05.05.2022

Nowy Napis Co Tydzień #150 / Przedsmak

Gdybym mógł zredagować dziennik Wojciecha Kassa, to czytelnik zostałby zaproszony do wnętrza książki tym fragmentem:

Szedłem przez wypełniony ptasim śpiewem las. Śpiewy były oddzielone od śpiewaków, a oni, niepochwytni dla oczu, kryli się w koronach jagodników, zarośli, drzew. Dobry przykład dla poetów daje natura; oddzielajcie się od swych pieśni, kryjcie za zasłoną i omijajcie areny, które służą odautorskiej demonstracji, popisowi, znikliwemu splendorowi i w znakomitej swojej większości są widowiskiem dla małp. Na tych arenach prawdziwe ptaki zamyka się w klatce. Inaczej by odfrunęły za zasłonę, w korony jagodników, zarośli i drzew. Ptak nie szuka posłuchu dla swojego śpiewu. I ty, poeto, bądź bezinteresowny i nie zabiegaj zanadto o tubę ani ucho dla swojej pieśni.

Oto wizytówka Wojciecha Kassa: przechadzający się pomiędzy drzewami, zasłuchany w brzmienie ciszy i pochylający się nad znaczeniem słów z czułością właściwą człowiekowi zbierającemu kolorowe, jesiennie liście. Jednocześnie pozostaje wyrażona mocna deklaracja bycia na obrzeżach. Na marginesie tłumu, poboczach literackiego wyścigu. Wojciech Kass, poeta i eseista, ale także dyrektor Muzeum im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w Praniu, poprzez wybór życia i pracy jest jednocześnie człowiekiem będącym zanurzonym w świecie (obowiązki kustosza, jak również wieloletnie pełnienie funkcji sekretarza nagrody poetyckiej „Orfeusz”, bycie jurorem w konkursach literackich czy wreszcie współredagowanie dwumiesięcznika literackiego „Topos”), jak również z tego świata uciekającym. Zamieszkanie w Leśniczówce Pranie dzięki, jak sam pisze, „Gałczyńskiemu, anielskiemu chlebodawcy”, pozwala mu na postrzeganie świata z należytego dystansu. Poeta patrzy zatem na przemiany cywilizacyjne, rodzimą scenę literacką, nadto na samego siebie wzrokiem oczyszczonym przez codzienny widok Jeziora Nidzkiego i drzew Puszczy Piskiej. Brzmi sielankowo? Niekoniecznie. Ten, kto zna sytuację w polskim muzealnictwie, zdaje sobie sprawę, co jest ukryte za ową „sielankowością”. Remonty, poszukiwanie sponsorów, urzędnicza papierologia, występowanie o granty – to wszystko zostało czytelnikowi miłościwie oszczędzone. Mamy za to niepokój domu stojącego pośród lasu, szepczący wiatr i duchy zmarłych, skupionych nie tylko wokół autora Zaczarowanej dorożki, ale coraz częściej wokół samego Kassa. Ręka pisząca pozostaje ciekawym zjawiskiem na tle polskiej diarystyki. Wśród ostatnio wydawanych dziennikówNa osobną kategorię zasługują: „corona-dzienniki”, „dzienniki epidemii”, które zapewne doczekają się jeszcze niejednej interpretacji.[1] dominują te, które są pisane albo z pozycji własnego biurka (ukradkiem, na marginesie dotychczasowego życia – jako takie mogą powstać wszędzie, a jedynym miejscem ważnym pozostaje biurko) albo przeciwnie: to dzienniki podróżne, których trzonem pozostaje rozważanie o „mnie tym samym wciąż, choć w innym miejscu”. W tych ostatnich atrakcyjność miejsca konkuruje z atrakcyjnością samego siebie. Kass pozostaje na tym tle inny. Ręka pisząca, wedle kanonów, jest diariuszem zgłębiającym swoje niezmierzone ja, ale jednocześnie silnie zakorzeniona, ba, determinowana wręcz przez miejsce, gdzie powstaje. Leśniczówka Pranie to zarazem miejsce otwarte dla wszystkich zwiedzających, jak również zamknięte – poprzez ramy czasowe sezonu kulturalnego, jak warunki pogodowe. Samotnia Gałczyńskiego jest zarówno miejscem oswojonym, codziennym, bez podniety egzotyki, a zarazem nie tak wcale na wyciągnięcie ręki, chroniącym swoją odrębność. Ujmując to jeszcze inaczej: Leśniczówka Pranie pokazuje wszystkim tylko jedną twarz, podczas gdy Wojciech Kass widzi ją w wielorakich odsłonach. Dla diariusza, który powstaje w miejscu tak silnie naznaczonym energią twórczą, nie jest to bez znaczenia. Tym bardziej że „zmagazynowana” energia twórcza nie stała się skansenem, ale weszła w interakcję z rodziną Kassa, jak również samą twórczością poety. Ręka pisząca pozostaje zatem również swoistą różdżką magnetyzera literatury, która wskazuje rzeczy nowe i stare, a nade wszystko wciąż żywotne.

Odpowiedzialność za słowo, odpowiedzialność za świat

Pisanie dziennika literackiego jest zajęciem karkołomnym, nie tylko dlatego, że miesza prawdę i zmyślenie, rzeczywistość z kreacją, portret nagi z obrazem upudrowanym, w proporcjach, które odmierzają później badacze literatury. To także swoisty ekshibicjonizm autora, a także głód czytelnika, który chce więcej i więcej szczegółów. Jest świadomy tego Kass, który również porusza ten wątek w swoim dzienniku. Mielizny diarystyki omija wdzięcznie: o życiu rodzinnym pisze tylko tyle, ile jest konieczne, o poetach współczesnych – nie nazbyt kąśliwie (a jeśli już tak, to bez podawania nadmiernej liczby nazwisk), zaś o sobie samym – w równych proporcjach, co o otaczającym świecie. Czytelnik nie jest nazbyt zgorszony środowiskowymi ploteczkami, nie jest zanudzony też wszechwładnym ja autora. Czasem nawet Kass posuwa się do zabiegu nie tylko stylistycznego, gdy pisze o sobie samym jako obcym. Przejście z pierwszej liczby pojedynczej na trzecią jest też podkreśleniem tego, czym jest podstawowa funkcja diariusza: to lustro do przeglądania się, to płaszczyzna rachunku sumienia. Te wszystkie elementy w Ręce piszącej są. Czym zatem wyróżnia się na tle współczesnych diraiuszy? Nade wszystko tym, co można by nazwać ekstatycznością życia i pisania. Swoiste credo składa poeta pod koniec książki, gdy pisze: „Moją ojczyzną, tą największą, jest życie, domem, przede wszystkim duchowym – biblioteka, fascynacją, zupełnie zagadkową – słowo”. To właśnie temu ostatniemu poświęci najwięcej miejsca. Oglądanie świata, rejestrowanie dni, prowadzenie całej tej buchalterii dnia powszedniego (bo czymże innym jest diarystyka) poprzez pryzmat poezji? Tak, jeśli pod jej mianem przebija się takie rozumienie rzeczywistości:

Poezja to coś więcej niż sam język, to namagnetyzowane opiłki Tajemnicy w szczelinach Semantyki, tęsknota lingwistycznego tworu do przestworu (pełnia będąca jednią zewnętrznego i wewnętrznego). Któryś z głębinowych korzeni poezji wprost wyrasta z obrzędowości, między innymi z rozbudowanych obrzędów pogrzebowych, angażujących kiedyś chóry i całe zespoły celebrantów, śpiewaków, asystentów oraz statystów. Była i jest zanurzona w śmierci, a jednocześnie jest próbą jej przezwyciężenia, a zatem i nonsensem. Mallarmé, pisząc że poeta to człowiek pradawny, miał między innymi na myśli homo ritualis. Gdyby wynalezienie poezji zależało od naszej scjentystycznie i pragmatycznie nastawionej epoki, to taki wynalazek uznałaby ona za całkowicie zbędny, gdyż istnienie obrzędowe z niej wyparowuje albo anektowane jest przez rynek jako towar, usługa.

Powyższy fragment najpełniej pokazuje, z czym czytelnik ma do czynienia, gdy zasiada do lektury Ręki piszącej. Ekstatyczność poezji sąsiaduje z namysłem nad światem, a w zamyśleniu tym przebijają tony funeralne, realnie zaangażowane w bolesną rzeczywistość. Poeta to nie pięknoduch, którego paliwem do życia jest nieustanne natchnienie, osoba miłościwie oderwana od przyziemnych spraw. Wojciech Kass proponuje zupełnie inną optykę pisania, widzenia świata i jego przeżywania, a którą lapidarnie można streścić w taki sposób: im większą odpowiedzialność bierzesz za słowo, tym większą odpowiedzialność bierzesz za świat.

Ręce piszącej znajdziemy rozległe fragmenty zawierające bolesną diagnozę rzeczywistości, w której przyszło nam żyć. Wojciech Kass prowadzi dziennik intelektualisty, zatem zapisuje swój spór ze światem. Dużo w tym posępnych diagnoz odnośnie stanu kultury, pozycji artysty czy wreszcie odbiorcy. Gdy pisze, że na spotkaniach autorskich od kilku lat nie widzi na widowni nikogo poniżej czterdziestego roku życia, to robi się niezwykle pesymistycznie. Wskazując zaś rdzeń i siłę nośną kultury, będzie odwoływał się do trzech „A”: autonomii, autorytetu i autorstwa. Nie zdradzając zbyt wiele przed przyszłym czytelnikiem, należy jedynie stwierdzić, że diagnozy Kassa są często rzuconym wyzwaniem w stronę czytającego. Swoistym zaproszeniem do czytania w uważności: czy widzisz to, co ja? czy się z tym zgadzasz? Sam łapałem się wielokrotnie w czasie lektury, że zamiast przewracać kolejną kartkę, tkwiłem nad nią jeszcze dłuższy czas i wiodłem z autorem swoje wewnętrzne spory. Czy twórczość jest dzisiaj rzuconym listem w butelce, czekającym aż ktoś – ktokolwiek! – ją odnajdzie? Czy na końcu literatury powinno być wybaczenie – a jeśli tak, to wobec kogo: czytającego, piszącego? Te pytania to jedynie przedsmak, wobec tego, co Kass przygotował na łamach diariusza.

Nauki z leśniczówki

Żyć niespiesznie, to po pierwsze, a po drugie nie poganiać czasu, co ma przyjść i tak nadejdzie, więc po co pośpiech? Po trzecie: uznać, że pisanie ma wówczas sens, kiedy staje się czymś naturalnie koniecznym, jak ptasie gody lub rykowisko. Po czwarte, zachować spokój wbrew chaosowi napędzanemu przez młyńskie koła globalnej wioski, które zakłócają rytm i burzą harmonię niespiesznych i cierpliwych zakrętów ziemi. Po piąte: pamiętać o spacerze, służy on bowiem „obwąchiwaniu” przyrody i przywracaniu równowagi, redukowaniu nadmiernych napięć umysłu i modlitwie. Dziękczynić za swoje miejsce na ziemi, bo przekleństwo współczesnego świata polega na tym, że nie potrafi tegoż miejsca rozpoznać ani w nie wrosnąć – to po szóste. Po siódme – spotkanie człowieka z drugim człowiekiem, cierpliwe i uważne wysłuchiwanie siebie nawzajem, ustalanie swojego położenia istnieniowego, nic nie chcieć jeden od drugiego, ale porozumiewać się – ważniejszego nie ma.

Henry David Thoreau i Walden? Nie, to Wojciech Kass i Ręka pisząca. Przyznaję, że właśnie te fragmenty dziennika, które wyraźnie pisane są z oddalenia, z wyraźnie zaznaczonego życia na obrzeżach hałasu i pośpiechu, wywierają największe wrażenie. Rozważania Kassa, sformułowane trochę na wzór nauk „mistrza z lasu”, przynoszą czytelnikowi niemalże terapeutyczne oczyszczenie. Być może ich siła polega nie tyle na samej treści nauk (dość oczywistych przecież), ile na świadomości, że jest ktoś, kto żyje i myśli podobnie. Owych „listów w butelce wyrzuconych z lasu” chce się cytować więcej i więcej, gdyż odbija się w nich człowiek, który tak samo starannie wymiata liście z podwórka, co i czerni papier.

Według reguły milcz lub pisz:
– ile rękopisów zgromadzisz, tyle samo wyrzuć,
– ile zapiszesz, tyle skreśl,
– ile słów pokochasz, tyle znienawidź,
– ile cudzych wierszy potępiłeś, tyle napisz lepszych,
– ile cudzych wierszy uznałeś za pozorne lub samowolne, tyle napisz prawdziwych i wolnych.
Wybrałeś nasłuchiwanie tajemnic, ufaj więc bardziej milczeniu niż mowie.

Lekturę Ręki piszącej psuje jeden, ale istotny, fakt: to jedynie przedsmak dziennika Wojciecha Kassa. Przedsmak dość zagadkowy. Prowadzący od lat swoje zapiski na łamach „Toposu” czy „Almanachu Prowincjonalnego” nie zdecydował się na wydanie całości swojego diariusza. Mało tego: wyboru do Ręki piszącej nie dokonał sam autor, ale Jarosław Ławski. Dlaczego Wojciech Kass zdecydował się na takie rozwiązanie, pozostaje nęcącą zagadką. Jeśli Ręka pisząca miała być wstępnym rozeznaniem zainteresowania czytelniczego, to trzeba powiedzieć, że tak, udało się. Czekamy na więcej, dużo więcej.

 

Wojciech Kass, Ręka pisząca, Kraków–Budapeszt–Syrakuzy: Wydawnictwo Austeria, 2021.

Kass okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Przedsmak, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 150

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...