Nowy Napis Co Tydzień #010 / Wydane w Sopocie
Biblioteka „Toposu” to jedna z najbardziej konsekwentnie prowadzonych serii wydawniczych w Polsce. Dziś, po prawie dwudziestu latach od ukazania się w niej pierwszego zbiorku, jej dorobek obejmuje blisko 170 pozycji reprezentujących niezwykle zróżnicowane poetyki: od klasycyzujących po awangardowe, nawet eksperymentalne. Cechą, która spaja całą serię, jest wizja poezji – przestrzeni, gdzie można i należy rozstrzygać najważniejsze zagadnienia aksjologiczne. Z tą myślą rozpoczynam prezentację kolejnych wydawanych w Sopocie książek poetyckich.
usta moje słyszą i mój widzi język
Zbiór Mieczysława Machnickiego usta moje słyszą i mój widzi język honoruje półwiecze debiutu książkowego autora i podobnie jak trzy poprzednie jego tomy mieści wiersze nawiązujące do form klasycznych – decymy złożone z pięciu dystychów powiązanych mniej bądź bardziej dokładnym rymem. Taki układ wersyfikacyjny siłą skojarzeń odsyła do kilkuwiekowej tradycji, podsumowanej w dwudziestym stuleciu Iwaszkiewiczowskimi Oktostychami i kontynuowanej potem przez innego mistrza, Jarosława Marka Rymkiewicza; zwłaszcza że miejscami, przy głośnym wykonaniu tekstu, słychać także nachylenie melodyki wiersza ku sylabizmowi. Poezja Machnickiego stoi zatem na mocnym fundamencie – nic nie zagraża stabilności dyskursu. Zapewne dlatego może poeta dowolnie używać swobody wyobraźni.
Właściwie tylko imaginacja sobie samej stawia tu granice. Nie znosi ona bezruchu, nigdy się nie zatrzymuje; jej aktywność nie zna pauzy ani spoczynku. Tak samo nie znosi próżni. Świat – głównie świat wewnętrznego przeżycia – pozostaje dla niej w swej przestrzenności nieogarniony. Aby uchwycić jego istotę, pojedynczy zmysł, nawet najbystrzejszy ze zmysłów – wzrok, który wszystko potrafi przemienić w widzenie (patrz na przykład na co oko popatrzy to się staje okiem…) – okazuje się niewystarczający. Trzeba sprzężenia zmysłów, synestezji, by przeniknąć do samej istoty percypowanych zjawisk.
W wierszu tytułowym czytamy:
usta moje słyszą i mój widzi język
jak szarpią zmysłami potargane więzy
ciało cieleśniejsze i kości kościstsze
kiedy krew jak krzepnie na swych wargach słyszę
słyszą moje usta przywarte do ziemi
i język mój widzi wnętrze żyznej ciemni
i krew od krwi krwistsza krew od krwi płynniejsza
kiedy się przetacza z ust do serca wiersza
Takie momenty stanowią punkty szczytowe dyskursu tej książki. Ale i pozostałe wizje mają swoją siłę często będącą siłą paradoksu. Wszechmoc poetyckiej wyobraźni potrafi całkowicie zdekomponować bądź zrekomponować porządek przestrzeni (słońce kładąc na oczy by nie patrzeć w górę…), wyprowadzić z cienia ludzką postać (żebym nie mówił więcej wyobrażę…) i przenieść z jednych bytów na inne ich własności fizykalne (kamienie na morzu nie toną nie płyną…). Świadomość lirycznego „ja” wytrwale podróżuje pomiędzy dwiema zasadniczymi płaszczyznami istnienia, z których ta druga, jak się dowiadujemy w toku lektury, dyktuje swe reguły pierwszej, nazywanej po prostu „tutejszą” (nie świećcie gwiazdy jak ziemskie światło), niemniej treść owych zasad podmiot na razie postanowił zachować dla siebie.
Machnickiego, rewelatora, wizjonera, fenomenologa, wolno mam uważać za poetę metafizycznego. Na swój sposób, ma się rozumieć, bo trudno go pomieścić w ramach jakichkolwiek klasyfikacji czy systematyk. Doskonale wyczuwa on chwile, gdy nawiedzają go duchy w liczbie siedmiu, kojarzącej się z ewangeliczną siódemką demonów (zaglądnąłem pod stolik bo zachciało siedmiu…) zasiadających za stołem i skrywających dziwaczny mechanizm poruszania świata. Szczęśliwie niebawem nawiedzi tę poezję także anioł stróż – duch potężny z wyglądu, z czynu zaś daleki od obrazkowych przedstawień, który wytycza granicę pomiędzy twórczością a cierpieniem. Jest w stanie to zrobić, gdyż, jak wyjaśnia poeta:
świętymi dla nas wiersze muszą być
bo w jednym umrzeć znaczy w drugim żyć.
Do podstaw metafizyki odsyła nas tutaj także pojmowanie więzi religijnej z osobową transcendencją oraz ze wspólnotą kierującą ku niej spojrzenie i słowo modlitwy. Mówiąc prościej: z Kościołem, który na początku jawi się przede wszystkim jako wspólnota wierząca w zmartwychwstanie ciałem podobne do wizji Ezechiela przepowiadającego wskrzeszenie umarłych (z kości powstaje kościół obleka je w ciało). Jednocześnie zaznacza się tu napięcie pomiędzy potrzebą wspólnotowości (w godzinie śmierci każdy będzie sam…) a skłonnością wielu wierzących do skrajnego indywidualizowania religijnego światopoglądu, niekiedy nawet praktyki (jak każde razem tak nas rozdziela…). Najbardziej autentyczną formą doświadczenia religijnego wydaje się u Machnickiego więź międzyosobowa łącząca „ja” oraz istotę boską. Dziwi jednakże, że więź ta ma charakter dwustronnej umowy określającej kształt świata, w jakim funkcjonuje lub chciałby funkcjonować podmiot tej poezji – świata uważanego za miejsce przyjazne, przychylne nawet niepokornej czy zuchwałej wyobraźni.
Tom kończy się ironicznym proroctwem dotyczącym przyszłości cywilizacji w ogóle, w szczególności zaś literatury. Wieszczy poeta:
nie będzie wierszy jak ten tu oto
poezja będzie z większą prostotą
(nie będzie śledzi w polskim bałtyku…).
Chyląc czoła przed produktywnością poety (datowanie wierszy wskazuje, na to, że na przykład jeden dzień, 29 stycznia 2018, obdarzył go aż trzema tak tekstami równymi co do poetyckiej jakości), pozwalam sobie zauważyć, że na uproszczenie monologów na razie się u Machnickiego nie zanosi; czego zresztą nie żałuję ani brać poecie za złe nie zamierzam. Aczkolwiek wypada mi wszystkich przestrzec, aby nie próbowali czytać jego zbioru jednym ciągiem, bo albo prześlizną się po jego powierzchni, albo utoną w jego głębinach. Spokojny, systematyczny dialog dwojga wyobraźni – autorskiej i czytelniczej – wydaje się w tym przypadku najbardziej owocną strategią lektury.
Przepompownia
O tragedii w bydgoskiej przepompowni ścieków z 11 czerwca 1976, która stanowi oś tematyczną drugiego (po debiutanckiej Instrukcji zabicia ptaka z 2016 roku) zbioru wierszy Bartłomieja Siwca, pamięta dziś mało kto. Teraz powraca ona w poetyckiej refleksji odsłaniającej jej inny, niedoraźny sens. Autor dba oczywiście o zaznaczenie związków tego wydarzenia z rzeczywistością PRL, o przywołanie podstawowych realiów („był słoneczny czerwiec / rok 1976 / zaraz rozkręci się / spirala nieszczęść / radom ursus płock / ścieżki zdrowia / i intelektualiści / nie pozostawią robotników / samych sobie”). Wszakże interesuje go przede wszystkim egzystencjalny wymiar śmierci – tej przy pracy, wskutek zatrucia siarkowodorem, oraz kilku innych, mniej albo bardziej przypadkowych. Gdzieniegdzie coś podsuwa tu hipotezę, że Siwiec szuka odpowiedzi na pytanie o to, jak śmierć odmienia los oraz odczuwanie świata przez żywych, pozostałych, opuszczonych. Rekonstruując główne wydarzenia tomu, poeta zdany jest na relacje z drugiej ręki, balansujące między suchym stwierdzeniem faktów, które przemknęły się przez cenzurę, a tym, co przechowała subiektywna pamięć świadków dramatu – w tym poszkodowanych, dotkniętych stratą. Wszystko to musiała pogodzić, spoić wyobraźnia poety, moderowana rzeczowością, wnikliwością w oglądzie, ale i powściągliwością w relacjonowaniu odtwarzanych zdarzeń.
Wiersz początkowy pozwala się czytać jako mikro-reportaż złożony z kilku migawek rozpoczętych zejściem miejskich robotników do zagazowanego pomieszczenia. Zakończony on został obrazem swoistego tańca śmierci w scenerii nędznej, brudnej, budzącej odrazę. W tym ekstremalnym momencie sprawdza się międzyludzka solidarność w obliczu zagrożenia. Moralny egzamin doskonale zdali ludzie pozbawieni szczególnych walorów, najzwyklejsi ze zwykłych:
zygmunt Włodzimierz
zwany szpakiem
stefan z bocianowa
i 18 letni wacek
(po drabince…).
A razem z nimi on, nazywany we wspomnieniach córki ojcem: z partyzancką przeszłością, wyrzucony na margines przez alkoholizm. Córka nie wspomina go dobrze. Posada robotnika komunalnego stwarzała mu możliwość jakiejkolwiek stabilizacji, ale nie uchroniła ani jego, ani jego rodziny przed skutkami nałogu. Zapisał się w dziewczęcych wspomnieniach na tyle źle, że:
nie pamiętała tej chwili
gdy ojca wkładali do trumny
tylko że spadł jej
kamień z serca.
Żegnała go bez żalu. Jeden odruch jego sumienia nie wystarczył, by zapomnieć ojcowskie winy. W przestrzeni tego tomu zło rzuca bowiem daleki, długotrwały cień, a skrzywdzonej córce trudno było przyzwyczaić się do powszedniego, naturalnego dobra (jak zmarł ojciec…).
Prócz śmierci przyniesionej przez toksyczny opar czytelnik Przepompowni spotyka się także z niespodziewanym odejściem bezimiennego topielca z kąpieliska w Wąsoszu (ona…) i wyjaśnieniem szybkiego zgonu wdowy, do którego przyczyniła się nie tyle tęsknota za utraconym współmałżonkiem, ile „wrzynający się pod skórę / pan kleszcz”. Nie ma znaczenia ranga tego, kto ten świat opuszcza ani związek, jaki go łączy z lirycznym „ja” (na ogół mniej lub bardziej do siebie i swych postaci zdystansowanym). Każda czyjaś śmierć zubaża także nas, choćby chwilowo rozwiązywała jakieś problemy.
wszystkie jej sny
płyną rurami
w stronę zbiornika
nie może się przebić
powietrza ubywa
a tylko
ból
pozostaje
– pisze poeta o swojej bohaterce.
Obok tych śmierci niedawnych i dawnych toczy się życie portretowane przez Siwca migawkowo, acz z werystycznym zacięciem w formie obrazków utrwalanych jakby z nagła na kliszy (w dworcowym barze...) albo potraktowanych narracyjnie jak rozpisana na kilka wierszy historyjka utalentowanej (chyba), acz nieprofesjonalnej fotograficzki z niewiernym mężem biznesmenem w tle (zobacz na przykład po wielu jego zdradach…). Zauważamy tu także postacie zaprezentowane jednym tylko tekstem (znałam go wiele lat…). Bo to, co w człowieku wielkie, skontrastował autor z tym, co małe i zgoła niecnotliwe.
Nawet wtedy, gdy przywołuje motywy autobiograficzne (w szkole podstawowej w bydgoszczy na lekcjach geografii), Siwiec najchętniej używa trzeciej osoby. Rad oddaje głos innym. Sam lubi odgrywać rolę uważnego słuchacza ich zwierzeń. Niewykluczone, że tym sposobem próbuje zobiektywizować ich tekstowe istnienie. Co do wpływu poezji na świat realny nie żywi złudzeń, stwierdzając:
wiersze […] pisane w domu w drodze
na gorąco z papierosem w kąciku ust
które rozjechały się po mieście
zabłądziły w górach
i są jak wołanie
do yeti
(w księgarni w warszawie..).
Mimo całego, chyba nie tylko rytualnie artykułowanego, sceptycyzmu ma ten zbiorek, także ze względu na pojawiające się tu postulaty etyczne (przykładowo: „chciałby, żeby inteligencja / była sztuką odnajdywania / dobroci w złych czasach / miłości w beznadziei”), trafić czytelnikowi do przekonania. Zasługuje na to.
Mieczysław Machnicki, usta moje słyszą i mój widzi język, Sopot: Biblioteka „Toposu”, t. 165, Sopot, 2019.
Bartłomiej Siwiec, Przepompownia, Sopot: Biblioteka „Toposu”, t. 166, 2019.