28.10.2021

Nowy Napis Co Tydzień #124 / Dziadek obiecywał, że nie powie rodzicom. O czterech wierszach Bartosza Suwińskiego

Czy życie zaczyna się w poniedziałek? Czy w ogóle takie zdanie jest dobre na początek? Nie mogę dać się wytrącić z równowagi niepozornie nieistotnym dialogom, jakie przywołuje Suwiński w pierwszym wierszu. To swoiste zagadywanie rzeczywistości, odwracanie uwagi od… no właśnie, czego? Czy w pisaniu poety z Opola kryje się jakaś większa, wciąż niezgłębiona tajemnica?

Bartosz Suwiński to literacki człowiek orkiestra. Wzięty krytyk, autor wierszy, próz, esejów, szkiców, rozpraw, recenzji i jeszcze długo można wymieniać. Ulubiony poeta Jakuba Skurtysa, najuważniejszego, obok Anny Mochalskiej, obserwatora polskiej sceny poetyckiej. Ulubiony w wielu maskach (co najmniej jeden heteronim!), wcieleniach i poetykach. Już w tym zestawie widać, jak wszechstronny i wszystkożerny jest to autor: co wiersz, to inny świat. Co wiersz, to inna konwencja, pomysł, a nawet i język. Sam zresztą do tej pory nie wiem, po lekturze wielu zbiorów wierszy i tekstów krytycznych Suwińskiego, który z tych języków jest wyjściowy, pierwotny, rdzenny względem innych. I czy w ogóle taki język rodził się i roił na początku, w jakiś bezchmurny i senny poniedziałek, gdy autor tych wierszy po raz pierwszy zasiadł do edytora tekstów?

Ale wróćmy do Poniedziałku. Kiedy dialog jest możliwy? Kiedy dwie strony są gotowe, aby się słuchać; ba, słuchać ze zrozumieniem. W innym przypadku mamy do czynienia z przekładańcem monologów. Zresztą nic dziwnego, że podczas tak wielu rozmów ludzie wchodzą sobie w słowo. I – co równie znaczące – robią dłuższe przerwy między kwestiami, starając się, by jak najlepiej wypaść i nie wypaść z obiegu.

U Suwińskiego nie widać tych procesów, to tylko suchy zapis, relacja z elementami autolansu. W końcu najciekawsze kwestie należą do pierwszoosobowego rozmówcy; to on sprawia, że small talki nabierają rumieńców i może z nich wynikać więcej niż „dzień dobry”, „co słychać?”, „jakie plany na dziś?”.

Nie, przepraszam, tu nie ma tajemnicy, tu jest jedno wielkie dosłowne rozpasanie, którego nie okiełzna nawet sprawny warsztat wytrawnego autora tekstów rozmaitych. I nie chodzi o żywioł rozmowy: poszczególne wypowiedzi są do bólu poprawne, wyczyszczone, jakby rodem z dialogów w polskiej powieści młodzieżowej lat 70. ubiegłego stulecia, „ja jestem, proszę pana, zapałka na zakręcie”.

Na szczęście w sukurs przychodzi konstrukcja wiersza, ostatnia strofa. Reminiscencje z postfreudowsko przedstawionego dzieciństwa stanowią remedium na nawet najbardziej bezbarwną jałowość egzystencji w biegu marnych rozmówek polsko-polskich. Sekrety, choćby najmniejsze, liczą się nie tylko w ostatecznym rozrachunku. Wszelkie efektowne tyrady, wypowiadane na głos publicznie, nie zastąpią scyzoryka-prezentu i małego bucha z dziadkiem, o którym dowie się dopiero niszowy czytelnik niszowego wiersza, by zrozumieć istotę takiego, wydawałoby się nieważnego, gestu.

Czy to ars poetica dnia codziennego? Apoteoza tajemnicy stworzenia? Suwiński podkreśla znaczenie ciszy, ponieważ tylko to, co niewypowiadane, może mieć znaczenie na dłuższą metę, może przetrwać, przeżyć to, co wyartykułowane zbyt wprost, za szybko. Naprawdę rzadko kiedy w historii świata właściwe słowa padały we właściwym momencie. Słowa zwykle po prostu padały. I już się nie podnosiły.

To dotyczy również wierszy. Dlatego w pierwszych strofach tyle się dzieje w pustosłowiu, jedynie przechodzi przez palce, a potem znika bezpowrotnie i bezsensownie.

Mógłbym tak dalej płynąć i marnotrawić miejsce na papierze, gdyby nie jeden drobiazg. Tajemnica, o jaką może chodzić, nie musi należeć do jasnej strony mocy. Może się wiązać z jakimś złamaniem, przekroczeniem, luźnym podejściem do obowiązujących przepisów; po angielsku można to nazwać partners in crime i na potrzeby tej interpretacji przełożyć dosłownie. Nam języka nie starcza, jakże często. Polszczyznę cechuje relacja zero-jedynkowa, zbytnia pewność w nazywaniu, gdy brakuje jej słów na rozróżnianie odcieni. W każdym razie: tajemnica jest neutralna moralnie, etycznie i prawnie – zdaje się zaznaczać autor wiersza. Wystarczy cisza, milczenie i wspólnota intymnego doświadczenia z drugim człowiekiem, nawet jeśli to doświadczenie budzi moralne wątpliwości i daje poczucie niedosytu.

A może to kwestia ascezy, jakiejś rezygnacji z krzykliwej codzienności na rzecz cichej kontemplacji bliższych relacji? „Postny”, trzeci wiersz z zestawu nie rozwiewa wątpliwości. Oto pojawia się konwencjonalna i do bólu (życia i śmierci) tendencyjna zakonnica, która – jak grzecznie czytam – ma stanowić punkt wyjścia dalszej wędrówki podmiotu. Punkt wyznaczony gdzieś w pobliżu katedry. Ale to tylko pretekst, by poza obrządkami dostępnych nam wiar dotrzeć do meritum doczesnego świata: miłości obliczonej jako konsumpcja. Mysz z kotem, jakby postezopowo, wręcz nicują tę odwieczną rywalizację. Suwiński ma predylekcję do odgrzewania podobnych, wiekopomnych i pojemnych metaforycznie sucharów, by serwować je bez zażenowania w ramach odkrywczych puent. I chwała mu za to: przy tak bezczelnie podejmowanym ryzyku szansa na zwycięstwo jest znikoma. Ale gdy już się wygra w batalii z łatwą idiomatycznością polszczyzny, będzie to zwycięstwo nad czymś więcej niż pojedynczym wierszem. Wnioskuję, na podobne, długodystansowe batalie nastawione jest rozproszone stylistycznie pisarstwo Suwińskiego.

Załóżmy, że w tym przypadku się udało, że końcowy gest oblizywania wąsów ma wydźwięk mocniejszy niż skojarzenia, jakie przywołuje wujostwo na wiejskim weselu tudzież kot, przedstawiciel patriarchatu, i jego niezbyt przychylne skłonności względem płci przeciwnej, myszki (ukrytej w jakiejś zapadłej dziurze), niedoszłej feministki. Załóżmy, że to zdrobnienie ma sens, że uwypukla przemocowe aspekty tej potencjalnej, jeszcze nieskonsumowanej relacji.

Zakonnica „męczy się życiem, żeby nie męczyć się śmiercią”. O ile jej wiara ma podmiot i orzeczenie, jest prawdziwym zdaniem, zdaniem się nie na siebie. O ile. Jak jednak skrzętnie notuje przyszły noblista Adam Zagajewski, prawdziwe życie jest gdzie indziej. Gdzie indziej. Nawet nie sprawdzę, czy wiernie cytuję, ponieważ nie o wierność tu chodzi, a o piękno umysłu nieskalanego metafizyczną pewnością nieuniknionego. O relację-rywalizację jeden do jednego, jeden na jedną, jedna na jednego itd. Konfigurację, w której w grę wchodzi więcej niż jedna istota żyjąca. Alegorycznie można się posiłkować zwierzętami, ale przecież kto, jeśli nie człowiek, jest królem zwierząt w perfidnej masce istoty rzekomo wyższego rzędu? Czy w ogóle istnieje dobra śmierć?

Zagalopowałem się poza wiersz, ale to właśnie może być meritum sprawy: jedyna zdrowa i nieunikniona konsumpcja. Zamiast się męczyć w odosobnieniu w oczekiwaniu na niepewną wieczność, zdecydowanie lepiej wyczuć zew doczesności, naturalną skłonność do wymiany materii z drugą istotą. Przy tak poprowadzonym wywodzie można wręcz pokusić się o sformułowanie nowej definicji miłości: do świata, istoty wyższej, drugiej, trzeciej i piątej osoby. Ale nie przesadzajmy – to tylko zderzenie dwóch obrazów, które ma wywołać jakieś wspólne dla czytelnika zdjęcie. Nie prześwietlajmy go, i tak jest tu wystarczająco dużo (kosmicznego) światła z przeszłości.

Abstrahuję od tego, gdzie przestrzennie znajduje się altana; czy to przystanek, czy jakiś punkt docelowy; stacja wieży ciśnień czy drogi krzyżowej. Albo, po prostu, motyw spajający ten czteropak; w końcu „altana” kojarzy się z latem, które próbuje okiełznać ostatni wiersz w zestawie.

Celowo przeskoczyłem drugą Kołyskę, w takim porządku wierszy dość łopatologicznie rodzącą czorta w lesie, jakby nie mógł wyniknąć skądinąd, z samego jestestwa tu i teraz, jako jednocześnie nieludzka, ale bardzo człowieczo usposobiona kreacja. Oddajmy czortowi, co czortowskie, nawet jeśli usilnie stylizujemy.

Sytuacja jest iście pierwotna: chata, izba, matka, zad i dziatwa. Zastanawiam się nad ideą takiego potraktowania słowiańszczyzny, postromantycznych inspiracji i (już chrześcijańskiego) podziału na dobre dobro i złe zło. Wnioskuję, że chodzi o budowanie frywolnie baśniowo-przypowieściowego klimatu i uzyskanie nieco innej melodii języka, by z perspektywy dystansu przyjrzeć się palącemu (nie tylko w piecu 500+) problemowi dzietności, gdzieś w tle z problemem mieszkalnictwa (niekoniecznie z chóru Jana Śpiewaka).

Co z tego, że dzieci szybko odchodzą, hulając na moczarach tudzież stąpając po innym niepewnym gruncie, kiedy przecież zawsze można postarać się o kolejne. Niczym w chińskiej firmie drążącej tunele dla autostrady (autentyk z Izraela): gdy ktoś zginie, na jego miejsce od ręki podstawia się kogoś nowego. Nie są istotne dane osobowe, tylko liczby bezwzględne.

Jednakże dybanie komornicy w dyrdoku to dość brutalny sport. Brutalizm archaizacji, bo jeśli dobrze korzystam z wujostwa Google, chodzi o wiejską kobietę, mieszkającą u kogoś w domu (bo swojego nie posiada), ubraną w coś luźnego, więc bezkształtnego. Bezkształtna masa chłopska, a raczej babska, służąca celom jedynie reprodukcyjnym?

A może to proste równanie (w dół): im większa śmiertelność, tym większa dzietność, ponieważ w przyrodzie, nawet tej zniekształcanej przez człowieka, nic nie ginie? A może to głos w sprawie zakazu aborcji? A kołyska, zwyczajnie, ma uśpić naszą czujność (rewolucyjną)? Przepraszam, autorze, bieżączka zawsze będzie determinować odbiór; uważaj, kiedy publikujesz wiersze obliczone na ponadczasowość, bo ich aktualność może przeżuć i wypluć twoje oczekiwania.

Pomijam motywy diabelskie. To tutaj co najwyżej sztafaż, dekoracyjna klamra z Bogiem. Gra w piekło-niebo w wersji ekranowej, wzdłuż tej odwiecznie zagubionej autostrady.

Chcę jeszcze pochwalić samo sformułowanie „na gorącym uczynku ostałą”, przekonywająco plastycznie opiewające wstyd i winę, gdy nagle ktoś patrzy, a nieekshibicjonistycznie się tego nie lubi. To też prawdopodobnie moje pozytywne uprzedzenie do „gorącego uczynku” jako najbardziej nośnego określenia zderzenia sacrum z profanum na gruncie, a raczej glebie polskiej. Zbyt rzadko ciosa się z niego kołyskę dla dziecinnych mrzonek o wszechobecności grzechu nawet wśród zagorzałych ateistów.

Jednak zawsze na koniec przychodzi jakiś chłód, ponieważ wszystko musi ostygnąć. I czy tu zagra The Cure czy inny Joy Division albo The Sisters of Mercy, depresyjność końca nie zostanie ani wzmocniona, ani na nowo ustanowiona. Koniec zawsze jest zimny. Mroczny. Poraża sam w sobie, ponieważ człowiek, jako istota skończona, a jednocześnie beznadziejnie marząca o nieśmiertelności, nigdy końca nie zrozumie. Egocentrycznie będzie szukać postreinkarnacyjnych metod na przedłużanie istnienia choćby świadomości (por. Photon, reż. Norman Leto, czy Black Mirror), wirtualnego oddechu w postaci powielania stworzonych przez siebie konstrukcji, zwłaszcza artystycznych, w sieci. Znajdzie jedynie hipotetycznie. I zaśnie. I nie będzie niczego.

Ostatni dzień lata będzie więc wieńczył nie tylko wakacje. Nie nawiąże do pustej plaży z wiekowego filmu Tadeusza Konwickiego. Pozostanie opustoszały względem dźwięków projektu Pejzaż na krążku z 2018 roku (nie znam daty powstania wiersza; biorąc pod uwagę płodność literacką autora, zakładam, że tekst powstał po premierze tej płyty). Ponieważ takie są koleje prostych tytułów: rodzą zbyt dużo skojarzeń, przez co rozmywają sedno, o ile w ogóle miały do niego prowadzić. A z drugiej strony pozwalają, niespiesznie, choć przecież częściej zdaniami niż ich równoważnikami, budować atmosferę jakiegoś stygnącego schyłku.

I tu dygresja: aż szkoda, że autor nie pokusił się o rezygnację z większości czasowników. Jeśli coś umiera, dajmy mu czas, zwolnijmy, kontemplujmy jego ostatnie momenty. Przecież skoro to coś znalazło się w wierszu, to znaczy, że – teoretycznie – zasługuje na szczególną uwagę. Nie idealistycznie.

Z czasownikami jest jednak szybciej. Bardziej wyliczankowo. Jakby koniec sam w sobie miał pewne aktywności do odhaczenia i raz za razem je zaliczał. Niczym w grze komputerowej o sumie zerowej. Niczym ostatniego wieczoru na obozie młodzieżowym, podczas ostatniego ogniska, gdy całe towarzystwo koncentruje się i integruje przy przebrzmiałych szlagierach. Wielu jego uczestników dopiero teraz zrozumie, że coś ich łączy, że te znajomości mogą czymś jeszcze zaowocować. Teraz będę pisał jak boomer, skoro z autorem należymy do tego samego analogowego pokolenia (urodził się rok wcześniej, w 1985): w dobie przedinternetowej zostawał jedynie żal nieskonsumowanego koleżeństwa nieco łagodzony listami (papierowymi) i telefonami (stacjonarnymi), wykonanymi jeszcze kilka razy na początku kolejnego roku szkolnego. Kontakt się urywał. To więc także może być ów chłód, gdy dogasną ostatnie afekty, rozbudzone przez wakacyjne miłości i nienawiści. Dogaśnie ognisko i przestaną szumieć knieje, a drużynowy nas, w kolejnym koszmarze, wyśmieje.

I jeszcze dochodzi wieloznaczeniowość powtórzonych w wierszu dwa razy „ścinek”. Odpady powstałe w procesie krojenia (sjp.pwn.pl) towarzyszą chrustowi, a więc ulegają całopaleniu, a następnie „rwą się oddechem”, to jest – w pewnym uproszczeniu – zostają puszczone z dymem. Nie wierzę w przypadkowe repetycje w tak krótkich wierszach, ufając warsztatowi oraz dobrej i wolnej woli piszącego. A nawet więcej: podejrzewam, że tutaj właśnie czai się – w procesie niszczenia unieśmiertelniona – tajemnica

Ścinki symbolizują wszystko to, co zostało zapisane/utrwalone, ale – po lecie, obozie, jakimś wspólnie spędzonym czasie, ba, jakiejś wspólnocie in spe – musi ulec lub po prostu, mniej lub bardziej naturalnie, ulega utajnieniu; może w jakimś stopniu rozmyciu, zapomnieniu lub unieważnieniu. Przecież tajemnica nie jest z urzędu fascynująca, pożądana i poszukiwana; może stanowić intymną wiedzę dwóch lub kilku osób: co działo się podczas wyjazdu służbowego, pozostaje na wyjeździe służbowym. Co było w ogniu, słusznie i konsekwentnie spłonęło.

Chciałoby się jeszcze uwypuklić rolę pamięci, postpamięci, ale to już byłaby ucieczka poza warstwę znaczeniową utworu, w którym autora interesowały raczej stany skupienia: stały i gazowy oraz gry pogodowo-nastrojowe w ciepło-zimno (niczym wcześniej jakby piekło-niebo, ale przesadnie nie spłycajmy).

Przesadnie nie nadużywajmy bazy, by reprodukować kolejne nadbudowy. Efektowne konstrukcje własne na wzmacnianych na siłę fundamentach z cudzych wierszy. Bez krytycznoliterackiego narzucania się i narzucania odbioru powyżej poziomu krytyki. Wiersze Suwińskiego, nawet gdy doskonały warsztat bierze w nich górę nad mniej doskonałą wyobraźnią, zasługują na poważne traktowanie.

Mój głos jako krytyka, recenzenta, komentatora rzeczywistości literackiej będzie wiarygodny dopóty, dopóki nie będę próbował budować wokół siebie nowego centrum. Dopóki nie ogłoszę programu, który uporządkuje moje wątpliwości i żale, ufunduje nowe kanony na zgliszczach starych. To hipokrytycznie wygodne, ale w rzadki sposób prawdziwe: mój ośrodek mowy jest jednoosobowy i na wyłączność. Mój głos jako poety może sobie w tak uporządkowanym środowisku jakoś radzić na krótką metę, dopóki nie wyczerpie formuły obliczonej zwykle na maksymalnie kilka książek. Mój głos jako człowieka nie ma racji bytu, jeśli domaga się zbyt wiele i w imię tych aspiracji ocenia, nobilituje i wyklucza.

Wiersze Suwińskiego niewątpliwie stanowią taki ludzki głos, wołający na puszczy mód i zaangażowań w słuszne idee. I można nawet podważać sens ich istnienia, ponieważ jak to się w ogóle zbiera i składa w tak rozstrzelonych poetykach? Ale nie da się przejść obojętnie obok kolejnej wypowiedzi w nienaturalnym środowisku tak szybko formułujących się i upadających kanonów formalnych, językowych czy politycznych, o coraz wyraźniejszych kolektywnych inklinacjach. Indywidualność czarnej owcy i tak wzruszy badaczy owczych pędów, nawet jeśli w końcu wyślą ją na rzeź.

A dlaczego taki tytuł omówienia, a raczej przegadania tego zestawu? A dlaczego nie? Na pewnym poziomie (i pułapie) dowolności, gdzie literackie wpływy i pokolenia nie mają znaczenia, wypada zaznaczyć jedynie ich kolejność, swoistą wtórność, ale też pewność wzorca wynikłego, jak mawia niedawny debiutant poetycki Tomasz Fijałkowski, z tradycyjnego i konserwatywnego myślenia o wierszu. Ku przestrodze, ale i z nadzieją, byśmy nie musieli oceniać niczym jeden z rozmówców podmiotu w drugim wersie pierwszego wiersza.

Tekst pochodzi z 10. numeru kwartalnika „Nowy Napis”. Kwartalnik jest dostępny w e-sklepie Instytutu Literatury.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Rafał Gawin, Dziadek obiecywał, że nie powie rodzicom. O czterech wierszach Bartosza Suwińskiego, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 124

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...