12.08.2021

Nowy Napis Co Tydzień #113 / Plebiscyt

(Z cyklu: „Opowieści transgraniczne”) 

Część pierwsza

Margitte

Upał przytłaczał i usypiał. Powietrze stało w miejscu. Kiedy patrzyło się ponad murem wzdłuż budynku, widać było doskonale, jak rozmywa się od gorąca horyzont nad jeziorem. Nawet myślało się wolniej. Mimo że leżaki ustawiono w cieniu, na podlewanej rano, przyciętej idealnie, zielonej trawie, cała wilgoć uciekła w głąb spragnionej ziemi. Ale tylko tutaj można było sobie pozwolić na takie bezeceństwo – marnowanie wody.

Na wysypanym kamieniami podjeździe pozostały ostatnie parujące kałuże po tym, jak podlano go z samego rana, aby kurz trzymał się z dala od błyszczących karoserii eleganckich samochodów. Tu, na półwyspie nad jeziorem Gilbing SeeObecnie – jezioro Giłwa.[1] w ekskluzywnym hotelu Strandvilla można było sobie pozwolić na podobną wszeteczność. Kilkanaście kilometrów dalej, gdzie kamienista droga u nasady półwyspu wjeżdżała do lasu, by doprowadzić do wsi Dietrichswalde – Ostpreußen, powiat Allenstein, rejencja Königsberg – położonej prawie symetrycznie pomiędzy Allenstein i OsterodeObecnie – Gietrzwałd, Prusy Wschodnie, Olsztyn, Królewiec (dziś Kaliningrad), Ostróda.[2], nie było już tak rozkosznie. Zboże schło, a trawy, wypalone wielodniowym słońcem wszędzie tam, gdzie zabrakło cienia, miały zapach suchego siana i kolor starej słomy. Nawet gdy nad pobliskim jeziorem pojawiały się kalafiorowate wypiętrzone cumulonimbusy i w końcu, zwykle w drugiej połowie dnia, dochodziło do burzy, deszcz omijał Dietrichswaldebokiem, strasząc jedynie hukiem grzmotów zwierzęta chowające się w upalnym cieniu obór, stodół i psich bud.

Upał męczył. Nad samym jeziorem jeszcze jakoś dawało się wytrzymać. Margitte dotarła tam wczoraj po południu, mówiąc w recepcji, że następnego dnia chce poznać, jak wygląda okolica. Wieczorem po kolacji poczuła się dziwnie. Nie, wcale nie chodziło o zdrowie. Gdy inni goście bawili się na dancingu, ona siedziała, słuchając muzyki i pijąc kieliszek ulubionego, czerwonego merlota. Tańczono w rytm znanego przeboju, ale ona nie miała ochoty, w przeciwieństwie do innych gości w wakacyjnym nastroju pośpiewujących dziarsko znany przebój Wenn ein junger Mann kommt…

 

Gdy nadchodzi młody człowiek, czuje to, co się liczy,
On wie, co zrobi, wie już, co zrobi.
I chce spróbować uwieść twoje serce.
On wie, co zrobi, wie już, co zrobi.
W końcu każda kobieta chciałaby właśnie tego,
Żeby bez wahania wziąć ją w ramiona.
[…]
Jeśli chcesz znaleźć szczęście, nie powinnaś się wstydzić,
bo gdy je w końcu spotkasz, trzymaj je pod kluczem!Fragmenty piosenki Wenn ein junger Mann kommt (tłum. autora) – tekst Willy Dehmel, muzyka Franz Grothe. Znana później z popularnej komedii Panie są przecież lepszymi dyplomatami (Frauen sind doch bessere Diplomaten, UFA studio 1939/1940) w wykonaniu Willy’ego Fritcha, aktora i piosenkarza popularnego w latach 30. i 40. Śpiewana także przez Marikę Rökk (Telefunken 1941).[3]

 

Tak, poczuła się dziwnie, bo gdy w rytm pierwszych przyjemnych taktów fokstrota najwyraźniej w jej stronę zmierzał młody, dość przystojny mężczyzna, ona już wiedziała, która piosenka spowodowała tę dziwna słabość.

Ale to, że przystojny ein junger Mann kommtEin junger Mann kommt (niem.) - Kiedy nadchodzi młody człowiek – słowa rozpoczynające niemiecką piosenkę Wenn ein junger Mann kommt…[4] – nie zmieniło jej nastroju. Takie zaloty jej nie niepokoiły. No, raczej nie dziwiły, ale i nie wzbudzały zainteresowania. Grzecznie i stanowczo odprawiła fatyganta, który na pożegnanie skłonił się uprzejmie, po czym równie chętnie i uprzejmie ruszył do siedzącej w przeciwnym narożniku sali innej atrakcyjnej, wysokiej blondynki, która, z czarującym uśmiechem, nie odmówiła. Objął ją, złapał za rękę i zaczęli, co Margitte musiała jednak przyznać, dość zgrabnie balansować wśród par na parkiecie.

To nie wino i przystojny amant sprawili, że poczuła się na tyle nieswojo, że musiała wyjść na patio, a po chwili pod niebem pełnym gwiazd zejść nad jezioro. Na molo spotkała romantycznie objętą parę i znowu zaskoczyła samą siebie. Nie chciała przerywać czułego tête-à-tête, ale zupełnie spontanicznie właśnie to zrobiła. Poprosiła o papierosa, a gdy mężczyzna – z trudem odrywając się od partnerki – podał Margitte srebrną papierośnicę i ogień, jeszcze zanim odeszła, zaciągnęła się zachłannie. Dziękując pospiesznie, zakrztusiła się z przepraszającym uśmiechem. Zaraz zresztą poszła w ustronne miejsce. Wcale nie musieli wiedzieć, że nie paliła papierosów i że to był impuls, aby rozładować stres i nagłe napięcie wywołane niespodziewanym wspomnieniem. I tak była wystarczająco podminowana, jadąc w te strony.

Poczuła się dość dziwnie, bo oczywiście znała tę sentymentalna piosenkę i inne przeboje śpiewane przez popularnego aktora, amanta filmowego i piosenkarzaWilly’ego Fritscha, nagrane na jednej płycie razem z ich piosenką. Tak, z ich własną piosenką. Ale nie o Wenn ein junger Mann kommt, utwór, który przed chwilą słyszała, tak na serio chodziło. Odkąd wieczorem usłyszała melodyjny głos piosenkarza, po głowie wciąż chodziło jej tamto: Du bist das LiebsteDu bist das Liebste (niem.) - Jesteś najukochańsza. Tytuł piosenki z lat 30. – wykonanie: Willy Fritsch, muzyka – prawdopodobnie Franz Grothe.[5]. Może to był ślepy los, przeznaczenie – jednym słowem, zwyczajnie der Schicksal. A może przypadek i zbieg okoliczności? Nie, nie wierzyła w przypadki. Ale na szczęście nikt tutaj nie wiedział, z jakiego powodu znowu zjechała do Dietrichswalde.

– Czego się boisz? – powiedziała półgłosem do siebie, rozglądając się na wszelki wypadek. Ale w pobliżu nie było nikogo. Wypaliła do połowy. Czując okropny niesmak w ustach, zgasiła papierosa o kamień i wróciła do hotelu, by tam go wyrzucić, wypić w spokoju jeszcze jeden kieliszek wina na uspokojenie skołatanych nerwów i położyć się spać. Spokoju jednak nie było. Pary wirowały na parkiecie w rytmie slow-foxa Abends in der Taverne. Nie przeciągała jednak wieczoru i wróciła do pokoju, choć melodia nie bez powodu łatwo wpadała w ucho. Chciała wyruszyć zaraz po śniadaniu. Podobno jutro upał zapowiadał się nie mniejszy niż dzisiejszego dnia. Zostawiła na noc otwarte okno, zaciągnęła jednak firankę, aby do pokoju nie wleciały żadne ćmy i inne latające stwory, których nie lubiła.

Wyspała się. Nie śniły jej się żadne koszmary ani wspomnienia. Nie spieszyła się. Jazda przez las w chłodnym cieniu była przyjemna i powolna. Stara leśna droga wyłożona była co prawda ułożonymi w rodzaj kostkowej nawierzchni obłymi kamieniami, ale nie była to oczywiście krajowa droga Reichsstraße 1, najważniejsza trasa na północy Rzeszy, którą wczoraj dotarła tu, do ErmlandErmland (niem.) - Warmia[6], bo autostrada Berlin–Königsbergbyła ciągle jeszcze w budowie. Wiatr rozwiewał włosy i kilka razy chciał zerwać jej kapelusz, czego przy małej prędkości udało się uniknąć, lekko zniżając głowę, by lepiej skryć się za przednią szybą jak w RennwagenieRennwagen (niem.) - samochód wyścigowy[7]. A kiedy wyjechała z lasu między wypalone upałem łąki i pola, dotarła wreszcie do celu.

Dietrichswalde. W sennej, wyglądającej na pustą miejscowości, w cieniu starych drzew, przy skrzyżowaniu dróg przecinających się na głównym placu wsi, na ławce siedziało kilku starców, którzy na widok jej białego kapelusza i ciemnych, zasłaniających pół twarzy okularów wstrzymali rozmowę. A kiedy zatrzymała na dobre małe, jaśniejące z oddali białym lakierem nadwozia, błyszczące, roczne cabrioletum BMW, BaujahrBaujahr (niem.) - rok produkcji[8] 1937, zauważyła poruszenie na ich twarzach. Jakby mówili – tak, mimo braku burzy wreszcie coś zaczęło się dziać.

Samochód mogła wziąć dzięki uprzejmości znajomego z Berlina, przyjaciela właściciela hotelu, ekscentrycznego pisarza, którego międzynarodowej kariery nie przerwały zmiany dokonane w kraju przed kilkoma laty. Od przyjazdu kilka dni wcześniej pracował zawzięcie w pokoju, nie wysuwał nosa poza półwysep i, jak mówił, nie miał nawet zamiaru tego zmieniać.

Złapała za klamkę, ale nie otwierała jeszcze drzwi. Może lepiej jeszcze zawrócić? Naprawdę nie wiedziała, co ją tu przywiało. Tamto?

Tak, tamto sprzed lat. Dziwaczne uczucie. To przecież mrzonka. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie sobie zawracał głowy miłością z dawnych lat. Zwłaszcza miłością do kogoś, kto żyje daleko, w obcym kraju, w kraju, który coraz otwarciej, mimo zachowywania pozorów przez władzę, nazywa się wrogim.

Ci spod drzewa patrzyli. W końcu zdecydowała się i otworzyła drzwi. Uchylały się do tyłu. Dzięki temu łatwiej było wysunąć z wozu nogę w pantoflu na obcasie. Przez moment słońce zalśniło przez gałęzie drzew złotem na brązowej skórze opalonego, trochę spoconego od upału, gładkiego uda. Wysiadając, obciągnęła podsuniętą nad kolana w czasie jazdy sukienkę. Ściągnęła rękawiczki, zamknęła lekko drzwi i ruszyła w stronę stojącego na pagórku kościoła.

Siedzący na ławce nie odezwali się ani słowem. Ale jeden, o rysach, jakie widywała u dziadków w KielKiel (niem.) - Kilonia[9], w porcie, wąsaty chłop o dumnej twarzy, w brązowym zmiętym kapeluszu zsuniętym lekko na oczy, ssący w ustach niepalącą się fajkę, uchylił go, skinął lekko głową i zmrużył jakby porozumiewawczo oko. Nie, przecież nie mógł jej poznać. Była wtedy dużo młodsza. To było tyle lat temu. To pewnie zwyczajna uprzejmość.

– Wszyscy byliśmy dużo młodsi – pomyślała, patrząc na zmarszczone, ogorzałe twarze i pożółkłe od tytoniu siwe wąsy. Nie zatrzymała się i nie odwróciła głowy. Na pewno nie mógł widzieć jej oczu zasłoniętych na szczęście okularami.

Nie pamiętała tego człowieka. Ale może także czas, jak pogoda tego lata, stanął w Dietrichswalde w miejscu? W miejscu, gdzie niecodzienne przecież przybycie listonosza było już wydarzeniem, a przyjazd wizytatora do zwykłej, czteroklasowej szkoły powszechnej w Grundschule – świętem. Mniejszą za to atencją darzono już zdarzenia, które przez wielką wojnę przyniósł tu daleki świat.

W zemście za przegraną wojnę, z której nie powróciło kilku mieszkańców wsi, których nazwiska można było przeczytać na tablicy wmurowanej w głaz narzutowy ustawiony na skrzyżowaniu, władze, na podstawie postanowień traktatu wersalskiego, mimo że uległy zwycięzcom, nakazały wybierać, kim każdy z miejscowych chce być. Dojczerem, jak teraz i od zawsze, co zalecano, czy Polokiem, jak czuła się część z tych, którzy mieszkali tu z dziada i prapradziada, do czego skutecznie starano się buntowników zniechęcić. To nie były dobre dni w Dietrichswalde, choć nie była to też żadna nowość. Wieś, jak cały odległy i bliższy świat, miała często swoje złe czasy. I nie tylko skromny HeldendenkmalHeldendenkmal (niem.) - Pomnik Bohaterów[10] o tym świadczył. Poprzedni nauczyciel, który dożywał pewnie teraz sędziwego wieku w niedalekim Allenstein, urządził w jednej ze szkolnych izb salę pamięci. Coś jakby Heimatmuseum. Na pożółkłych pewnie już dziś kartonowych planszach wypisano kaligraficznym pismem, jeszcze grubo przed wojną, znaczące fakty z historii Dzietrzwałdu, jak po swojemu wieś nazywał Jan. Fakty, jak ten, że w piętnastym wieku osadazostała poważnie zniszczona i splądrowana przez rycerzy Der Deutsche OrdenDer Deutsche Orden (niem.) - zakon niemiecki, zakon krzyżacki[11] pod przywództwem Georga von Schliebena w trakcie wojny trzynastoletniej prowadzonej między państwem zakonu a Królestwem Polskim. A także inny, o rdzennych mieszkańcach wsi. Ale teraz wiadomości zawartych na osobnej karcie, nazwanej „Nasi mieszkańcy” i łamiącej język nazwy Dzietrzwałd, na pewno już nie pokazywano. Wszystko, co w Ostpreußen brzmiało zbyt polsko lub litewsko musiało ustąpić czysto niemieckim nazwom. Zresztą parę dni temu można było przeczytać w „Völkischer Beobachter”Organ prasowy partii NSDAP – Kampforgan der nationalsozialistischen Bewegung Großdeutschlands – Organ bojowy narodowosocjalistycznego Ruchu Wielkich Niemiec. Początkowo tygodnik, od 1923 do 1945 roku ukazywał się jako dziennik.[12], że oficjalny rozkaz w tej sprawie wydał gauleiter KochZ rozkazu gauleitera Prus Wschodnich Ericha Kocha z dnia 16 lipca 1938 roku rozpoczęła się oficjalna zmiana nazewnictwa według wytycznych powołanej w 1937 roku komisji ekspertów z uniwersytetu w Królewcu. Dotyczyła nazw wsi, jezior, lasów i innych nazw lokalnych. Ale w niektórych okręgach przed 16 lipca 1938 roku zostało już zmienionych siedemdziesiąt procent nazw geograficznych.[13]. Ale przecież ona, jak mówił Jan, pięknaMargitte z Berlina, na pewno teraz nie będzie tego sprawdzać.

Piękna Margitte. Nikt dziś jej tak nie nazywał.

Nie, to nie tak. Wiedziała, że ciągle podoba się mężczyznom. Była wysoka, wciąż zgrabna, o długich, jasnych, niemal białych włosach. Długie, szczupłe nogi, dumnie wypięty, pełny biust. Piękna. Niejeden raz słyszała to o sobie. Ostatnio, ledwie parę dni temu, od może niezbyt przystojnego, ale bardzo męskiego oficera lotnictwa, weterana walk w Hiszpanii z Legionu CondorLegion Condor – niemiecka jednostka wojskowa wspierająca siły generała Franco podczas hiszpańskiej wojny domowej. Obejmowała formacje lotnicze, artylerię przeciwlotniczą, zwiad i ostrzeganie lotnicze, grupę techników lotniczych, oddział sanitarny i sztab, a także tak zwaną Gruppe „Imker” złożoną z trzech kompanii czołgów, kompanii transportowej, oddziału obrony przeciwpancernej i nasłuchu radiowego.[14]. Ale nigdy chyba już nie brzmiało to tak żarliwie i prawdziwie, jak właśnie tutaj, w Dietrichswalde, z ust Jana, kiedy niemal uwierzyła, że można o tym tak prosto mówić.

Piękna Margitte. Moja Margitte.

Przed laty, kiedy Jan przyprowadził ją tutaj, chciał pokazać, że świat nie jest tak oczywisty, jak uczyli ją w gimnazjum w GrunewaldzieGrunewald - dzielnica Berlina.[15]. Zwracał przy tym uwagę na polskie ślady, z których zupełnie nie zdawała sobie sprawy. Choć tak na dobre z początku wcale nie słuchała. Patrzyła, chyba już wtedy na dobre zafascynowana, w jego twarz, a słowa płynęły. Ale już wtedy wiedziała, że to miedzy nimi, co tak na serio jeszcze się nie rozwinęło, ale i tak było cholernie silne, nie uda się i nie może się udać. Pocałunki, objęcia, czułe spojrzenia, kilka wspólnych wieczorów i jedna noc w ich sytuacji nic nie znaczyło i nie miało szansy powodzenia. Jeszcze dziwniej było później, po jej powrocie. Jak w kinematografie, w pamięci same wyświetlały się wiadomości z tamtej wizyty w wiejskim muzeum stron ojczystych, mimo że wcale dokładnie nie słuchała. A może właśnie dlatego? A może to ten stary nauczyciel?

Miejscowy pedagog, pewnie przy pomocy co zdolniejszych uczniów, pracowicie zbierał informacje, na podstawie których powstała wystawa. Poczuła się zażenowana, kiedy spytała, czy ci wszyscy chłopi i rybacy tutaj, we wsi, to prawdziwi Masuren. Profesor popatrzył na nią spod zsuniętych na czoło okularów jak na niedouczoną uczennicę i ojcowskim tonem korygował:

– Gnädige Frau, wir sind keine Masuren, hier ist echt ErmlandGnädige Frau… -Szanowna pani, nie jesteśmy Mazurami, tu jest prawdziwa Warmia.[16].

Później, zła na siebie, usprawiedliwiała się, że przecież mogła się pomylić. Każdy może. Masuren czy Ermland, es ist mir doch egal, wszystko jedno. Dla niej wtedy to były przede wszystkim dzikie Ostpreußen.

Dopiero kiedy już czuła, że prawie tęskni, że brakuje jej Jana, uświadomiła sobie, że już nie są wcale tak dzikie. W starej encyklopedii Brockhausa znalazła wzmiankę potwierdzającą to, co nauczyciel wypisał na kartonowych tablicach.

Dietrichswalde. Wieś na siedemdziesięciu łanach lokowała kapituła katedry Warmijskiej Zakonu Niemieckiego z FrauenburgaNiemiecka nazwa Fromborka.[17] w roku 1352. Zasadźcą był sołtys Dittrich – Dietrich lub Ditter – i od jego imienia osada wzięła nazwę. Osiem łanów pozostawiono wolnych, a pięć przekazano na uposażenie kościoła. SchuldheißSchuldheiß (niem.) - sołtys[18] Dietrich otrzymał przywilej prowadzenia karczmy z wyszynkiem piwa, chleba i mięsa, zaś połowa zysku z tego procederu trafiać miała do kapituły warmińskiej. A jednak z tym szeleszczącym językiem coś musiało być na rzeczy. Używana przez Jana i niektórych miejscowych nazwa Dzietrzwałd lub Jetrzwałd pojawiła się w dokumentach w XVII wieku.

W cieniu zrobiło się przyjemnie. Miała gdzieś, że tych kilku miejscowych chłopków patrzyło pewnie na nią z ciekawością i wymieniało sprośne uwagi. Tak, była jeszcze ładna, zgrabna i atrakcyjna, choć nie to było w życiu najważniejsze. Nie miała z tym problemu, bo cóż to jest czterdziestka na ładnym – okolonym falami jasnych, słomianej jak wysuszona, letnia trawa barwy loków – karku.

Czuła na plecach ich ciekawskie spojrzenia. Specjalnie, trochę złośliwie zwolniła krok i ostentacyjnie zakołysała biodrami, przejeżdżając po nich zmysłowo ręką, niby to poprawiając pasek zsuwającej się torebki.

Właściwie nigdy tak nie robiła. Wtedy, w SchönbrückNiemiecka nazwa Sząbruku.[19], także nie. Nawet nie zauważyła, gdy wgapiał się w nią zafascynowany na tarasie gasthausu, gdzie obok na koniach jeździła jej córka. Dopiero kątem oka zobaczyła, że obiektyw małego aparatu Leica, którym robił zdjęcia innej dziewczynce, wsiadającej pod opieką instruktora na konia, zwrócił się, niby pod pozorem fotografowania zabudowań, w jej stronę. Usłyszała trzask migawki i sprężyny przewijania filmu. Odruchowo, wstydliwie zasłoniła twarz dłonią z obrączką i pierścionkami. Wtedy złośliwe złote kosmyki włosów oczywiście musiały wysunąć się spod spinki utrzymującej je w improwizowanym koku. Odsunęła rękę, by je poprawić, i już nie mogła się powstrzymać od nieznacznego uśmiechu, gdy słyszała kolejny trzask opadającej migawki. To był Jan, polski znajomy właścicieli karczmy i całkiem sporego gospodarstwa leżącego wśród wzgórz nad Wulping SeeJezioro Wulpińskie.[20], które obok rolnictwa korzystało z utrzymującej się, dzięki wzrostowi gospodarczemu ostatnich lat, koniunktury turystycznej w Ostpreußeni mody wśród coraz zamożniejszych mieszkańców Berlina i Brandenburgii.

Tak, być może tak się to zaczęło. Coś takiego przyszło jej do głowy, gdy poczuła jego spojrzenie. Nie, nie nachalne, raczej pełne niedowierzania. Wtedy nie wiedziała, z czego się to brało, ale spowodowało, że poczuła mrowienie w końcówkach palców. Później, kiedy podeszli do padoku, na którym jeździły dziewczynki, z których ta druga okazała się jego córką, zaśmiała się uprzejmie, jak to ona, zupełnie niewstydliwie, gdy zagadał i tłumaczył się z tego spojrzenia. Biła się z myślami, czy być jak zwykle naturalną i szczerą, czy go zbyć, ale musiała przyznać, że jego próby tłumaczenia się miały swój urok.

Tak, oczywiście była na tamtej wystawie. W roku 1924 w berlińskim Neues Museum zaprezentowano ponadczasowy wzorzec piękna. Dwanaście lat po odnalezieniu, w trakcie prowadzonych w Egipcie przez Towarzystwo Badawcze Orientu i Starożytności Deutsche Orient-Gesellschaftbadań archeologicznych, przedstawiono mieszkańcom miasta, a zarazem całemu światu, Piękność, która przybyła. Tak brzmiała transkrypcja egipskiego imienia przedstawionego ideału kobiecego piękna, objawionego w twarzy posągu królowej Nofretete, żony faraona Echnatonażyjącego tysiąc trzysta pięćdziesiąt lat przed Chrystusem. Idealnie piękna twarz wywołała sensację i zachwyt. W całej światowej prasie uznano powszechnie, iż stała się absolutnym i realnym uosobieniem kobiecego piękna. Mimo że w odnalezionym posągu brakowało źrenicy jednego oka, twarz raziła pięknem każdego wrażliwego, kto stanął naprzeciw niej. Królowa Nofretete.

Królowa Margitte. Tak, śmiała się lekceważąco, odrzucając w rozmowie niedorzeczne porównanie, ale mimowolnie ściągnęła łopatki, wyprostowała plecy i ramiona, wyprężyła ciało, jak wtedy, gdy zależało jej, by była postrzegana dokładnie taką, jaką czuła, że była. A kiedy na drugi dzień spotkali się znowu w tym samym miejscu, miała nieznaną miękkość w ruchach i jeszcze lepsze samopoczucie. Rano włożyła ulubioną, różową, letnią sukienkę, choć wcale nie wiedziała, że go tam znowu zobaczy.

W cieniu upał był bardziej do wytrzymania. Teraz wszystko się na nowo przeplatało. Tamte wrażenia, ta sama okolica. Stary kościół, obok którego przechodziła, chyba tylko po to, żeby wyglądała przed miejscowymi na zainteresowaną turystkę, budynek szkoły widoczny w oddali i wspomnienia z Heimatmuseum.

Dietrichswalde. Mimowolnie się uśmiechnęła. Pamiętała, z jakim przejęciem oprowadzający ich nauczyciel opowiadał, że z jakiegoś dokumentu wizytacyjnego wiadomo było, iż w połowie XVII wieku we wsi zamieszkiwało siedemnastu gospodarzy-gburów, że działał tu młyn oraz dwie karczmy. Wtedy Jan roześmiał się, tłumacząc polski sens słowa gbùr, pochodzący od niechętnie rozmawiających z obcymi zamożnych mieszkańców, co może rzeczywiście pozostało w korzeniach słów miejscowej ludności. Sprawdziła później w Brockhausie. Gibūr. Tak w Althochdeutsche SpracheAlthochdeutsche Sprache (niem.) - język staro-wysoko-niemiecki – najstarsza forma języka niemieckiego.[21] już w XV wieku nazywano zamożnych, dumnych chłopów w PreußenPreußen (niem.) - Prusy[22]. Posiadali duże, dobrze wyposażone gospodarstwa, zatrudniali najemną czeladź i osadzonych na swojej ziemi uboższych chłopów – zagrodników, a także najuboższych komorników, nieposiadających własnej ziemi i zabudowań. Tak, śmiali się później, bo w języku polskim słowo to, wymawiane twardo jako „gbur”, przybrało znaczenie zdecydowanie negatywne.

Tak to historie transgraniczne wpływają na język, a co dopiero na miłość.

Miłość? To chyba nie były dobre czasy na miłość. Ale i wieś miała swoje złe czasy. W XV wieku Dietrichswalde zniszczono i splądrowano w trakcie Dreizehnjähriger KriegDreizehnjähriger Krieg (niem.) - wojna trzynastoletnia[23], prowadzonej między państwem Zakonu Niemieckiego a Koroną Królestwa Polskiego. A z początkiem dziewiętnastego stulecia, w roku 1807, wieś zniszczyły ponownie wojska francuskie cesarza Napoleona.

Zadowolony Jan pokazywał jej kolejne tablice w Heimatmuseum. Patrzyła zaczerwieniona z podniecenia i radości. Tego nie wiedziała. Z lokalnego spisu wynikało, że pod koniec osiemnastego wieku we wsi istniało prawie sześćdziesiąt domów, a ich mieszkańcy w zdecydowanej większości mówili po polsku. Była tu nawet nie tak dawno polska szkoła, ale po VolksabstimmungVolksabstimmung (niem.) - plebiscyt[24] została oczywiście zamknięta.

Po Wielkiej Wojnie przyszedł czas wersalskich porządków. Mieszkańcy strefy wyborczej Allenstein, w której znalazło się Dietrichswalde, dokonali wyboru 11 lipca 1920 roku w Volksabstimmun, głosując w sprawie dalszej przynależności państwowej do Ostpreußenlub przyłączenia do Polski. Tu, w Dietrichswalde, ponad dwa razy więcej głosów oddano za pozostaniem w Rzeszy„420 mieszkańców głosowało za pozostaniem w Prusach Wschodnich, a za przyłączeniem do Polski oddano 180 głosów”. Źródło: H. Marzian, C. Kenez, Selbstbestimmung für Ostdeutschland. Eine Dokumentation zum 50. Jahrestag der ost- und westpreussischen Volksabstimmung am 11. Juli 1920, Herausgeber: Göttinger Arbeitskreis, 1970, s. 67.[25].

Zawsze jest jakiś czas wyboru. A ona jak by zagłosowała? Wtedy, we własnym plebiscycie, zagłosowała za status quo. Wróciła do siebie, do rodziny. Tych kilka listów, jeszcze kilka spotkań, nic więcej nie zmieniło.

Nic? Nic nie zmieniło? A dziś?

Dziś wciąż nie była pewna i pewnie się już sama nie przekona. Czego tu szukała? Śladów przeszłości? Drogi do dawnego kochanka? Spokoju? Zrozumienia?

Zatrzymała się przed wejściem na schody wiodące pod drzewami, pod górkę w stronę kościoła. Duży budynek z czerwonej cegły górował nad okolicą. Wydawał się być za duży na tak małą miejscowość. Dziś przyciągał chłodem starych, kamiennych murów.

Pamiętała. Także kościół we wsi był wielokrotnie niszczony w trakcie zawieruch, które dotykały miejscowość. To była kolejna karta w muzeum stron ojczystych. W XIX wieku stary kościół został znacznie przebudowany według projektu Arnolda Güldenpfenniga, architekta wielu budowli sakralnych w Niemczech. W związku z coraz częstszymi pielgrzymkami z powodu Objawień Matki Bożej, które trwały tu kilka miesięcy: od czerwca do września 1877 roku, powstał duży kościół w stylu północnoniemieckiego, ceglanego gotyku.

Ale Margitte miała w Dietrichswalde inne objawienie niż tamte dwie dziewczynki przystępujące latem pod koniec XIX wieku do pierwszej komunii, które na starym, rosnącym przy kościele klonie ujrzały Matkę Bożą, ubraną całą na biało, z długimi włosami, świetlistą, siedzącą na złocistym tronie, która tamtego dnia i w kolejne, aż do września, domagała się od nich odmawiania pod drzewem różańcaJ. Chłosta, Barbara Samulowska – wizjonerka z Gietrzwałdu. http://ptm.rel.pl/files/bi_ma/bm05/bm05_05chlosta.pdf [dostęp: 23.11.2016].[26].

Objawienie? Spotkanie z Janem było dla Margitte czymś zupełnie nowym, rodzajem impulsu w stabilnym, schematycznym berlińskim życiu z dzieckiem i rodziną. Przecież była taka rozsądna. Dumna i rozsądna jak Berolina, neołacińska, żeńska personifikacja Berlina, piękna kobieta stojąca z rozłożonymi rękami na cokole na Alexanderplatz, symbolizująca trzecie co do liczby mieszkańców miasto świata.

Piękna Margitte. Broniła się przed tymi słowami, ale w końcu mu nie zabraniała. Impuls? Tak, ale wtedy nie miała zamiaru nic z tym robić. Nie mogła. To nie były dobre czasy na zmiany. Córka była za mała, w świecie działo się dużo i gwałtownie, niepewne jutro ograniczało. Postanowiła płynąć swobodnie w przyszłość, oczekując na to, co się wydarzy. Czy zwycięży rozsądek, czy namiętność? Inaczej niż ksiądz Augustin Wiechsel, proboszcz parafii w Dietrichswalde, który natychmiast o objawieniach powiadomił biskupa warmińskiego Philippa Krementza. Biskup powołał specjalną komisję do zbadania tego nadzwyczajnego wydarzenia.

Ona nie miała kogo powiadomić poza Janem.

– Jestem zakochana – tyle tylko powiedziała, gdy wychodzili z zacienionego kościoła w Dietrichswalde. Chętnie wsunęła dłoń i splotła swoje z jego wąskimi palcami.

A może to Jan miał objawienie? Tak, przecież mówił i pisał później: „Bóg nam nie daruje”, ale wtedy nie wierzyła. Ruszyła pod drzewami w stronę wejścia, trochę z ciekawości, trochę, żeby zażyć chłodu i usiąść w spokoju. Za dużo wrażeń. Dziś pod kościołem nie było już tamtej tablicy, którą niegdyś, nie bez dumy, pokazywał Jan. Rok po objawieniu, w Dietrzwałdzie zebrało się kilkadziesiąt tysięcy pielgrzymów, w dużej części mówiących po polsku. Powołana przez biskupa warmińskiego Kremenza komisja stwierdziła, że objawienia nie stoją w sprzeczności z wiarą katolicką.

Było duszno. Znowu, jak ostatnio codziennie, zbierało się na burzę, ale tu, w cieniu, dawało się jakoś wytrzymać. Margitte stała zamyślona i niezdecydowana przed wejściem do kościoła. Nie, nie miała aż tak atencyjnego podejścia do wiary. Wierzyła w tego samego boga, ale zachowywała z nim bardziej intymny kontakt. Nawet nie bała się tamtych wspomnień.

– A ja to szanowną panią chyba pamiętam.

Zaskoczona drgnęła i odwróciła się na dźwięk pełnego szeleszczących głosek głosu mówiącego w tamtym języku.

– Verzeihung, wie bitteVerzeihung, wie bitte? (niem.) - Przepraszam, o co chodzi? [27]?

Tyle tylko zaskoczona potrafiła z siebie wykrztusić.

– Przepraszam bardzo, proszę się nie obawiać. Chciałem tylko zapytać, czy przyszła się pani pomodlić. Staram się choćby w taki, może mało subtelny, sposób zachęcić wszystkich do odwiedzenia naszej skromnej świątyni.

Jowialny, niemłody ksiądz w starej, znoszonej sutannie stał za nią i zaraz taktownie przesunął się na bok. Wpatrywał się w jej twarz badawczo, jakby usiłował sobie coś przypomnieć. Ale w drugim zdaniu zwrócił się do niej już po niemiecku, bez żadnego obcego akcentu. Nie potrafiła wyczuć, czy był Niemcem, czy Polakiem. Nie było to łatwe. Jego niemiecki był nienaganny. A odkąd sam biskup warmiński Maximilian Kaller, jesienią 1934 roku tutaj, w Dietrzwałdzie, zwrócił się do miejscowej ludności po polsku, można było się spodziewać wszystkiego po katolickich księżach. Biskup jeszcze przed MachtübernahmeNiemieckie określenie dotyczące objęcia władzy rządowej w Niemczech przez narodowych socjalistów z NSDAP 30 stycznia 1933 roku.[28] angażował się we wzmocnienie świeckich stowarzyszeń kościelnych przez aktywizację ich członków. Wszystkich członków. Biskup Kaller był stale w podróży po swojej diecezji, wizytując parafie, szkoły, a na wsi prowadząc nawet lekcje religii i rozmawiając z niektórymi parafianami po polsku. Niespecjalnie interesowała się polityką, ale kiedy w kontekście aktywnej działalności biskupa w berlińskiej prasie wymieniono, oczywiście w odpowiednim kontekście, właśnie Dietrichswalde, zwróciła na niego uwagę. Teraz, kiedy ksiądz jakby przyznał, że wcale jej nie zna, odetchnęła z ulgą. To wszystko było takie…

Właśnie, jakie? Nie miała dobrego określenia. Przejmujące? Trudne? Natarczywe? Nie do zniesienia?

Nie, to chyba wszystko nie tak. Była zbyt twardo stąpająca po ziemi, żeby tak to odczuwać. Twardo stąpająca na pięknych nogach – jak mówił Jan. Jednak cała ta historia po latach, może z powodu upływającego czasu, może z jakiegoś braku, do którego sama przed sobą nie chciała się przyznać, zaczęła przynosić niepokojące myśli. Trzeba było sobie z tym dać dawno spokój. Łatwo powiedzieć. Gdyby nie tamten list po latach. O wiele łatwiej było dziś odpowiedzieć spokojnie:

– Nic nie szkodzi, chciałam tylko zobaczyć kościół. Wiele o nim słyszałam.

– Tak, to piękna świątynia – pokazał gestem. Popatrzyła za jego ręką.

– Zostawiam zatem panią w dosłownie świętym spokoju. Proszę jeszcze raz wybaczyć to zaskakujące najście.

Popatrzyła na bryłę budynku, a kiedy się odwróciła, zobaczyła już tylko, jak ksiądz maszeruje w stronę ceglanego budynku, który pewnie był plebanią. Podeszła i położyła delikatną dłoń na ciężkich, drewnianych drzwiach. Jeszcze się wahała. Westchnęła, pchnęła silniej i jednak weszła do środka.

W kościele było pusto i cicho. Paliło się kilka świec i czuć było to dziwne połączenie woni starego, przesiąkniętego wilgocią ceglanych murów budynku, drewnianych ławek, topionego wosku oraz słodkiego zapachu kadzidła i kwiatów stojących pod ołtarzem. Powinna uklęknąć? Przeżegnała się tylko i ledwo dygnęła, przechodząc na wprost ołtarza. Siadając w ostatniej ławce, podciągnęła lekko sukienkę nad kolana, tak jak w samochodzie. Chciała tylko odpocząć, oderwać się od codzienności, coraz nieznośniejszej, w której z dnia na dzień nie działo się nic nowego poza pracą i każdy nowy dzień oznaczał tylko tyle, że będzie ich coraz mniej do…

– Do czego? – zadała sobie pytanie. – Do końca? Na to nie musiała odpowiadać. Wszystko, niby powoli, ale jednak w coraz szybszym tempie, zmierzało do jakiegoś końca. I nieważne, czy koniec nastąpi za dziesięć, dwadzieścia czy trzydzieści lat. Czy to, co postanowiła, miało jakiś sens? Musiało mieć. Tak jak wtedy, przed laty, kiedy w tym samym kościele Jan, czując jej wszystkie wątpliwości, objął ją, stając z tyłu, i zapytał, czy będą mogli być kiedyś ze sobą.

– Jak to być ze sobą? – Spytała, chcąc dać sobie czas do przemyślenia.

– Tak zwyczajnie, codziennie, na dobre i na… – Głos mu się lekko złamał w uśmiechu – i na dobre i na jeszcze lepsze. Przecież wiesz, że cię kocham.

Tak, czuła to. Chciała jednak zapytać, co to znaczy kochać, jak on to rozumie, ale nie wiedziała, czy to odpowiedni moment. Właściwie nawet nie wiedziała, co mówić. I gdy miała zamiar powiedzieć cokolwiek, usłyszeli dźwięk skrzypiących, otwierających się drzwi do kościoła. Kątem oka dostrzegła, że do świątyni wchodzi jeszcze całkiem młody ksiądz i uśmiechnięty zmierza w ich kierunku. Odwróciła się i spojrzała na Jana z wcale nieudawanym uśmiechem. Położyła mu rękę na ramieniu, a gdy ksiądz był już na tyle niedaleko, by dostrzec ich bliskość, zsunęła dłoń pieszczotliwym gestem po rękawie koszuli i złapała go za rękę:

– Lepiej już chodźmy stąd.

Tekst został zakupiony w ramach programu Tarcza dla Literatów.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Mariusz Sambor, Plebiscyt, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 113

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...