13.05.2021

Nowy Napis Co Tydzień #100 / Wiersz jak cytryna – soczysty, ale kwaśny

Czy wierszom służy leżakowanie

Marcin Podlaski pod koniec minionego roku zadebiutował tomem trzysta cytryn do trzeciej potęgi tygrysa. Zanim książka, nakładem Korporacji Ha!art, ujrzała światło dzienne, poeta wielokrotnie przymierzał się do opowiadanej w wierszach historii, czego ślad znajdujemy między innymi w różnych czasopismach czy w rozmowie przeprowadzonej przy okazji publikacji antologii Biura Literackiego Połów. Poetyckie debiuty (Podlaski był finalistą trzynastej edycji Połowu). Mowa o 2018 roku (warsztaty) i 2019 roku (wydanie antologii). Przywołajmy fragment wywiadu, który z Podlaskim przeprowadziła Antonina Tosiek:

Antonina M. Tosiek: […] Zestaw, który przesłałeś bezpośrednio przed naszą rozmową, to już trzecia wersja trzystu cytryn do trzeciej potęgi tygrysa, jaką dane mi było przeczytać. […] Mam wrażenie, jakby Twoje teksty były nieustannie w drodze, w procesie przepoczwarzania. Dążysz do jakiejś formy doskonałej czy po prostu często ulegasz nowym inspiracjom?

 

Marcin Podlaski: Zdecydowanie to pierwsze. Mam manię na punkcie perfekcyjności tego, co robię, i nie chodzi tu tylko o poezję, choć w poezji uwidacznia się to najbardziej. […] Nie mam oporów przed wywaleniem z zestawu naprawdę dobrych, nawet nagradzanych utworów, jeśli kłócą mi się z koncepcją tomu. Masz zatem absolutną rację, moje teksty ciągle dojrzewają, są ‒ jak to ładnie ujęłaś ‒ w procesie przepoczwarzania.Przepoczwarzanie, czyli wszystkie kagańce w kąt. Wywiad A. Tosiek z M. Podlaskim, https://www.biuroliterackie.pl/biblioteka/wywiady/przepoczwarzanie-czyli-wszystkie-kagance-kat/ [dostęp: 28.02.2021].[1]

Taki właśnie „przepoczwarzony” tomik my, czytelnicy, dostaliśmy do rąk. Jeszcze dobitniej ten proces i zachodzące zmiany oddaje komentarz autorski, który znajdujemy na końcu książki: „Cytryny powstawały długo; pierwsza wersja, z której w obecnej pozostał tylko tytuł i jeden wiersz, datuje się na 12 listopada 2016 roku”. Niewiele ma zatem wspólnego wersja, jaką przed rozmową przeczytała Tosiek, z tą, jaka ostatecznie trafiła do druku; jeszcze mniej punktów stycznych jest między cytrynami sprzed czterech lat, a tymi, które dziś (szukajcie w dobrych warzywniakach) znajdują się na półkach.

Tosiek pyta Podlaskiego między innymi o motto nadające wierszom dosyć wyraźny kierunek; motto, które finalnie nie jest mottem książki, chociaż poeta mówił: „ten cytat, który przeczytałem kilka lat temu, […] zrobił na mnie tak potężne wrażenie, że przyrzekłem sobie umieścić go w moim tomie”. Na pewno zatem mamy do czynienia z autorem pozostającym w działaniu – i to tak w języku, jak i w ogóle w procesie twórczym, nie bojącym się próbować i cały czas pracującym nad własnym warsztatem. Chociaż z pewnością jest to godne pochwały, a przede wszystkim świadczy o dojrzałości autora i daje nadzieję na świetne wiersze w przyszłości, brakuje mi w debiucie Podlaskiego, którego znałam z sieci czy druku, który czasem pisał wiersze z młodopolskim rozmachem, czasem bardzo ciekawie grzebał w języku, a czasem oddawał w ręce czytelnika właściwie poetyckie reportaże. To jest inny Podlaski, co chyba nie powinno dziwić, biorąc pod uwagę upływ czasu – a ten z pewnością dotknął i trzystucytryn do trzeciej potęgi tygrysa. Trzeba też jednak podkreślić, że podpis autora pod dziełem pozostaje bardzo wyraźny – bo to mimo wszystko ten sam Podlaski ze swoją nieco rozbuchaną, dosadną, wyrazistą frazą. Czegokolwiek by o tych wierszach nie mówić – z całą pewnością dają się rozpoznać wśród innych debiutów. To będzie procentowało w przyszłości, a ma swoją wagę także teraz.

Tak czy inaczej – wiersz wcale nie jest jak wino. A przynajmniej nie do końca. Co prawda musi odleżeć swoje, trzeba się z nim trochę pocackać (odpowiednia temperatura, sprzyjające warunki) i bardzo uważać, żeby nie skwaśniał, lecz zbyt długo trzymany w beczce traci swoje walory. Podlaski nie daje odbiorcom odgrzewanych kotletów – w końcu niemal cała książka była pisana od nowa – ale może jednak czekał z otwarciem butelki nieco zbyt długo. Nie skrajnie długo, jak Łukasz Gamrot, ale jednak długo. Mówiąc Białoszewskim: „dobrze jak nie za dobrze / a nawet dobrze / nie za mądrze”. Mówiąc ludową mądrością: lepsze jest wrogiem dobrego. Debiut ma swoje prawa i swoje wymagania. Nie odmawiam tym wierszom energii i siły – może nawet, o czym później, sugerowałabym jej nadmiar – ale jej ukierunkowanie widziałabym gdzie indziej; wolałabym gdzie indziej. Skupmy się jednak na tym, co jest – na trzystu cytrynach i tygrysie z roku 2020.

Kto nie ryzykuje, ten…

Choć, jak powiedzieliśmy wyżej, projekt Podlaskiego uległ znacznemu przeobrażeniu, wiele rozpoznań charakteryzujących całość, a nie poszczególne elementy, jest wciąż aktualnych. W rozmowie z Tosiek poeta tak diagnozował (a słowo „diagnozował” pada tu nieprzypadkowo) swoje pisanie:

[…] Mój tom to historia dubeltowa – historia zarazem choroby i języka. Można tę książkę czytać dwojako. Po pierwsze swój głos oddałem osobie chorej na schizofrenię. Tom planuję jako podróż przez chorobę, dlatego jej natężenie będzie się zmieniać […]. Z drugiej strony, mój tom będzie podróżą przez język. Chcę pokazać, że dziś, w dobie degradacji znaczeń słów i aktów mowy, każdy z nas może stać się schizofrenikiem, niemogącym sobie poradzić z językową próżnią, z niezdolnością do interpretowania świata za pomocą języka, który utracił przypisywaną mu niegdyś moc wyjaśniającą.

Ta diagnoza pasuje również do ostatecznie wydanych cytryn, chociaż stały się historią raczej nie dwojaką, a wielowątkową – co akurat zdecydowanie działa na ich korzyść. Faktycznie jednak ta dwutorowość narracji w jakimś sensie została utrzymana – wiersze dzielą się na „kolportaże” (tych jest dziewięć) i to, co pomiędzy; lub odwrotnie – to kolportaże przecinają co jakiś czas poetycką opowieść. Aleksandra Byrska tak opisała tę dwojakość:

 „trzysta cytryn do trzeciej potęgi tygrysa” jest zbudowane z dwóch równoważnych głosów, jednoznacznie oddzielonych odmiennym zapisem – te dwa fonty są niczym wewnętrzny dialog jaźni, to rozdwojenie potęguje wrażenie zaburzenia w świecie. Każdy z głosów niesie niepokój, na przemian dialogują i zlewają się ze sobą. Biblijne frazy wieszczą katastrofę, która już się dzieje. Wersaliki wyją w manii o wszechotaczającym spisku.A. Byrska, Wielość podmiotów w jedności złorzeczy, https://tlusty.substack.com/p/wielo-podmiotw-w-jednoci-zorzeczy?fbclid=IwAR3PoumuJEi8WByVwQj4d8ivUtu3P4iSfDHu0AIlcBa9rjGvSkvl1p2rJ7A [dostęp: 28.02.2021].[2]

Możemy mówić o dwutorowości tych wierszy, ale jednak będzie to niepełny obraz cytryn. Jest tu bowiem więcej, niż zakładał pierwotny plan – choćby wspomniane przez Byrską niezwykle istotne wątki biblijne czy okoliczności zewnętrzne wpływające tak na język, jak i na stan psychofizyczny – mimo że choroba i język to zdecydowanie filary poetyckiej konstrukcji Podlaskiego. Te dwa głosy, którym co chwilę przerywa jakiś nowy, splatają się ze sobą, tworząc wspólną, trzecią jakość, tak naprawdę niezależną od żadnego z dwóch elementów i pozostającą pod wpływem wielu różnych czynników. Dwa głosy – ale trzysta cytryn do trzeciej potęgi. Strategia Podlaskiego polega na multiplikacji – i jest w tym zarówno mroczna religijność (rozmnożenie pokarmu; kopiowanie jako rodzaj mocy), jak i wyraźne zaburzenie (chaos powielonych elementów, nagromadzenie wątków aż do przytłoczenia podmiotu/podmiotów).

Wspomniałam o nadmiernej energii debiutu, bazującej na złości, niepokoju i sprzeciwie. Mam tu na myśli dosadność Podlaskiego, czasem wręcz obsceniczność. Wykorzystanie tych elementów jest jak najbardziej świadome, poeta wręcz epatuje brudem i wulgarnością (jak powiedział Tosiek: „Bunt, brud, wulgarność, prowokacyjność leżą w mojej naturze”). Efektem jest oczywiście zaszokowanie odbiorcy, wybicie go z trybu lektury. Traci jednak na tym książka jako całość – łatwo się zatrzymać przy zaczepkach Podlaskiego, dać się sprowokować i ominąć wszystkie ważne rzeczy, które mówi czytelnikowi. Ten brutalizm opisu przyćmiewa stojące za nim sensy – a zatem wydarza się w tomie ze szkodą dla sensów. Zgadzam się z Byrską, że Podlaski „balansuje czasem na granicy kiczu spiętrzonej makabry”. I tę granicę niekiedy przekracza. Rozumiem stojące za tą decyzją motywy, ale jej efektem jest ryzyko straty – straty tego, co nie wynika z wulgarności, tylko z językowego kunsztu Podlaskiego, jego świetnego ucha sprzyjającego muzyczności frazy, śmiałych i rzetelnych obserwacji tak świata wewnętrznego, jak i zewnętrznego. Podlaski podjął ryzyko. Ale ryzyko jednak nie zawsze się opłaca.

Nadmiar na domiar złego

trzysta cytryn do trzeciej potęgi tygrysa ma w sobie dużo z tytułowej cytryny. Wypić szklankę jednym haustem to raczej wyzwanie niż przyjemność; podobnie z przeczytaniem tego tomu. Poezja jako wyzwanie jest jak najbardziej mile widziana, ale dobrze jest wtedy sprzyjać czytelnikowi, pomagać mu raczej niż przeszkadzać – na tyle, na ile się da. Z debiutu Podlaskiego dobrze by było zeskrobać trochę brudu i odjąć nieco patosu, który kroczy śmiało przez karty tej książki razem z Szawłem i ciemnością. Podlaski niekiedy wręcz KRZYCZY DO CZYTELNIKA – właśnie tak, jakimś wyolbrzymionym komunikatem. Sporo tu w ogóle rozwiązań na poziomie obrazu, bez których wiersze debiutanta spokojnie mogłyby się obyć. Jest trochę tak, że wszystkiego tu za dużo – trzysta, do trzeciej potęgi. Ten nadmiar, nawet jeśli jest strategią, nie jest Podlaskiemu potrzebny; jest na to za dobrym poetą. To, co niepoczytne i niepoczytalne, nie domaga się dodatkowych ozdób. Podlaski też sobie bez nich poradzi. Czytam jego debiut jako wstęp do dalszych działań. Wiemy już, na co go stać, w najlepszych i najgorszych momentach. Dalej chcemy tylko tych najlepszych.

 

M. Podlaski, trzysta cytryn do trzeciej potęgi tygrysa, Ha!art,Kraków 2020.

okładka książki

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Anna Mochalska, Wiersz jak cytryna – soczysty, ale kwaśny, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 100

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...