Nowy Napis Co Tydzień #104 / Wyjąc do księżyca
Uporządkowane życie pod rozłożystymi gałęziami świerków. Majestatyczność pni daje poczucie stabilności. Niewzruszenie piękne drzewa zdają się jedynymi prawdziwymi nauczycielami życia. Ich kora zawiera w sobie poskładane zwoje niedosiężnej mądrości – nie wymówisz jej, możesz tylko położyć dłoń i trwać w milczeniu. Robert Grainier żyje wśród świerków. Ścina je, transportuje, opala, przycina do rozmiarów desek. Wszystko po to, aby powstawały nowe podkłady kolejowe. Siekiera i topór wcinają się w dziewiczą przyrodę, a ona zdaje się nigdy nie kończyć. Grainier przemieszcza się od zlecenia do zlecenia, na jego oczach Dziki Zachód pokrywa się żelazną pajęczyną połączeń. I tylko świerki zdają się pozostawać niezmienne.
Człowiek pod sykomorą
Sny o pociągach Denisa Johnsona są niewielkich rozmiarów powieścią, która wymyka się łatwym opisom. Z pozoru nie dzieje się tu nic: dni rozpisane są na ciężką pracę przy wyrębie kolejnych połaci lasu. Robert Grainier jest młody, upaja go rytm pracującego ciała. Ciężka praca fizyczna w otoczeniu piękna pozwala rozkoszować się każdym dniem. Niewiele tu wątpliwości, przeszłość nie goni zdradzieckimi pytaniami, przyszłość jest wytyczona przez pnące się pnie. Śpiew siekiery mieści w sobie wszystkie „tak” i „nie” całego świata. I jest w tym rytmie coś, co uspokaja czytelnika. Pod cudownie prostą codziennością – gdzie wciąż drzemie jeszcze zaufanie do własnego ciała, młodości i siły – pierzcha niepewność i gonitwa myśli. Jest w opisach pracy Grainiera zawarta pochwała prostej pracy, ale też ten specyficzny, amerykański mit pionierów, którzy tworzyli Nowy Świat. Denis Johnson oferuje czytelnikowi książkę, która zwyczajnie przynosi ukojenie współczesnemu, skołatanemu od nadmiaru bodźców czytelnikowi. Nie to jednak stanowi o jej wartości. Pod powtarzającymi się opisami ścinania kolejnych drzew, przemieszczania się koleją od wycinki do wycinki zawarta jest opowieść, którą próbuje udźwignąć literatura. I tu już rzeczy nie są tak oczywiste.
Denis Johnson przedstawia żywot człowieka, jakich z pewnością nie brakowało na początku XX wieku na Dzikim Zachodzie. Cywilizacja i natura trwają w napięciu wobec siebie: powstają nowe miasteczka, pojawiają się obwoźne kina, ludzie próbują żyć rozpięci między kościołem metodystycznym a domem damsko-męskich uciech. Niewiele tu słowa pisanego, Biblia jest powtarzana z ust do ust. Na równych prawach mieszają się ze sobą legendy indiańskie, przywidzenia, zasłyszane opowieści drwali, sny, które próbują się urzeczywistnić. Sny o pociągach pomimo śpiewu siekiery i poezji lasu spowite są gęstym amalgamatem słów. Zasłyszane wspomnienia ciągną się w upale, pracują w duszy, kiełkując po miesiącach i latach obsesjami, uporczywymi snami. Na tym polega trudność uchwycenia prozy Johnsona: z pozoru nie dzieje się nic, opis codzienności jest niemal sielski, ale jednocześnie zanurzamy się wraz z bohaterem w świat złudzeń, wizji, okruchów pamięci. Rzeczywistości zdają się przenikać i nie sposób rozróżnić jednoznacznej granicy między nimi. Robert Grainier jest pod tym względem człowiekiem dnia dzisiejszego: niewiele wie o swojej przeszłości, świat jest płynny, jakby wieczny, a on w nim dryfuje zgodnie z jakimś nadziemskim porządkiem. Dla współczesnego czytelnika tak potraktowany bohater staje się wyzwaniem literackim. Trudno zaprzyjaźnić się z postacią, która niewiele wie o sobie samej, mało tego – nie jest nawet siebie ciekawa. Rekonstrukcja rodzinnej historii wikła się, plącze i w sumie niewiele się w niej zgadza.
Najstarsza kuzynka mówiła, że pochodził z północno-wschodniej Kanady, że gdy się poznali, najpierw mówił tylko po francusku i trzeba było mu ten język wybić z głowy, żeby zrobić miejsce dla angielskiego. Pozostali kuzyni, dwaj chłopcy, zarzekali się, że był mormonem z Utah. Był tak młody, że nie wpadł na pomysł dopytywania się u stryja czy stryjny, kim był naprawdę. Gdy wreszcie o tym pomyślał, upłynęło już wiele lat i oboje dawno nie żyli.
Dorośli, którzy się nim opiekują, nie wyjaśniają do końca stopnia pokrewieństwa: czy to są jednak rodzice, czy jednak wujostwo rozgałęzione w kolejne pnącze kuzynostwa? Zdaje się, że nikogo to specjalnie nie obchodzi, a już na pewno nie głównego bohatera. Żyje się z dnia na dzień, ciesząc słońcem, dziką przyrodą. W konsekwencji Robert Grainier nie wie ani ile ma lat, ani skąd pochodzi. Jest w tym też jakiś spokój: po co zaprzątać sobie głowę przeszłością, gdy życie jest na wyciągnięcie ręki? Denis Johnson prezentuje bohatera, który w literaturze amerykańskiej jest z pewnością mocno osadzony, a jedynie nad Wisłą tak potraktowana postać bez historii rodzinnej może wzbudzać mieszane uczucia. Przywykliśmy jednak do swoich rodowodów, historii rodzinnych i bohater pozbawiony tych cech staje się jakby mało wiarygodny. Bohater Snów o pociągach jawi się zatem jako ktoś, kogo znamy z przygód Tomka Sawyera i Hucka Finna – jest tu wolność, brak skrępowania, swoiste włóczęgostwo, a z drugiej strony, poza tym frywolnym bagażem „donikąd i po nic”, jest ciężar właściwy „ludziom zbędnym” Fiodora Dostojewskiego. Grainier znaczy coś, dopóki jest w stanie przemieszczać się za kolejnymi zleceniami, dopóki barki nie odmawiają posłuszeństwa i maszyneria ciała pracuje bez przeszkód.
Nic o mnie nie wiecie
W tym prostym życiu, opowiedzianym świetnym językiem – na pograniczu gawędy, reportażu codzienności i snów – kryje się opowieść, którą próbuje udźwignąć literatura. I to właśnie jest najciekawsze w tej bardzo zagadkowej książce. Robert Grainier spotyka miłość swego życia, a ona jest skrojona na miarę jego możliwości. Prosta, szczera, bez zbędnych fajerwerków. Pożar, ta niszczycielska siła natury, w okamgnieniu pozbawia go żony i córki. Na popiele bohater próbuje odbudować swój dom, zapanować nad spalonym krajobrazem, który unieważnił dotychczasowe granice grządek, ogródka, pola, miejsca zabaw. Tam, gdzie miało być życie, rozpościera się cmentarzysko. Polne kwiaty, drobne zwierzęta, a przede wszystkim ciała żony i dziecka są gdzieś tu, w tym popiele. „Nie znalazł też ani śladu po ich Biblii. Jeśli Pan nie zdołał zachować nawet księgi Swojego Słowa, dla Grainiera był to dowód, że ów pożar okazał się silniejszy od Boga”. Bohater jawi się niczym Hiob, który nie może opłakać swojej straty, nie może ruszyć też dalej. Miejsce, które miało być małym rajem na ziemi, okazało się naznaczone brutalną śmiercią. Przyroda, której wykradał owoce, okazała się potężniejsza niż twarda stal siekiery i wysoki śpiew piły, po raz kolejny zmuszając człowieka do pokory. Denis Johnson snuje niespiesznie opowieść o pogodzeniu się ze stratą. W momencie, gdy zawodzi Pismo (Bóg przecież nie ocalił Biblii), ukojenie przychodzi od samej natury. Wciąż dzikiej, wciąż nieokiełznanej. Zaskakująco żywotnej, niemal mistycznej. Najwspanialsze fragmenty to te, gdy bohater próbuje oswoić kręcące się po okolicy wilki. Szybko okazuje się jednak, że role się odwracają. Grainier próbuje nauczyć wilczą przybłędę wycia do księżyca, ale to jemu skowyt przynosi ulgę. Wilki obserwują człowieka, zupełnie jakby dawały mu swoje błogosławieństwo: wyj, siedzący w popiele, wyj, ukoisz się.
Robert Grainier pozostaje na uboczu wielkiej historii. Wokół niego przetaczają się kolejne konflikty światowe, ale pożoga nie zagląda już do jego okien. Wielki kryzys ekonomiczny, konflikty rasowe – to wszystko nie dociera pod baldachim świerków. Można by odnieść wrażenie, że Grainier żyje w jakimś mentalnym stuporze, zatrzymany w swoim bólu. Dokładanie do ognia, łowienie ryb, drobne sprawunki w mieście – tak toczy się życie. Więcej dzieje się po zachodzie słońca, gdy pod dom podchodzą wilki, ożywają indiańskie legendy i duchy wskazują miejsce swoich pochówków. W Snach o pociągach nie dzieje się wiele na poziomie akcji, ale (zaryzykuję stwierdzenie) wiele odbywa się gdzieś w głębi czytelnika. Ta niespieszna, zupełnie zwyczajna opowieść może przynieść czytelnikowi ukojenie.
Denis Johnson, Sny o pociągach, przeł. Tomasz S. Gałązka, Czarne, Wołowiec 2021.