22.10.2020

Nowy Napis Co Tydzień #072 / Zmiękczanie Twardocha

Pojawił się w moim życiu, gdy jeszcze mało kto o nim słyszał. Zrobił to w momencie, gdy znużony lekturą tekstów, których autorzy opisywali fenomen polskości albo z prądem, albo pod prąd, zatęskniłem za czymś niebanalnym. I Szczepan Twardoch to zrobił. Napisał o Polsce w poprzek. Odwdzięczyłem mu się wtedy listem ze słowami zachwytu, ale bojąc się, że wygląda to trochę po pensjonarsku, zakończyłem pismo mniej więcej tak: „Jestem od Pana znacznie starszy, więc proszę nie myśleć, że się mizdrzę. Nie będę miał pretensji, gdy Pan mi nie odpisze”.

I co uczynił ten gołowąs? Nie odpisał mi. Ukarałem go w jedyny dostępny mi sposób – nie czytając żadnej z jego późniejszych powieści. Dopiero teraz, uznawszy, że upłynął już termin wyroku, przeczytałem Pokorę.

Ale jak można recenzować Twardocha, nie przeczytawszy Epifanii wikarego Trzaski? – zapytają niektórzy. Jak można Twardocha recenzować nie znając Dracha? – zirytują się inni. Otóż można. Recenzent to niekoniecznie przejedzony profesjonalista, który przy literackim stole zasłania usta chusteczką i z dyskretnym znudzeniem patrzy na kolejno wnoszoną potrawę. A potem stwierdza coś w rodzaju: „Twardoch staje się epigonem samego siebie” albo „Twardoch za każdym razem pisze tę samą powieść”. Tacy wybredni konsumenci często kończą na tym, że przestają smakować i już tylko połykają, byle prędzej. Tymczasem książki żyją dłużej niż ich recenzje, a przyszłe pokolenia czytelników – jeśli takowe w ogóle nastąpią – oceniać je będą według prostych kategorii. Jeśli spodoba im się powieść, sięgną po następną tego samego autora. Bez względu na kolejność wydania.

Mało obchodzi mnie też Twardoch bieżącej, politycznej agory, reklamujący mercedesa lub pozujący w bokserskich rękawicach. Ten ostatni chwyt stosował już Byron, znamy te numery. „Mało” nie znaczy jednak „zupełnie nic”. Bo życiowej postawy pisarza nie da się przecież sterylnie oddzielić od jego twórczości. Pamiętam, jak na początku lat dziewięćdziesiątych jeden z recenzentów „Gazety Wyborczej” skwitował pewne, istotnie dość nabzdyczone opowiadanko, słowami: „Jeśli pisarz tłumaczy ci, że napisał coś bezinteresownie, uważaj: za chwilę może ci wsadzić palec w oko”. Jest w tym zdaniu trochę racji, problem w tym, że wchodzące wówczas na literacką arenę pokolenie polskich pisarzy potraktowało je z brutalną dosłownością, a nawet – można powiedzieć – kompulsywnie. Mamy dość polskiego piekła, dosyć „chudego literata” i pisania do szuflady. Dobrym pisarzem jest ten, komu się dobrze powodzi. A zatem – śmierć frajerom, niech żyją renomowane wydawnictwa!

Mnie jednak w tym momencie przypomina się pewien sprzedawca Biblii z amerykańskiego Południa, który za życiową wskazówkę przyjął motto: „Szerzyć słowo Boże – i jeszcze na tym zarobić”. I marnie skończył, bo tych dwóch porządków nie można ze sobą na równi zestawiać. Nie twierdzę bynajmniej, że polski pisarz, by stworzyć wartościowe dzieło, musi przymierać głodem. Materialny dostatek i poklask czytelników to rzeczy w tym fachu jak najbardziej pożądane. Chodzi o to, by sukces był pochodną talentu. I nigdy na odwrót. Kto zaś z góry przyjmuje za dewizę słowa tamtego sprzedawcy Biblii, ten wcześniej czy później ugrzęźnie na literackiej mieliźnie. Tak było i tak pozostanie.

Czy Twardoch przekroczył już tę fatalną linię, spoza której – jak się wydaje – nie ma odwrotu? Chyba nie, ale się do niej niebezpiecznie zbliżył. Z czego zdaje sobie z tego sprawę, zawsze sobie zdawał – jeśli wierzyć jego udzielanym na prawo i lewo wywiadom. Pisać stale tę samą powieść to nie wstyd, co więcej, to często najuczciwsza droga dla piszącego. Pod warunkiem, że autentycznie wyraża siebie. Stwierdzam to z pewnością lekarza, do którego przyszedł pierwszy raz pacjent z przewlekłą chorobą i zagubionymi papierami jej historii. Trzeba nam diagnozować na podstawie tego, co widzimy teraz.

*

Pokora rozpoczyna się opisem ataku. Flandria, jesień 1918 roku, sam koniec wielkiej wojny. Tytułowy bohater podrywa swój pluton z okopów do szturmu, na pozycje Anglików. Podporucznik Alois Pokora swoim nazwiskiem wprowadza w błąd wszystkich, którzy sięgając po książkę odruchowo używają zwrotu „ta Pokora”. Ale w tym momencie nasz bohater zachowuje się bardzo po męsku. Prowadzi do boju tyralierę i zwycięża, jakby tego nie zauważając. Nagrodą za zwycięstwo jest Żelazny Krzyż, o którego posiadaniu Pokora dowiaduje się wszak dopiero kilkanaście dni później, budząc się w szpitalnym łóżku. Odłamek szrapnela, trącając jego hełm, pozbawił go świadomości. Ostatnia rzecz, którą zapamiętał, to słowa ukochanej: Geh jetzt… Idź już! Powiedziała mu to przed wyjazdem na front. Teraz echo tych słów zadźwięczało pod hełmem jak zaproszenie na tamtą stronę. 

Alois Pokora, jak już wiemy, nie umarł od tego ciosu; zrobił to dopiero pięćset stron później, na samym końcu książki, rozstrzelany przez napotkaną przypadkiem bojówkę powstańców śląskich. Twardoch nie opisuje samego momentu umierania, choć wiemy, że ono tym razem naprawdę nastąpi. Inaczej niż na początku, gdzie czytamy: „czuję uderzenie” i wydaje się, że sprawa jest przesądzona, bo uderzenie w głowę odłamkiem pocisku to nie błahostka. Jednak bohater powieści budzi się i jest to dopiero początkiem całego ciągu przygód, które w końcu i tak zawiodą go na szafot.

Znamy ten wątek. Ambrose Bierce w Jeźdźcu na niebie opisuje wrażenia żołnierza wojny secesyjnej, który powieszony przez oddział wrogiej armii w cudowny sposób urywa się ze stryczka, ucieka przed pogonią, przeżywa wspomniany ciąg przygód, by w końcu, po powtórnym uwięzieniu, zawisnąć tym razem na amen. Ale naprawdę powieszono go już na początku. Cała opowieść jest tylko imaginacją człowieka, któremu w ułamek sekundy później przerwany zostaje rdzeń kręgowy.

Podobnie dzieje się z Pokorą. Przez pięćset stron opowieści nasz bohater, choć wpada w środek niejednej awantury, żyje życiem jakby pozornym. Prawdziwa jest dopiero jego egzekucja. Feralną kulkę wpakuje mu w pierś ten sam człowiek, który w latach dzieciństwa był jego klasowym dręczycielem. Przez pięćset stron życia Pokora, myśląc o samym sobie, powtarza z odrazą: „przecież to nie ja…”, by raz czy dwa w toku tej narracji skonstatować z goryczą: „niestety, to jestem ja”. Ale to tylko chwilowe przebłyski świadomości osoby w stanie agonii. 

Pokora uosabia fatalny los swojej małej ojczyzny, którą już klasycy – jak gliwiczanin Horst Bienek czy zabrzanin Horst „Janosch” Eckert – opisywali jako „dupę świata". Jako Ślązak został odrzucony przez Niemców i Polaków. Jako Ślązak wykształcony – odrzucony zarówno przez arystokratyczno-burżujskie elity, zapatrzone we wzory Berlina czy Warszawy, jak i przez własną rodzinę. Pierwsi odwrócili się odeń z powodu jego plebejskiego pochodzenia, drudzy – bo jest zaprzańcem, szkopyrtokiem (tak mówi się w Cieszynie, nie wiem, jakiego słowa używają Ślązacy w Gliwicach). Dryblas, który go rozstrzelał, w szkolnych latach bił go właśnie za to, że Lojzik Pokora nie znalazł się na swoim miejscu. Powinien szykować się do roboty na grubie (w kopalni), nie zaś okupować połowę ławki w gimnazjum. 

Tego niedorobionego na wszystkie strony, utkanego z czystej tęsknoty młodego mężczyznę odrzuca w końcu ta, do której adresowana jest cała opowieść. Agnes, jedyna prawdziwa miłość Aloisa Pokory, okazuje się zdzirą, która z wyrafinowaniem urządza amantowi spektakl upokorzenia. Nomen omen. Ale Pokora w samej rzeczy nie jest pokorny, on jest tylko uniżony. I jako człowiek uniżony próbuje prześlizgnąć się przez życie. Dlatego przegrywa. 

Gorzka to lektura i stresująca, dlatego oddalmy się na chwilę od owego Babilonu, razem z autorem i jego bohaterem. Jest tych momentów odpoczynku w powieści niewiele, ale one przynajmniej pozwalają czytelnikowi odetchnąć: 

Kiedy już odrobiłem zadane mi lekcje, wolno mi było wychodzić, często więc brałem ze sobą powieść, wychodziłem z fary i szedłem drogą na Wielepole, przysiółek nieopodal, mijałem jego biedne zabudowania i krzyż na styku trzech dróg i szedłem dalej w las, sięgający aż do Gross Rauden, znajdowałem jakieś miejsce przytulne, wymoszczone grubymi poduchami ciemnozielonego mchu, siadałem, opierając się plecami o pień starego dębu albo buka, i czytałem, aż nie przegonił mnie mrok. 

Sprawdzałem, krzyż „na styku trzech dróg” stoi do dziś. To domowa ojczyzna zarówno Aloisa Pokory, jak i Szczepana Twardocha. To także ojczyzna śląskiej godki, której strzępy zgrabnie wplata autor do polskiej narracji. 

Tę idyllę psuje jednak pewien zgrzyt. Twardoch ulega głupawej modzie, która w polskim tekście każe pisać Breslau albo Gleiwitz, bo Wrocław i Gliwice przed 1945 rokiem były częścią państwa niemieckiego. Jednocześnie mamy w książce „Katowice”, bo miasto to przed wojną należało do Polski. Ale przecież i przed wojną Wrocław był Wrocławiem, a Gliwice Gliwicami. Tak mówili zarówno ówcześni Polacy, jak i polskojęzyczni Ślązacy. Jeśli dzisiaj to się zmieniło, to pod wpływem ignorantów, którym opowieść o Śląsku kojarzy się jedynie z łuskami od mauzera, porcelanowymi kuflami lub bryfmarkami z wujkiem Adolfem. Ale przecież Twardoch ignorantem nie jest, wychował się na pograniczu dwóch literackich kultur. Nie przystoi mu ten badziewiasty żargon, który ze śląską godką niewiele ma wspólnego.

W centrum Pokory mamy Berlin. Jeden z krytyków zarzucił Twardochowi, że te środkowe rozdziały rozsadzają spójną, śląską narrację powieści. Niesłusznie. Pokora Górnego Śląska definiowała się przez butę Berlina, podobnie jak pycha stolicy cesarstwa obnażała się, jak w lustrze, przed górnośląską biedą. Do tego ów pyszny Berlin oglądamy jako miasto w szczególnym momencie swojej historii, miasto „zwinięte w sobie i kryjące się ze strachu przed rewolucyjną przemocą, jak bojący się uniesionego kija pies”. A zatem nieco łatwiejsze do zrozumienia dla uniżonego Lojzika. Przynajmniej z pozoru. Bo Berlin owego pamiętnego listopada 1918 roku, kiedy to rozpadł się na kawałki pomnik kajzerowskiej Rzeszy, pozostał miejscem wysokich napięć – tyle że utajonych.

Niestety, także tutaj razi ucho fałszywa nuta. Twardoch pisał te rozdziały tuż przed terminem złożenia tekstu wydawnictwu – widać to po licznych „aktualizujących” wtrętach, w rodzaju maseczek, które noszą na twarzach ówcześni berlińczycy. Ten szczegół akurat jest w porządku, jesienią 1918 roku w taki sposób rzeczywiście starano się uchronić w Berlinie przed grypą hiszpanką. Gorzej, że mimo zapewnienia autorowi luksusu w postaci konsultanta historycznego, i to nie byle jakiego (profesor Ryszard Kaczmarek to specjalista od dziejów Śląska), pewne rzeczy w opowieści się po prostu nie kleją. Pokora, który przyłącza się do rewolucjonistów, stwierdza w pewnym momencie, że dzisiaj głos ma „towarzysz mauzer”. Mógłby tak powiedzieć, jest przecież człowiekiem wykształconym. Ale Majakowski, autor tego aforyzmu, wtedy chyba jeszcze nie zdążył napisać swojego wiersza. A z pewnością nie zdążył go publicznie zaprezentować. Lojzik Pokora, z całym szacunkiem, nie mógł też być aż takim geniuszem, by dosłownie w dniu proklamowania niepodległej Polski określić ją mianem „państwa sezonowego” – co niedługo potem rzeczywiście czynili publicyści niemieckiej prawicy. 

Nie chcę się czepiać, licentia poetica daje Twardochowi prawo do literackiego anachronizmu. Ale niech przynajmniej korzysta zeń w sposób wiarygodny. Tymczasem Twardoch prowadzi nas, razem z Pokorą, na pierwsze zebranie Niemieckiej Narodowej Partii Ludowej. Stop – interweniuje profesor Kaczmarek – w opisywanym momencie DNVP jeszcze nie powstała. Co czyni autor powieści? Wkłada w usta demagoga, który przemawia pod krzyczącymi skrótowcem DNVP plakatami, frazę: „DNVP jeszcze nie powstała, ale powstać musi”. Rozumiem pośpiech Twardocha, ale mógł się jednak trochę bardziej wysilić.

Opisany w Pokorze rewolucyjny Berlin 1918 roku ma posmaczek anarchistyczny i homoseksualny. To też, podobnie jak wspomniane maseczki, zgodne jest z prawdą historii. Rażą natomiast, wkładane w usta bohaterów tych partii książki, „aktualizujące” banały, jakby żywcem wyjęte ze szpalt „Gazety Wyborczej”. Oto transwestyta o pseudonimie „Baronessa” wyznaje, że walczy o nowy świat:

Taki, w którym, jeśli zechcę przechadzać się po ulicy w tej pięknej sukni, to będę mogła to zrobić. Ja i każdy z tych szwuli tutaj. […] W którym każdy będzie mógł kochać, jak zechce.  

Gdzie my jesteśmy? To wysoka literatura czy agitka? Podobne „Baronessy” rzeczywiście żyły wtedy w Berlinie. I rzeczywiście niektóre z nich wciągnął wir rewolucji. Ale one z pewnością nie były działacz(k)ami LGBT. One chciały pozostać na marginesie dekadencji, bo tylko taki status zapewniał im możliwość szokowania mieszczucha.

Kim są owi szwule? To geje – podpowiada asteryskiem wydawnictwo. Robi mi się mdło. Der Schwule to po niemiecku „pedał”. U naszych sąsiadów zwrot ten pozbawiony jest polskiej nuty agresji, ale jednak z całą pewnością oznacza pedała, nie żadnego „geja”. Książki Wydawnictwa Literackiego miały duży wpływ na moje wychowanie, więc ze smutkiem witam nagłą transformację tej oficyny w gazetkę wielkich liter z placu Tiananmen. 

Czy Twardoch widzi pułapkę, w jaką sam się pakuje? Z pewnością tak. Co z tym zrobi w następnej powieści – nie wiadomo. Faktem jest, że podobne kiksy mocno zaniżają ogólny poziom świeżo wydanej książki.

Na szczęście nie ma ich na tyle dużo, by woda krytyki przelała się przez burtę łodzi. W Pokorze jest wiele innych glos, które świetnie się bronią. Jedną z najlepszych partii tej książki jest monolog Emmy, ślubnej żony Aloisa i matki kilkuletniego Karliczka. Pokorę ciągnie do Agnes, jego femme fatale, więc oszukuje sam siebie, a przy okazji także małżonkę, że wizyta u tamtej będzie tylko niewinnym rozliczeniem starych rozrachunków z lat młodości. Kobiecej intuicji nie da się jednak oszukać – czy będzie to sawantka, czy też kura domowa. Emma, „która skończyła tylko szkołę ludową”, uparcie powtarza mężowi: „Ja nie jestem głupia. Jeśli teraz wyjdziesz, to kiedy wrócisz, nas już tu nie będzie”. To właściwie nie monolog, ale z pewnością też nie dialog. 

Dlaczego chwalę ten właśnie fragment powieści? Bo czuć w nim autentyzm. Opis ataku nad Skaldą jest bez zarzutu pod względem literackiego warsztatu, ale trudno przypuszczać, że Twardoch zna te sprawy z autopsji. Czytając rozmowę Aloisa z Emmą podejrzewamy co innego. Podobnie jak przy wcześniejszym, berlińskim opisie Frau Nowotny, właścicielki gospody w mocno już pobalzakowskim wieku, która z litości, a może i z innych pobudek, przygarnia bezdomnego Lojzika. Pani Nowotny chce być dlań rozczulająco dobra, ale wstydzi się tego uczucia i ukrywa je, dla pozoru „światowości” oszukując Pokorę przy drobnych rozliczeniach pieniężnych. Robi to wbrew własnym sentymentom, nie chcąc, by wielkie miasto zdemaskowało ją jako istotę pokorną i słabą.

Przypuszczenie, że pod maską twardziela taka też, pokorna i słaba, chroni się prawdziwa twarz Szczepana Twardocha, nie będzie chyba niczym oryginalnym. Szlaban już zdjąłem, poprzednie powieści obiecuję przeczytać. Może zmięknie i mi wreszcie odpisze. Jak to powiedziała pani Nowotny? „Nie bój się, nie bój, chłopczyku, nic cię tam nie będę napastować po tym sznapsie, napijmy się po prostu, bo też jaka inna pociecha została w ten podły czas”.

 

S. Twardoch, Pokora, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jacek Borkowicz, Zmiękczanie Twardocha, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 72

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...