Nowy Napis Co Tydzień #111 / Wieś niespokojna
„[…] jest się takim, jak miejsce, w którym się jest […]”
Mała ojczyzna. Kiedy myślę o swojej, skupiam się głównie na intensywnym smaku tak zwanego etapu poznawania świata. Uroczyste pogrzeby kotów, zapach siana i poziomek, las skrywający grób partyzantki, obok którego do dzisiaj nie jestem w stanie przejść bez gęsiej skórki, ogniska, rozmowy do świtu, nastoletnie wątpliwości pretendujące do miana dylematów egzystencjalnych. Ania z Zielonego Wzgórza czytana pod krzakiem jaśminu. Babcia. Babcia ubrana w podomkę, piekąca ciasto w prodiżu, nierozstająca się z modlitewnikiem, ale potrafiąca znad owego modlitewnika rzucić całkiem donośnym wulgaryzmem. Dziadek. Dziadek z nieodłącznym papierosem, oglądający każdy Teleexpress, każdą Panoramę, każde Wiadomości. Tego świata już nie ma. To, co było, odeszło bezpowrotnie. Pozostały jedynie drzewa. Drzewa, które się budzą. Drzewa, które rosną w nas.
Z Joanną Domańską rozmawiam późnym wieczorem
Tak, książka Budzenie drzew mówi o sile kobiecości, ale pomija ogniwo, które w samym założeniu powinno być przecież najbardziej stabilne. Pomija matkę. W całej wizji sieci wzajemnych relacji oplatających kobiety z tego samego rodu dominują więc wnuczka i babcia. Obydwie chłodne, zdystansowane. Obydwie po przejściach, bywa, że tych samych. Obydwie w przełomowych momentach życia. Wnuczka wraca, babcia powoli odchodzi. W tle majaczy natomiast przeszłość, z którą nie do końca wiadomo, jak się obejść. Przeszłość pełna nieszczęść i przemocy. Mężczyźni jedynie pozornie pełnią rolę epizodyczną. Funkcjonują wprawdzie w pewnym oddaleniu, ale to oni tak naprawdę pociągają za sznurki. To oni determinują swoim zachowaniem postawy kobiet, które podlegają im w patriarchalnej hierarchii społecznej. Alkoholicy, bezkarni gwałciciele, zdemoralizowani księża. I w końcu on, ten, który zna jedynie argument pięści – piekielny, jak określa go autorka, dziadek. Konwencja znana choćby współczesnej czeskiej pisarce Petrze Soukupovej, która polega na przesunięciu dyrygenta za kulisy, zgodnie z zasadą – wcale mnie nie widać, ale to ja tu rządzę. Przemoc zostaje ukazana przez pryzmat powtarzalności, przyzwyczajenia i przyzwolenia. Dziadka znęcającego się nad rodziną bronią wszyscy, na czele z jego najbardziej pokrzywdzoną w tej sytuacji żoną. Tak – na czele – ponieważ to ona w głównej mierze tłumaczy jego zachowanie, wpajając wnuczce potworne wzorce. W powieści Anandy Devi Zielone sari dostrzegamy podobną kreację bohatera, który znęca się nad kilkoma pokoleniami podległych i podlegających mu kobiet. Tam bezwzględny łańcuch przemocy przerywa dopiero wnuczka. W Budzeniu drzew dziadek umiera względnie szybko, dlatego pewne sprawy na długo pozostaną nierozwiązane, niedopowiedziane, zastygłe w mrocznej stagnacji nieuchronnie powtarzających się schematów. Ktoś musi jednak w końcu przerwać te toksyczne więzy scalające rodzinę na poziomie potwornych zależności. Ktoś musi odejść. Zakończenie wyjaśnia poniekąd pewne kwestie, ale nie odpowiada na pytanie zasadnicze. I choć w książkach traktujących o przemocy oczekiwalibyśmy raczej klarownych instrukcji, tutaj ich jednak nie dostaniemy. Zamiast tego autorka odeśle nas w głąb samych siebie, każe nam zrozumieć schematy, podjąć decyzję, wrócić w rejony skrajnie bolesne i zastanowić się nad skutkami takich, a nie innych działań z przeszłości. Każe udać się w obszar niepamięci. Każe obudzić drzewa.
Uważam, że Joanna Domańska jest pisarką genialną. Wzrusza mnie szczególnie jej wielka dojrzałość. Dojrzałość tym bardziej zaskakująca, że mamy przecież do czynienia z debiutem prozatorskim. To, czego w swojej książce nie dopowiada, ma ogromną wartość i stanowi bardzo rozległy materiał przeznaczony do pogłębionej refleksji. A należy zauważyć, iż oprócz braku gotowych rozwiązań doświadczymy w jej utworze także deficytów komentarzy, ocen, opinii. Na tym polu autorka zostawia czytelnika w osamotnieniu, które z całą pewnością przerodzi się w kreatywność interpretacyjną. I choć tak by się chciało usłyszeć jedno choćby oskarżenie pod adresem kata, jedną chociażby najdrobniejszą inwektywę piętnującą patriarchat, to jednak w tej materii odejdziemy z niczym. Szanuję przekazy, w których wierzy się w czytelnika, ufa mu się na tyle, że nie czuje się potrzeby prowadzenia go za rączkę. Od Joanny Domańskiej otrzymuję natomiast coś jeszcze – dostaję bowiem propozycję psychoanalizy, której muszę dokonać sama na sobie, od której nie mogę uciec. Doskonały tekst pozostaje z czytelnikiem na długo, żyje z nim i nie pozwala o sobie zapomnieć.
W kategoriach wisienki na torcie potraktuję dwie kwestie z pogranicza awangardy kulinarno-medycznej, połączonej ściśle z mocno zakorzenioną zabobonnością. Po pierwsze – spirytus z mrówek. Rzecz absolutnie unikatowa. Coś, czego jeszcze nie doświadczyłam. I w ogóle nie obchodzi mnie fakt, że najprawdopodobniej ulegam iluzji efektu placebo. Głupie rozwiązanie, które działa, wcale nie jest głupie. Kto więc odważy się wykonać tę miksturę samodzielnie?
Jest taki przepis na obolałe miejsca na ciele. Baby z wioski do butelki po occie wkładały dwie łyżeczki cukru – tylko dwie, bo cukier był rarytasem, który trzeba oszczędzać, by starczyło go na dłużej. Zalewały to ciepłą wodą podgrzaną w garze na dużej, wiejskiej kuchni. I taką butelkę ze słodką wodą wkładały w mrowisko. Następnego dnia mrówki były już w środku. Wtedy należało wygrzebać butelkę z mrowiska babimi rękami, które nie boją się właściwie niczego, i zalać ją spirytusem. Potem trzeba już tylko odczekać kilka dni, aż mrówki, spirytus, cukier i woda oddadzą swe najlepsze właściwości i staną się jedną substancją spirytusową z mrówkami na samym dnie. Tak przygotowane lekarstwo można wylewać na ręcznik i przykładać na potłuczone kolana, wybite barki czy plecy obolałe po uderzeniu kablem od żelazka
J. Domańska, Budzenie drzew, Warszawa 2021, s. 54. [3].
Po drugie – babciny kalendarz pogodowy. Miałam babcię, która posługiwała się identycznym i zawsze sprawdzały się przepowiednie. Do dziś nie mogę sobie darować, że nie spisałam tej relacji. Dlatego tak ogromną radość sprawił mi powrót do jakże drogich wspomnień:
Stworzyła kalendarz inny niż ten gregoriański, ten, który przynoszą strażacy pod koniec roku, czy ten mój pierwszy z kwiatami na okładce, który kupiłam z gazetą „Bravo Girl!”, by mieć o czym rozmawiać z koleżankami z klasy. – Zapamiętaj sobie: jak na Barbarę jest mróz, to chowaj sanie, a wyciągnij wóz… Na zimę wskazuje Jakub. Jak jest deszcz, to jest dużo śniegu. A na wiosnę wskazuje zapustna niedziela. Tylko jak to było… Zaraz sobie przypomnę. Poczekaj – mówi, gdy siedzimy przed domem kolejny dzień z rzędu, a może nawet już kolejny miesiąc
Tamże, s. 31. [4].
Budzenie drzew nie jest jednak książką traktującą wyłącznie o gusłach i zabobonach praktykowanych w zamierzchłych czasach na polskiej wsi. Aczkolwiek w dużej mierze jest książką o wsi właśnie. Nawiązania kulturowe i literackie pojawiają się więc niemalże samoistnie. Wieś jako szeroko pojęta kreacja bohatera zbiorowego jest bowiem cały czas obecna w świadomości literackiej i społecznej. W moich osobistych odczuciach koncepcja ta bliska jest wielu innym tropom znanym mi z historii literatury. Na wstępie odrzucam tutaj jednak sielsko-anielski Czarnolas Jana Kochanowskiego i wszelkie jemu podobne motywy. Wsi, której – jak zaznacza autorka – nie ma na mapie Polski, bliżej jest zdecydowanie do psychodelicznej atmosfery Wesela i tłoku bronowickiej chaty wypełnionej po brzegi emocjami, uprzedzeniami, pretensjami i w pewnym sensie również nadziejami. Na myśl przychodzą także Chłopi i koncepcja życia w zgodzie z naturą, która w swej brutalności odbiega znacznie od współczesnych wizji ekologicznych. Autorka w spisie inspiracji wymienia także nazwisko Anny Kajtochowej, którą określa zresztą mianem swojej mentorki.
Ogromne wrażenie robi również warstwa językowa. Styl minimalistyczny, równy, miejscami chłodny. Bez komentarzy, opinii i ocen. Bez patosu i emocjonalności. Joanna Domańska odchodzi od eskalacji uczuć i idzie w stronę prostoty, którą dosłownie słychać w szumie obudzonych właśnie drzew. Co więc kryje się za tym tajemniczym tytułem? Co może oznaczać ta książka choćby w ujęciu typowo szkolnym? Dla mnie przede wszystkim jest to utwór niezwykle głęboki na poziomie możliwości interpretacyjnych. Tytułowe drzewa kojarzą mi się jednoznacznie z zakamarkami pamięci, do których dostęp z biegiem czasu staje się utrudniony. Budzenie wspomnień, rozdrapywanie ran, odgrzebywanie demonów. A także pokonywanie samego siebie, łamanie schematów, niełatwa terapia, która jest konieczna, aby można było zacząć żyć poza błędnym kołem stereotypów i toksycznych wzorców. Powieść psychologiczna, społeczna i symboliczna. Powieść drogi. Powieść tajemnicza i intrygująca. Pozostaje mi więc powiedzieć po prostu – gratuluję!
Aczkolwiek oprócz gratulacji chciałabym również wyrazić wdzięczność. Wdzięczność za tekst dojrzały, mądry i poruszający, tekst, który zmusza do niełatwej refleksji. Powroty bywają trudne, ale w większości przypadków są też nieuniknione. Joanna Domańska zachęca do podjęcia wyzwania. Mentalna wizyta w domu rodzinnym może bowiem pomóc uporządkować pewne sprawy, może przyspieszyć proces zamykania drzwi i rozpoczynania nowego rozdziału w życiu. Dziękuję więc za te poziomki i ten grób partyzantki, którego ciągle się boję. Dziękuję za wspomnienie babci, której już nie ma. Dziękuję za spirytus z mrówek. I dziękuję za wszystko, co podczas lektury musiałam przemyśleć, przepracować, przerobić. Na swojej prywatnej niespokojnej wsi pełnej wspomnień. Wśród swoich własnych budzących się drzew.
W recenzji nawiązuję do spotkania autorskiego z Joanna Domańską, które przeprowadziłam na prośbę Fundacji Tu Kultura.
Joanna Domańska, Budzenie drzew, Biblioteka Słów, Warszawa 2021.