztatowej, ile wizerunkiem siebie jako pierwszoligowej baletnicy. Bo jeśli okaże się, że z baletu nici, to całe życie legnie w gruzach niespełnionego marzenia. Natalia martwi się za wszystkich wokół i trochę też za siebie, bo im bardziej zbliża się do upragnionej sprawności, tym bardziej oddala się od jedynej Natalii, jaką zna – niepełnosprawnej dziewczyny, która wszystko robi „na sucho”, bo niczego nie może zrobić naprawdę. A pani Józefina? Wydawałoby się, że nie ma żadnych zmartwień, że wszystko obraca w żart, ale przecież robi to po to, by nikomu nie pokazywać niezabliźnionych ran. W gąszczu tych niewypowiedzianych pytań, jakkolwiek uporczywych, jest dość miejsca na pytanie czytelnika. O to, co tak naprawdę nadaje życiu sens i gdzie tego sensu szukać.
*
Święto ognia to książka nie tylko dla zagubionych i poszukujących drogowskazów, codziennie rano zastanawiających się przed lustrem: „To po co ja jestem?” To także bardzo pożywna lektura dla szczęśliwych i spełnionych, którym się wydaje, „że tak już będzie zawsze, że do końca życia trwał będzie już tylko ten dzień”, w którym wszystko nabrało znaczenia. To utwór uczący pokory i przypominający o tym, że marzenia są kruche, a prawda o nas zawiera się nie w tym, co nam się przytrafia, nie w tym, co chcemy, by nam się przytrafiło, ale w sposobie, w jaki zgadzamy się na niechciane. To wreszcie, nawiązując do tytułu tego omówienia, „mała wielka teoria bliskości”, pozwalająca czytelnikom przeorganizować system wartości, którymi się kierują, gdyby okazało się, że pierwsze miejsce w ich prywatnej hierarchii zajmują wspomnienia i rzeczy, których nie ma. I że wszystko się jakoś niebezpiecznie przemieszało, do tego stopnia, że listy i kartki pocztowe od lat piszą sami do siebie. Ku pokrzepieniu serc. Ku pamięci.
Jakub Małecki, Święto ognia, Kraków 2021.