Koniec świata w Orvieto
Bez mała tysiąc lat temu Zbigniew Herbert odwiedził Orvietto.
Któż dziś pamięta rok 1959? Nie zdarzyło się wtedy wiele,
co zasługiwałoby na uwagę. Fidel Castro wkroczył do Hawany,
Dalajlama uciekł z Tybetu, a Juda Ben Hur, którego napoił Jezus,
dostał Oskara.
Choć szykowano się do trzeciej wojny, czas był nadal spokojny.
Kamienie w kolorze umbry i sieny porządkowały obraz od dołu,
gdy w górze niebo mieszało z wiatrem akwamaryny. Nieliczni turyści
nie odróżniali się od poetów, kiedy czekając na koniec świata,
poddawali się rozpuście makaronu.
Wszystko wydawało się proste i klarowne. Nie trzeba było studiować
Tomasza z Akwinu, aby odróżnić dobro od zła. Niczym we freskach
mistrza Signorelliego czysta estetyka i dobry smak wystarczały,
by oddzielić zbawionych od potępionych. Chłód moralny duomo
udzielał się każdemu.
Tymczasem dziś, w dniu finimondo, wszelkie sprawy ulegają komplikacji.
Może dlatego, że w głębokich rozpadlinach, które pochłaniają żywych
i wyrzucają na powierzchnię umarłych – niebo miesza się z ziemią.
I tak jak nie ma już czystych kolorów, tak nie ma w pełni żywych
i nie ma całkiem umarłych.
I tak jak znikają granice między wodami i lądem, tak i zatracił się
prosty podział na tak i nie. Trudno zrozumieć te przemieszczenia,
które drwią z oczywistości dobra i tajemnicy zła. Pękają fundamenty.
Także katedry w Orvieto. Nikt nie wie, czy zaraz zmieni się w gruz
wraz ze światem, czy może pójdzie do nieba.