Nowy Napis Co Tydzień #151 / Bagno duszy
II Rzeczpospolita, rok 1937. Ciekawy czas: dwa lata po śmierci Józefa Piłsudskiego i dwa lata do wybuchu drugiej wojny światowej. Wiele się tu może wydarzyć, a autor dobrze znający realia historyczne może zagrać na wielu wątkach. Tak też czyni Paweł Rzewuski w Synu Bagien. Główny bohater, kapitan Maurycy Jakubowski, otrzymuje zlecenie odnalezienia zaginionego Adama Staffa. Zadanie nie należy do nazbyt rutynowych: Jakubowski to oficer „Dwójki”, czyli Oddziału II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, a więc kontrwywiadu. Zaginiony Staff to także oficer tych służb. Zadanie jest zatem z rangi „tajne przez poufne”. Takich historii nie ma zbyt dużo na naszym rynku księgarskim i wzmacnia to czytelnicze zainteresowanie.
Nieoczywistości jest tu jednak więcej. Staff zaginął na Polesiu, które – jak przystało na teren pograniczny – nie tylko wciąż pamięta o wojnie polsko-bolszewickiej, ale także jest strefą walk: wywiadowczej – rajdy partyzanckie ze strony Rosji; walki o rząd dusz, gdzie rywalizujące ze sobą katolicyzm i prawosławie zyskują dodatkowego konkurenta, czyli silne pogańskie wierzenia. Cechują się one panteonem złowrogich bóstw, wśród których niepoślednią rolę odgrywać będzie tytułowy Syn Bagien. Jakby tego było mało, „Warszawa” ma problem z wojewodą Polesia. Jest nim sam Wacław Kostek-Biernacki, pan udzielny Berezy Kartuskiej. Na listy i telefony wojewoda nie odpowiada od kilku miesięcy, a wysłani do niego urzędnicy nie są w stanie go znaleźć albo napotykają na dziwny mur milczenia wśród podległych mu urzędników. W stolicy niechętnie się przyznaje, że na Polesiu znika coraz więcej osób. Jeśli odnajdują się zwłoki zaginionych, to najczęściej mają odcięte uszy – w taki sposób dawniej składano ofiary Synowi Bagien. Wszystko wskazuje na to, że Kostek-Biernacki wyruszył na własną wojnę przeciwko komunistom i bogu. Zwierzchnicy Maurycego Jakubowskiego niewiele podwładnemu mówią, ale tego jednego akurat przed nim nie ukrywają: będzie niczym kapitan Marlow szukający poleskiego Kurtza.
Powiew świeżego powietrza z… bagien
Syna Bagien, powieściowy debiut historyka i filozofa Pawła Rzewuskiego, najłatwiej określić jako retrokryminał. Nie ma w tej etykietce nic złego, warto jednak zwrócić uwagę na to, jak sprawnie autor rozszerza, wydawałoby się hermetyczny, gatunek. Jeśli retrokryminał, to oczywiście Bresalu, Lwów i Lublin, by wymienić jedynie trzy miasta. Marek Krajewski, Paweł Jaszczuk czy Marcin Wroński będą pieczołowicie odtwarzać przedwojenne nazwy ulic, sprawdzać plany miast i restaurować karty dań. Niewątpliwie ma to swój urok, ale – jak widać też po kolejnych książkach wymienionych pisarzy – raczej działający na krótką metę. Krajewski dokonuje skoków w czasie albo podmienia głównego bohatera Eberharda Mocka na Edwarda Popielskiego, Paweł Jaszczuk zamknął kilka lat temu już swój lwowski cykl o Jakubie Sternie, zaś Marcin Wroński uparcie milczy od wydania Gliny z innej gliny (2018). Ta skromna wyliczanka pokazuje, że retrokryminał z miastem w tle zjada też autora i jego inwencję. Na tym tle Rzewuski wprowadza nowość: nie tylko miasto jest drugim bohaterem, obok szeroko pojętego miejsca akcji, jakim jest Polesie. Zresztą Dawidgródek ma otwarte granice, wlewa i wylewa się zeń Polesie i nie wiadomo, gdzie kończy i zaczyna się każde z nich. Jest to o tyle ciekawe, że do tej pory wschodnie rubieże II Rzeczpospolitej nie były miejscem opisywanym przez pisarzy zajmujących się retrokryminałem. Nie wiem, czy Syn Bagien nie jest w ogóle pierwszą powieścią detektywistyczną rozgrywającą się w tej przestrzeni. W każdym razie wyjście miast z rynsztoków na złowieszcze bagna i rozlewiska Polesia intryguje. Nie inaczej ma się sprawa z miastem Dawidgródkiem. Zamiast mozolnego odcyfrowywania nazw ulic z przedwojennych map, więcej u Rzewuskiego gry wyobraźni. Zdecydowanie wolę tę metodę, gdyż pozwala wciągnąć czytelnika w wir swojej narracji. O Dawidgródku autor pisze w taki sposób, że znacznie łatwiej jestem w stanie się w nim odnaleźć niż w jakimkolwiek innym przedwojennie sportretowanym mieście z powieści detektywistycznych:
Faktycznie, już wjeżdżamy do miasta, miasteczka, powiedzieć trudno… Ostatniej dużej placówki cywilizacyjnej przed wielkim Sowietem, forpoczty Rzeczypospolitej. Dalej tylko barbaria wieczna, kres nieskończony i człowiek sowiecki. Ostatnie centrum polskości to drewniane chaty, gdzieniegdzie drogi żwirem wysypane albo bite, baby w czarnych strojach. Jedziemy przedmieściami pełnymi małych drewnianych domeczków. Dziatwa na widok automobilu zrywa się, szturmuje gromadnie płoty, wbija wzrok w szofera, w fiata i we mnie, brudnymi chudymi rękami wskazuje na nas, a przejęte głosiki szepczą niczym dzieciarnia w praskiej bramie. Pojawiają się ceglane budynki, więc ani chybi do miast dojeżdżamy. W oddali majaczy już Dawidgródek, a tam pewnie jest urząd i cerkiew, są i jakieś sklepy. Chaty proste, pomalowane na zielono albo na niebiesko, gdzieniegdzie pokryte pnączem, droga zaś typowo polska, ni to ubita, ni to żwirowa, pewnie podczas deszczów przemienia się w bagnisko.
Szkoda jedynie, że autor w posłowiu nazwał Dawidgródek „polskim Twin Peaks”, bowiem zabrał czytelnikom frajdę z samoistnie płynących skojarzeń. Miasto będące forpocztą Rzeczypospolitej zamieszkiwane jest przez postacie tak skrajne, że zastanawiamy się, czy miasto nie jest miejscem jakichś tajemniczych (albo karnych) zsyłek. Osoby niskorosłe i te o nadmiernej tuszy, wysocy szaleńcy o umyśle dziecka i sile Goliata, nadto dzieci z kołtunami we włosach… Wszyscy śmierdzą czosnkiem, wódką i potem. Jedynie kobiety pozostają piękne, ale mają zanadto wymykające się spod bluzek piersi. Lubieżność wręcz ociera się o Maurycego Jakubowskiego i nieważne, czy będzie to hrabiowski dworek, czy wynajmowana kwatera u gospodarzy. Pierwsze skrzypce w melodii uwodzenia grają tutaj nastoletnia Aniela i jedynie o kilka lat starsza od niej Urszula. A oficer pozostawił w Warszawie narzeczoną Agatę – odległość robi swoje, a Polesie to nie stolica…
Wschodnia kolonia II RP
Polesie: komary, uderzający zapach ziół, bagna, rozlewiska. Niby jest maj, ale przyroda rządzi się swoimi prawami. Wciąż łatwiej przemieszczać się łodzią niż samochodem. Dookoła bolszewicy i sanacja, katolicyzm i prawosławie, narodowcy i faszyści. Zewsząd zjawiają się tacy, którzy na Polesie mają swój pomysł. Jeden z bohaterów stwierdza:
Przy czym pan wie, sami Poleszucy to ludzie zupełnie niekulturalni. I nie chodzi mi o to, że chamy. Chamów mamy wszędzie, a miewaliśmy nawet w sejmie. Bigdy. Ale oni są bez tożsamości. Nawet niewiele ze swojej przeszłości pamiętają, wszystko tutaj polskie, ruskie albo szwedzkie. Zerknie pan na kurhan, szwedzki, na most, polski, a cerkiew, carska. A czy coś jest ich? Nic. Tu nie ma walki żywiołów, tu jest kolonizacja.
W innym miejscu wręcz pada zdanie o tym, że dla Warszawy Polesie to po prostu kolonia:
Poleszucy nas nie kochają, ale i nie nienawidzą. Są niewiadomą. Trochę jak łódka w wodzie bez steru i żagla, tam popłynie, gdzie prąd ją rzuci. Mówiąc inaczej, doczekaliśmy się kolonii, nie mając kolonii.
Jedyną postacią, która zdaje się rozumieć Polesie, jest Wacław Kostek-Biernacki. „Kostek-wieszatiel” albo „chorobliwy sadysta” – przezywany tak z powodów poniżającego traktowania więźniów w Berezie Kartuskiej. Z kolei w regionie mówiono o nim, że jest jak car: surowy, ale miłujący. Do legend przeszło, że wojewoda miał się przebierać w chłopskie łachmany i w tym stroju odwiedzać urzędy, aby sprawdzić, czy należycie są traktowani wszyscy mieszkańcy. Biada temu, kto skrzywdził „jego” Poleszuków. Jeszcze inni uważali Kostek-Biernackiego za wyznawcę szatana. Dowód miało stanowić nie tylko jego okrucieństwo, ale także dwie napisane przez niego książki: Straszny gość oraz Diabeł zwycięzca, w których opisywał folklor ziem, nad którymi sprawował pieczę. Lokalne wierzenia przechowały jeszcze zwyczaje pogańskie, a złośliwi wytykali wojewodzie, że jest zbyt pobłażliwy (jeśli nie przychylny) tym praktykom. Jego książki roją się od duchów, diabłów, czarownic, ale jest to bardziej fantazja literacka mocno inspirowana Polesiem niż rzeczywiste wierzenia Kostek-Biernackiego. Sam wojewoda określał się jako gnostyk, co mogło być sprytnym zajęciem środkowej drogi wobec dwóch skrajności.
Wir polskości
Szeptuchy, kikimory, starcy, uroki, mgła, w której znikają ludzie i czarny samochód wojewody, który porywa ofiary dla Syna Bagien… Powieściowy debiut Pawła Rzewuskiego ukazuje się w niemal idealnym czasie. Na kartach powieści czytelnik – jeśli tylko nieco zmruży oczy – dostrzeże odbicie jak najbardziej współczesnych czasów. Nieustanne zmagania między lewicą a prawicą, między miastowymi a mieszkańcami wsi, wreszcie walkę o duszę człowieka. Bohaterowie są znużeni sanacją, która ich rozczarowała, a jednocześnie z lękiem wypatrują nadchodzącej wojny. I wreszcie coś, o czym jedynie napomknę, aby nie psuć przyszłemu czytelnikowi przyjemności z lektury: świat wierzeń niewydumanych, ale bardzo bliskich, o których słyszano w dzieciństwie w opowieściach dziadków. Duchowe światy, które kreśli Rzewuski, również zjawiskowo odbijają się w dzisiejszej dobie kryzysu instytucji religijnych. Scena, w której „własnego boga” widzi Maurycy Jakubowski, jest zarówno przekorna, jak i niesamowicie oddziałująca na wyobraźnię. To coś na miarę Melancholii oraz Błędnego koła Jacka Malczewskiego – i znów, tyle tylko mogę napisać, aby nie zdradzić wszystkiego.
Polesie oraz Kurtz na miarę kolonialnych marzeń II Rzeczpospolitej – to zdecydowane atuty Syna Bagien. Zamiast ciemnych uliczek o niespotykanych dzisiaj nazwach, Rzewuski opuszcza miasto i prowadzi swojego bohatera na wieś i bagna. Zamiast poniemieckiego miasta – niesamowita słowiańszczyzna. Te paradoksalnie proste zabiegi sprawiają, że hermetyczny retrokryminał pod piórem Pawła Rzewuskiego przeżywa na moment swoją drugą młodość. To wszystko nie byłoby możliwe, gdyby nie świetny słuch pisarza – dialogi brzmią naprawdę naturalnie.
Warto wspomnieć jeszcze o jednym atucie, nie wiem, czy nie najważniejszym: cała książka skrzy się ironią oraz autoironią. Gdyby śledztwo Maurycego Jakubowskiego napisane było ze śmiertelną powagą i guzikiem zapiętym po samą szyję, otrzymalibyśmy lekturę raczej karykaturalną. Paweł Rzewuski obronił się przed tym niezwykle zręcznie. Warto doprawdy zwrócić uwagę na humor pojawiający się w książce, bowiem mówimy wciąż o tym samym autorze, który napisał poważną rozprawę Filozofia Piłsudskiego. Miejscami odnosi się wrażenie, jakby Paweł Rzewuski puścił oko do samego siebie w ciepłej autoironii. Nieczęsto spotykana postawa, tym bardziej wzbudza zaufanie do tej ciekawej książki.
Paweł Rzewuski, Syn Bagien, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2022.