Nowy Napis Co Tydzień #102 / Listy z Procidy (11): Tyn
Priviet WładTytułowy „tyn” – u Dorosza (Słownik języka polskiego Witolda Doroszewskiego) to dawne słowo, oznacza „ogrodzenie, płot z gałęzi; także miejsce odgrodzone”. Stąd tyniec, współczesna forma tynu. Pochodzi ze staro-normandzkiego tun. Z początku chciałem użyć rosyjskiego słowa „zatwor”, ale zbytnio religijnością oddaje, a polski „tyniec” za bardzo kojarzy się z opactwem benedyktyńskim pod Krakowem, natomiast pradawny tyn na tyle już zwietrzał, że można go używać we współczesnym znaczeniu „odgrodzenia się od świata”, jak odgradzali się w swoich bibliotekach kolumbijski myśliciel Nicolas Gómez Dávila czy polski filolog Ryszard Przybylski, autor książki Pustelnicy i demony, poświęconej naukom Ojców Pustyni. [1],
nie zdziwiłeś mnie zbytnio wiadomością, że nie słyszałeś o abbie Ryszardzie z Akermańskiej, z którego książki Pustelnicy i demony przytoczyłem apoftegmat o abbie Makarym. W Polsce też mało się o nim mówi, po pierwsze dlatego, że mądrzy starcy nie są w modzie, po wtóre, że nieźle się ukrył (w epikurejskim tego słowa znaczeniu), a po trzecie, że walił prawdę na lewo i prawo, za co ani jedni, ani drudzy go nie lubili. Miał za to garść wiernych uczniów idących jego tropami… Chcę Ci o nim trochę opowiedzieć, niejako kontynuując nasze mejlowe seminarium z polskiej literatury, ponieważ profesor Przybylski był jedną z ważniejszych postaci polskiej humanistyki powojennej, eseistą i komentatorem najistotniejszych tekstów biblijnych, autorem licznych prac o rosyjskiej literaturze, znawcą twórczości Osipa Mandelsztama i bliskim przyjacielem Nadieżdy Jakowlewej, zaś jego dysertację doktorską Dostojewski i „przeklęte problemy” niektórzy uznali za równie ważną dla zgłębienia „rosyjskiej duszy” jak słynne dzieło Johana Huizingi dla rozjaśnienia mroku średniowiecza. Już to powinno Ciebie zachęcić do sięgnięcia po jego książki. Przyjaciele zwracali się doń „abbo Ryszardzie”, bo wiódł żywot pustelnika w Warszawie jak Nicolas Gómez Dávila w Bogocie. Tylko że kolumbijski myśliciel miał swoją pustelnię w ogromnej postkolonialnej willi z biblioteką liczącą trzydzieści tysięcy tomów, a polski profesor gnieździł się w mieszkanku na czwartym piętrze przy Akermańskiej, zawalonym książkami po sufit. Niekiedy odwiedzał go tam Tadeusz Różewicz, najbliższy przyjaciel abby Ryszarda:
[…]
w celi śmierci nr 20
która jest (jak plaster miodu)
ulepiona z tysięcy książek uśmiechamy się milczymy
nie-wymownie[…]
Obaj panowie nie tylko „milczeli nie-wymownie”, ale też gwarzyli o życiu, miłości i o śmierci, raz o jajecznicy, raz o jakimś wierszu, zazwyczaj przy kielonku wychłodzonej wódeczki (wino to „śródziemnomorskie pomyje”…) pod kiszonego ogórka albo marynowanego grzybka. Niedawno (sic!) wydał ich listy, jest co poczytać, polecam. Epistolarny dialog Filologa z Poetą! Ja sam do abby Ryszarda późno dotarłem, dopiero na Sołowkach mnie znalazł. Ktoś przysłał mi Pustelników i demony. Pozwól jednak, że nieco się cofnę i zacznę od początku. Od mojego pierwszego spotkania ze Starcami Pustyni.
Było to na Sołowkach. Jechałem na Wyspy wprost z wojny w Abchazji, gdzie bawiłem jako korespondent wojenny. Jeszcze mi adrenalina nie opadła i srom
Ojciec German to jeden z dwóch Wielkich Starców, jakich spotkałem w swym życiu. (Drugim był Redaktor…). Podszedłem po wieczornej modlitwie, jak Mielnica radziła. Już wychodził z chramu, spowolnił kroku, słysząc nie ruski akcent, przystanął i zmierzył mnie wzrokiem spod kukola od stóp do głów, po czym zaprosił do celi. Tonia mocno się zdziwiła, gdy o tym mówiłem, mnisi sołowieccy z reguły nie wpuszczali postronnych do celi. Wiedziałem, że pochodzi z Mołdawii i że jest bratem Zosimy, ekonoma klasztornego. Po zdjęciu kukola i riasy w celi wyglądał dużo młodziej. Wychudłą twarz o głęboko zapadniętych, jakby wyrzeźbionych w ciemnym drzewie policzkach, zarastała gęsta kasztanowa broda, włosy, przewiązane szarą wstążką, sięgały mu do pasa, miał na sobie stary powyciągany wełniany sweter i czarne spodnie od dresu o wypchanych kolanach. Po krótkiej modlitwie spytał, skąd przybywam do nich? Z Abchazji. Co tam robiłem? Byłem korespondentem na wojnie. A do Abchazji jak? Z Moskwy… Co tam robiłem? Po co przyjechałem ze Stanów do Rosji i kogo zostawiłem na poboczu? Czym zajmowałem się w Berlinie, o co strajkowałem w Gdańsku? Aż się „obudziłem” we Wrocławiu! Po dłuższej modlitwie ojciec German spytał, czemu się spieszę, krążąc po świecie jak wiewiórka w kołowrocie? Jeśli zatrzymam się, to zobaczę, że dalej dojdę. Zresztą i tak muszę poczekać na błogosławieństwo Patriarchy Aleksieja Wtórego. Na razie dał mi pleciony różaniec i pierwszy tom Dobrotolubija (rosyjskiej wersji Filokalii w przekładzie Wieliczkowskiego) do poczytania. A na progu celi rzucił:
– Można stranstwowat’ po swietie Marъ, nie wychodia iz kieli. Pust’ Marija Jegipietskaja opiekajet tiebia
Można stranstwowat’ po swietie… – „Można włóczyć się po świecie, Marъ, nie wychodząc z celi. Niechaj Maria Egipcjanka czuwa nad tobą”. [5].
Wychodząc z klasztoru, zastanawiałem się, czemu Starzec sołowiecki zwrócił się do mnie imieniem świątobliwego Mara z Omaros, a powierzył pieczy Marii Egipcjance, byłej nierządnicy aleksandryjskiej? Czyżby mnie przejrzał i zasugerował, że moja żurnalistyka to rodzaj kurestwa? Jakby tam nie było – był praw! Na Sołowkach zatrzymałem się na dziesięć lat i w efekcie zaszedłem dalej… A raczej – dokąd indziej, niż pierwotnie zmierzałem.
Dobrotolubije stało się dla mnie wrotami do hezychazmu! Mając do dyspozycji bibliotekę sołowieckiego muzeum, gdzie ogromny zbiór książek z dawnej czytelni klasztornej przetrwał czasy SŁON
I wtedy trafiła do mnie książka Pustelnicy i demony, rzecz o Ojcach Pustyni, którą w tym samym czasie napisał profesor Przybylski z Instytutu Badań Literackich w Warszawie. Profesor na wstępie wyjaśniał, że będąc całe życie przyzwyczajonym do gardzenia plugawym układem społecznym, postanowił oddalić się na Pustynię, bo im bardziej marny jest nasz czas, im bardziej występy niby chrześcijańskich partii politycznych przywodzą na myśl podły szynk, tym bardziej potrzebna jest nam rozmowa z autorytetami, które tworzyły tradycję… Zrazu poczułem w nim brata-łatę z tego samego skitu
Nawiasem mówiąc, całkiem niedawno dowiedziałem się, że Barłaam z Kalabrii, przeciwnik Grzegorza Palamasa w sporze z hezychastami, uczył greckiego Petrarkę po tym, jak przegrał z Palamasem i przeszedł na katolicyzm. I przypomniałem sobie, że od ich sporu Sergiej Chorużyj datował schizmę kulturalną między Zachodem i Wschodem i początek humanizmu we Włoszech. A przecież Ryszard Przybylski był Humanistą pisanym wielką literą, choć czasami korciła go bezmowność. Widać to zwłaszcza w późnych książkach, gdzie więcej zawierał poza słowami.
Nie oznacza to wcale, że pochód profesora na Pustynię się nie udał. Jej tchnienie unosi się nad jedną z ostatnich książek abby Ryszarda Ogrom zła i odrobina dobra. Tam w komentarzu do Księgi Koheleta przyznał się, że ze wszystkich zjawisk świata najbardziej przeraźliwym wydało mu się – zdanie! Nie słowo, a zdanie! Reguły gramatyki do tego stopnia zniekształcają myśl – twierdził po latach – że ta, jak ślepa jaskółka Mandelsztama, w popłochu ucieka do zamczyska niewypowiedzianego. Jednakże miłość do słowa zwyciężyła i Przybylski po powrocie z Pustyni napisał parę ważnych książek. Były to komentarze w esejach do wielkich tekstów europejskiej kultury – od mitów greckich i biblijnych do poezji Michała Anioła, do Eliota, Mandelsztama i Różewicza. Dla mnie jego eseje to prawdziwe scholia do tekstu implicité, rozumianego jako „hipertekst” kultury europejskiej. Tym bardziej, że poza dziełami literatury profesor komentował też malarstwo (dramat rodzinny w ikonach Rażdiestwa w eseju Ikona mojej matki – to majstersztyk!) i muzykę (wspaniały esej o myśli Chopina, którą porównał do lotu jaskółki i zastanawiał się, jak zapisać trajektorię jej lotu w słowach), często ilustrując jedno drugim, wyciągając na jaw ich ukryte koniunkcje tudzież pokazując odzwierciedlone w sobie wzajem. Wędrując duktem jego pisma i oglądając po drodze krajobrazy najznakomitszych dzieł sztuki i kultury europejskiej, można się czasem przybliżyć do granicy tego, czego zdaniem ogarnąć nie podobna… Abba z Akermańskiej, pamiętający lekcję Pustyni, potrafi to pokazać w prześwitach „między słowami”. I tym jego teksty odróżniają się od scholiów Gómeza Dávili!
Profesor Przybylski próbował pochwycić myśl w ruchu, jak ktoś, kto chciałby utrwalić lot motyla, odbłyski barwnych plam na skrzydłach i rytm powietrza nimi wywołany, a Gómez Dávila przyszpilał myśli niczym łuskoskrzydłe. Zbiory jego scholiów to kolekcje nieżywych fraz. Nie są zapisem drogi błądzącej myśli, lecz klaserem wysuszonych trupków, przekłutych szpilką i przechowywanych pod szkiełkiem. Choćby bajał, że każda z jego fraz to „chromatyczne dotknięcie kompozycji pointilliste”i roił sobie, że czytane razem dadzą płótno na miarę Seurata, w rzeczywistości powielał parę fraz na różne łady z nadęciem kaznodziei. Ten kaznodziejski ton najbardziej mnie u niego mierził. Widzisz, Wład, nie dowierzam ludziom, którzy wiedzą na sto procent! I głoszą swe frazesy jak z ambony, na przykład: „Prądy historyczne zmierzają w dobrym kierunku jedynie w okresie od V do XII wieku”. Wyczuwam w tej frazie pewność każącego, podczas kiedy scholia to zaledwie objaśnienia do wątpliwych słów i niepewnych terminów czy też obcych wtrętów, to rodzaj komentarza, nierzadko wskazujący na parę sposobów interpretacji danej lemmy (wyrazu lub grupy wyrazów omawianych w scholiach), wynikających chociażby z różnych znaczeń słowa. Scholium Gómeza zazwyczaj w jednym zdaniu jest pewnikiem, natomiast abba z Akermańskiej nigdy nie był pewien – jako filolog! – czy „reguły języka pomagają w narodzinach objawionej, chociaż bezkształtnej jeszcze myśli, czy też uśmiercają już pierwszy jej błysk”.
Tuszę, że z powyższego zrozumiesz, dlaczego nie spełniam zapowiedzi z poprzedniego listu do Ciebie i nie zatrącam nawet o rozważania Gómeza na temat Boga, Kościoła czy religii. Jego miłość do hierarchii (w każdym tego słowa znaczeniu) jest mi jak najdalsza, pod ręką mam trapistę Mertona, który medytował z buddyjskim lamą w Himalajach i przyjaźnił się mistrzami zenu i taoizmu, czy też pastora Bonhoeffera, który z celi śmierci pisał w listach do najbliższych o chrześcijaństwie bezreligijnym, gdyż „czas religii minął”, póki go nie powiesili 9 kwietnia 1945 roku. Dlatego właśnie, niejako w odpowiedzi na Dávilę, pozwoliłem sobie na lekcję o abbie z Akermańskiej.
Na koniec myślę, że mógłbyś na pierwszy ogień wziąć jego Baśń zimową. Esej o starości. Zaczął go, mając sześćdziesiąt sześć lat, a kończył pod siedemdziesiątkę, czyli pracował nad nią w naszym wieku. Zabawne, że zaczął od bliskiej Gómezowi myśli o demokracji parlamentarnej jako systemie politycznym, który umożliwia przejęcie władzy przez miernoty i wszelakiego rodu szalbierzy przekształcających nasze życie w społeczny bajzel i skazuje na śmierć Sokratesa jako „wroga ludu”. Książka-esej składa się z czterech części poświęconych kolejno poematowi Michała Anioła, godnemu stanąć, według Przybylskiego, obok hymnu z Księgi Eklezjastesa, Gerontion Thomasa Eliota, wierszowanych lamentów Jarosława Iwaszkiewicza i arcydzieła liryki Tadeusza Różewicza wicher dobijał się do okien… Zapewniam Cię, Wład, będziesz miał wspaniałą ucztę czytelniczą na okres Wielkiego Postu. Memento mori, poká.
Procida, 10 marca 2021
Post scritpum
Wyobraź sobie, że mój poprzedni list do Ciebie wywołał burzę w głowach paru znajomych, zarówno redaktorki prawicowego portalu, jak i sympatyka lewicowych pochodów w średnim wieku, profesora literatury na uniwersytecie, a więc ludzi, którzy powinni znać się na żanrach. I z jednej, i z drugiej strony padł zarzut o plotkarstwo, co w jakiś sposób ukazuje, że obie strony myślą tak samo, chociaż o czym innym. Powtarzam, nie dziwiłby mnie taki zarzut w ustach niedouczonej studentki, ale redaktorka i wykładowca literatury? List jako żanr literacki ma swoje określone przywileje, jakich nie ma reportaż czy esej. Nie tylko dopuszcza większą swobodę w skakaniu z tematu na temat i zmiany rytmu, kiedy się zechce, lecz pozwala także na plotki o wspólnych znajomych wplatane pomiędzy rozważania o życiu i o śmierci a obrazki z dzieciństwa, uwagi o pogodzie i przepis na bigos… Wystarczy sięgnąć do historii żanru, choćby do Listów Horacego, plotkującego o Bajach, dokąd na wczasy zjeżdżali najbogatsi Rzymianie, do korespondencji Petrarki, za życia ogłaszającego wybór swoich listów, w których roztrząsał o kulisach dworu królewskiego w Neapolu, czy też do Listów z podróży naszego Odyńca, u którego aż roi się od plot z życia elit europejskich tamtych lat… Wasilij Rozanow publikował swoje dziennikowe zapiski „prawie na prawach rękopisu”, dlaczegóż by więc listy do konkretnego czytelnika nie ogłaszać „prawie na prawach prywatnej korespondencji”. Komu to się nie podoba, niechaj nie czyta, widać nie do niego adresowane.
W rzeczy samej nie chodzi o plotkę, lecz o to, że jestem niepoprawny, bo piszę to, co chcę powiedzieć, a nie to, na co „etykietka” pozwala (biorę ją w cudzysłów, bo chodzi zarazem o małą etykietę i o nalepkę na człowieka typu: „heterolub” czy „homofob” i im podobne). Może dlatego miałem problemy od swojej pierwszej „publikacji”. W wieku trzynastu lat ułożyłem epitafium dla dziada Pawła we Wrocławiu, a dozorca parafialny opiekujący się cmentarzem długo nie wyrażał zgody, żeby go wykuć na płycie nagrobnej, nie spodobał mu się wers: „Śpij w opiece drzew”, żądał, by było: „Śpij w opiece Boga”. Wtenczas upór rodziny pokonał cmentarnego stróża i moja wersja do dziś widnieje na mogile dziada Pawła na Cmentarzu Grabiszyńskim. Potem nie było już tak łatwo, gdyż objęła mnie czujna cenzura państwowa i cała moja opozycja do systemu komunistycznego polegała na sprzeciwie wobec knebla – od redagowania pism wrocławskiego SKS, poprzez kolportaż wydawnictw Niezależnej Oficyny Wydawniczej NOWA na terenie Dolnego Śląska, do zajęć z literatury emigracyjnej w ramach TKN, nie mówiąc o „Solidarności” (dzisiaj owe skróty mało komu coś mówią, nie ma po co ich rozkminiać). A jeszcze później, po upadku komunizmu w Polsce, ocenzurowała mnie redakcja tygodnika, do której słałem korespondencje z Berlina Zachodniego jako Mathilde Weckler, moja prababka. Chłopcy tłumaczyli się naciskami z kurii. Poszło o Klausa, który do zgonu opiekował się partnerem chorym na AIDS, a po jego śmierci rodzina zmarłego nie dopuściła do udziału Klausa w pogrzebie i pozbawiła pamiątek po ukochanym człowieku, wyrzucając z ich wspólnego domu. Wtedy w Polsce panowała histeria wokół Stowarzyszenia MONAR, które usiłowało coś zrobić z chorymi na AIDS, zderzając się ze strachem i agresją otoczenia wobec swoich ośrodków. Pomyślałem zatem, że pokażę, jak z problemem radzą sobie w Berlinie Zachodnim. Tekst pisałem z „punktu widzenia” geja, co zostało uznane przez kurię za propagandę… sodomii. Oddałem artykuł gdzie indziej, sam zaś wyjechałem z Polski we wrześniu 1990 roku na dobre.
Od tej pory żyję poza granicami kraju we własnym tynie i odwykłem już od zacietrzewienia, które sprawia, że byle słowo skłania do wymachów na oślep cepem na czarownice. Dlatego właśnie, żeby nie młócić ozorem po próżnicy, dałem przykład Renaty Lis, czołowej dzisiaj bojowniczki LGBT i nie była to plota. Opisałem zdarzenie, w którym uczestniczyłem, a nie słuchy z cudzych ust. Nie chodziło o to, że wolała willę Muntche’a na Capri niż dom Wilka na Procidzie, ani o to, że zmyśliła chorobę, by się wymigać, chociaż łgania nie znoszę. Podjąłem ten temat, ponieważ wkurza mnie zwalanie własnej winy, w tym wypadku jawnego kłamstwa, które raptem wylazło na jaw, na drugiego, wobec kogo się zawiniło, używając do tego nabojów z arsenału ulicznej walki politycznej. Nie tego oczekiwałem od Renaty.