28.10.2021

Nowy Napis Co Tydzień #124 / Lepka otchłań milczenia

Ta opowieść zaczyna się od zgrzytu noża, chociaż zgrzyta on dopiero na jej drugiej stronie. Bo wcześniej nawet nie zdajemy sobie sprawy, że właśnie oddaliśmy się czynności czytania – tak jak bohater opowieści nie zdaje sobie sprawy ze swego istnienia. Otaczające nas obrazy są jeszcze „niedospane i zimne” jak poranny dym z kominów żydowskiego miasteczka. Ziewając, przerzucamy pierwszą kartkę i dopiero ostry dźwięk szurającego po osełce żelaza stawia nas na nogi. Nas, jak również jego. Ale to tylko moment, potrzebny do przebudzenia. Za chwilę Rafael na powrót zapada w lepką otchłań milczenia. Tyle że już w stanie świadomości. A to boli.

W tej książce właściwie nie ma dialogów, a jeżeli już są, nieliczne, to celowo pozbawione myślnika. Tutaj słowa nie odbijają się echem od ścian czytelniczej świątyni dumania, lecz zapadają się w sobie, niczym ten, który ich nie słyszy, choć się ich domyśla. Bo Rafael jest głuchoniemy i opowieść o nim Maciej Płaza snuje – w tym miejscu powyższy czasownik nie jest pustym słowem – z punktu widzenia głuchoniemego. Podmiot liryczny opisuje swojego bohatera w trzeciej osobie, przez co sprawia wrażenie, że to on sam, rzeczony podmiot, nie dosłyszy. Zresztą kto wie, czy owo wrażenie nie wynika z naszej własnej głuchoty?

Jest piątkowy świt 14 października 1910 roku, a w żydowskim kalendarzu – 11 tiszri 5 671: dzień po Jom Kipur. Wędrowiec Rafael pojawia się w Liściskach, chasydzkim sztetlu gdzieś na rosyjskim Podolu. Pojawia się nie wiadomo skąd i nawet on sam nie wie, skąd przybył. Nie zna swoich rodziców. Jest wygnańcem i dola wygnańca pisana mu była przed narodzinami, wywołanymi brutalnym dźwiękiem ostrzonego noża. Także autor nie mówi nam wyraźnie, kim jest jego bohater, chociaż podsuwa nam w tej materii szereg sugestii, wziętych z kulturowych kodów judaizmu i chrześcijaństwa. Może jest tym drugim kozłem, którego w Sądny Dzień arcykapłan Świątyni nie składał w ofierze Panu, lecz obciążywszy całorocznymi grzechami swojego narodu, wypędzał na pustynię – do Azazela? Kozioł jednak, miast błąkać się po pustkowiach, wrócił i teraz niepokoi pobożnych mieszkańców Liścisk.

Kim by nie był, Rafael jest „widzącym”, który w odróżnieniu od zwykłych śmiertelników rozpoznaje krąg światła emanujący z ludzkiej postaci. Od niektórych z nas łuna ta bije mocno i żywo, chociaż z latami stopniowo przygasa, a on „poznawał, w kim przelewa się jeszcze płynny żar, a kto zastyga w martwiejący klejnot”. Takim właśnie był przezeń widziany reb Gerszon, liściski cadyk, w którego domu tajemniczy pielgrzym znalazł schronienie. Światło świątobliwego „podbiegłe już było krwią zmierzchu” i tenże blask stygnącego bursztynu przekazał on w dziedzictwie swojej córce. Szira, młoda matka dwóch podrostków, po śmierci kolejnych mężów – drugiego, Boaza, zabito w kijowskim pogromie – zaniemówiła, a właściwie odmówiła kontaktu ze światem za pomocą słów. Ten rodzaj samookaleczenia również jej pozwolił lepiej rozpoznawać ludzi. W ten przedziwny sposób zbliżył ją też z Rafaelem, który nie dość, że nie słyszał i nie mówił, to jeszcze chromał na jedną nogę. A jednak był uprzywilejowany. Niestety z książki nie dowiemy się wiele o natężeniu blasku otaczającej go łuny.

Zarówno Rafaelowi, jak i reb Gerszonowi nieobce są tajniki kabały, żydowskiej ezoterii. Kazanie cadyka w liściskiej bóżnicy to właściwie wykład kabalisty. Kabalistycznymi aluzjami przesycona jest też cała książka, co zapewne wpływa i wpływać będzie na radykalną selekcję grona jej potencjalnych recenzentów. Bo tutaj już trzeba znać się nie tylko na literaturze, lecz także wiedzieć o samym przedmiocie przynajmniej tyle, ile dowiedział się autor. Bo trzeba przyznać, że Płaza z zadania popularyzatora kabały wywiązał się sprawnie. Na ile było to zasługą Piotra Pazińskiego, konsultanta książki w kwestiach judaizmu, niech pozostanie tajemnicą obu panów.

Z grona zaniepokojonych przybyciem odmieńca miasteczkowych Żydów najbardziej zaniepokojony jest chyba sam rabin. Reb Gerszon – jak nikt inny w Liściskach – zdaje sobie sprawę z faktu uprzywilejowania chromego i głuchego Rafaela. Gdy dla niektórych jest on tylko wędrownym głupkiem, reb Gerszon wie, że „lepszy głupek, który wędrował, niż mędrzec, który siedzi w domu”. W oczach cadyka ten status czyni przybysza kimś w rodzaju rywala. Oddając mu kąt we własnym domu, reb Gerszon, razem z gestem miłosierdzia, roztacza nad intruzem kontrolę. Nie zawsze dyskretną.

Ale przecież tym, co najbardziej niepokoi reb Gerszona nie jest prosta walka o rząd dusz. Płaza o tym nie wspomina, ale możemy się domyślać, że również i cadyk, jako człowiek daru, widzi przygasłe aureole otaczające twarze jego współwyznawców. „Musi zdarzyć się coś niepojętego, by ludzie odzyskali wiarę” – uważa. A do tego trzeba znaku, który przywróci im nadzieję. Bo „ludzie zmieniają się głównie o tyle, że odzyskują bądź tracą nadzieję” – jak brzmi jedno z ważniejszych zdań tej powieści. I reb Gerszon ma plan taki: znak swoim ludziom dać. Po co zatem posłany został do zapomnianych przez świat Liścisk ktoś taki jak Rafael? Czy aby nie po to, by pokrzyżować misterne przedsięwzięcie? Tego reb Gerszon wykluczyć nie może i stąd jego niepokój.

Trudno, nie mówimy o kryminale, a nie da się wyjaśnić tej książki bez zdradzenia jej zakończenia. Od Kijowa bije w stronę Podola fala pogromów. Wiadomo, że tylko kwestią czasu jest, kiedy uderzy ona w miasteczko. Tym bardziej że grunt został już przygotowany: źli ludzie podrzucili do piwniczki dworu cadyka ciało chrześcijańskiego chłopca, na domiar szyderstwa, a może dla prowokacji – ukryte w świńskiej tuszy. Reb Gerszon wie, że nieszczęście jest tylko kwestią czasu. Namawia więc dwóch najbliższych pomocników i wspólnie, w wielkiej tajemnicy oraz z zachowaniem wszelkich przepisów, tworzą golema – człowiekopodobną postać „utkaną” z podolskiej gliny, zwalistą i silną, a do tego ślepo posłuszną rozkazom swoich demiurgów. Tworzą go, by bronił swojego ludu przed napastnikami, którzy nadejdą tu lada chwila.

Co zapowiedziano, to się staje i pogrom rzeczywiście wybucha. Na Żydów sypią się razy i kamienie, ale niebawem do walki z przeważającą liczebnie hałastrą rusza sam golem. Bój toczy się trochę w stylu westernu – na głównym majdanie miasteczka. Stwór, choć zdołał zmasakrować pierwszą linię pogromszczyków, powoli ulega furii kolejnych. W tym momencie pojawia się Rafael, czyniąc gest, o którym pisać nie będę, by nie zdradzać wszystkich szczegółów finału. Dość powiedzieć, że i on czyni to zgodnie z kabalistycznymi przepisami. Golem rozpada się w proch.

Gdy przybywa dowódca rosyjskich żandarmów, którego zadaniem – przynajmniej w teorii – jest uśmierzenie bijatyki, nie może się nadziwić, że jedynymi widocznymi ofiarami pogromu są chrześcijanie. Żaden z Żydów nie ma nawet siniaka. To niezwykłe, bo do tej pory zazwyczaj bywało na odwrót. Oficer jest już bliski oskarżenia żydowskiej ludności Liścisk o jakieś wyrafinowane szalbierstwo, gdy na plac przybywa kilku Żydów niosących na deskach ciało martwego Rafaela. To on, nim ostatkiem sił unicestwił golema, przyjął na siebie rany wszystkich pobitych współwyznawców. I potem umarł od tych zebranych w jedno ciało ran. Ale Rosjanin oczywiście o tym wiedzieć nie może. Musi zadowolić się wersją, że to wędrowny przybłęda poprzetrącał kości napastnikom. W policyjnym protokole, jako swoisty program minimum, znalazł się jeden martwy Żyd – a zatem pogrom naprawdę miał miejsce. Można będzie z westchnieniem ulgi pokazać raport przełożonym.

Zakończenie zaskakuje, ale niekoniecznie z powodu zwrotu akcji. W tej nienagannie żydowskiej opowieści przedziwnie zbiegają się podskórne tropy, jakie znamy z narracji Ewangelii. Rafael, o którym do końca nie wiemy kim naprawdę jest, przez swoją ofiarę, złożoną za wszystkich, staje się podobny do „cierpiącego sługi Jahwe”, zapowiedzianego przez Izajasza, przez chrześcijan zaś utożsamianego z Chrystusem. A żałobna Szira, gdy staje nad martwym, krwawiącym ciałem, aż się prosi, byśmy skojarzyli ją z wizerunkiem Matki Boskiej Bolesnej.

Ale cóż to za recenzja bez chociażby kropli dziegciu w beczce miodu? Przyznaję, że podczas lektury (dwukrotnej!) miałem kłopot z perfekcją, z jaką Maciej Płaza podszedł do tematu. Golem jest bezbłędną imitacją żydowskiej przypowieści. I trochę zbyt poprawną jak na historię traktującą o namiętnościach, krwi i szaleństwie. Miałem to niewygodne – bo przyprawiające mnie o podejrzenie siebie samego o małostkowość – poczucie, czytając zdania trącące, nawet delikatnie, publicystyką („Jak wie każdy pobożny Żyd, psalmy dają ochronę na sto pięćdziesiąt okazji”), czy też nasycone fachowymi zwrotami jak słownik kultury judaizmu („Pokuśtykał ulicą do mykwy… na drodze niepewnie stanął mu szames, kościsty starzec w tałesie pod chałatem”).

Przypomniał mi się, oglądany dawno temu, rysunkowy dowcip Szymona Kobylińskiego. Natchniony pisarz tam i z powrotem chodzi po pokoju, dyktując stenotypistce: „Miota mną straszny, przecinek, potworny niepokój”. Otóż ja bym wolał, aby jednak nie było tego przecinka.

 

Maciej Płaza, Golem, WAB, Warszawa 2021.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jacek Borkowicz, Lepka otchłań milczenia, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 124

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...