11.11.2021

Nowy Napis Co Tydzień #126 / Niech pani będzie dla niego tłem

Rok 1981, Watykan. Kilkuosobowa delegacja reprezentantów „Solidarności” z wizytą u papieża. Sekretarz Jana Pawła II, Stanisław Dziwisz, prosi Annę Walentynowicz do osobnego pokoju i mówi: „Pani Anno, Wałęsa zdobył tytuł światowego przywódcy ruchu robotniczego, bardzo proszę, niech pani będzie dla niego tłem”.

Sześć miesięcy wcześniej, w sierpniu 1980 roku, to w jej obronie stanęła Stocznia Gdańska. To ona trzeciego dnia strajku wraz z innymi kobietami (Ewą Ossowską, Aliną Pienkowską, Henryką Krzywonos) sprawiła, że robotnicy zostali na terenie zakładu i kontynuowali protest. Jeśli tylko przeanalizować tę opowieść o wielkim społecznym zrywie, który w efekcie doprowadził do przemian w całej Europie Środkowo-Wschodniej, pod kątem punktów zwrotnych i momentów kluczowych, można z całym przekonaniem stwierdzić, że gdyby nie ta drobna suwnicowa, idealistka o twardych zasadach oraz wielkim sercu, nie wydarzyłoby się coś takiego jak „Solidarność”. Jednak kilka miesięcy po podpisaniu porozumień sierpniowych, które dały nadzieję na zmianę, ów spontaniczny, niehierarchiczny ruch ewoluował w struktury, mężczyźni opracowywali strategie i rozdawali karty, a kobieta, która dała temu początek, usłyszała, że ma się usunąć na drugi plan – ma stać się tłem.

Rok 1989, Gdańsk. Przedstawiciele NSZZ „Solidarność” spotykają się na plebanii kościoła Świętej Brygidy, by przedyskutować plan działań w najbliższym czasie. Za chwilę w Warszawie rozpoczną się obrady Okrągłego Stołu. Anna Walentynowicz zjawia się nieoczekiwanie i próbuje wejść do pomieszczenia. Lech Wałęsa zagradza jej drogę:
 – Pani nie zapraszałem.
 – Lechu, ja ci te drzwi otworzyłam w '80 roku.
 – Ale teraz ja je przed panią zamykam.
Trzask.

Na ikonicznej fotografii przedstawiającej okrągły mebel, symbol bezkrwawych przemian, przy którym siedzi kilkadziesiąt osób, uważna obserwatorka dostrzeże różowy punkcik w lewym dolnym rogu. To jedyna kobieta wśród przedstawicieli strony solidarnościowej – Grażyna Staniszewska. Gdzie się podziały inne? Te, które tworzyły struktury podziemia, które były internowane, więzione, szantażowane, które organizowały protesty, pomoc dla więźniów politycznych, które drukowały i dystrybuowały nielegalną prasę? Jak to gdzie? W drugim planie, poza kadrem uchwycony na zdjęciu, stukają w klawisze maszyn do pisania, przepisując słowa mężczyzn, które ci nabazgrali długopisami na kartkach. Są tłem.

A gdzie jest wtedy Anna Walentynowicz? Razem z koleżanką z Wolnych Związków Zawodowych Joanną Dudą-Gwiazdą i grupą anarchistycznej młodzieży protestują na ulicy z transparentem: „Nie dajmy rozkraść Polski”.

Rok 2009, Warszawa. Na zaproszenie Muzeum Sztuki Nowoczesnej do Polski przyjeżdża chorwacka artystka Sanja Iveković. Dwudziesta rocznica pierwszych częściowo wolnych wyborów, które dały zwycięstwo „Solidarności”, staje się dla Iveković pretekstem do stworzenia pracy-instalacji zatytułowanej Niewidzialne kobiety „Solidarności”. Składa się na nią między innymi kilka fotografii. Wyblakłe biało-szare zdjęcia przedstawiają portrety kobiet, które zostały wymazane ze zbiorowej pamięci. Gdyby ktoś chciał się dowiedzieć, kim są te wymazane kobiety, na stronie MSN-u nie znajdzie odpowiedzi. Dowie się innych rzeczy, na przykład tego, w jakiej technice została wykonana praca: „lightbox”, „portrety na piance fotograficznej”, że projekt Iveković był częścią publikacji w „Wysokich Obcasach” i „Krytyce Politycznej”. W pięciominutowym filmie o Niewidzialnych kobietach „Solidarności”, zrealizowanym we współpracy Muzeum z TVP, w którym po wystawie oprowadza Anda Rottenberg, nie pada nazwisko żadnej ze sfotografowanych kobiet. Wybrzmiewa za to gorzka puenta: „Zdjęcia bohaterek »Solidarności« są tak wydrukowane, że nie widać na nich dokładnie twarzy. To bardzo symboliczne, że ich wizerunki płowieją”.

Ja wiem, kim są sportretowane kobiety. Pięć lat pracowałam nad filmem i książką, w których starałam się sprawić, żeby „spłowiałe wizerunki” nabrały znów kształtów. Udaje mi się rozpoznać niektóre z nich: Joannę Szczęsną, Krystynę Starczewską, Annę Bikont, Ewę Kulik. Jednak dla przeciętnego odbiorcy bohaterki „Solidarności” znów są tłem. Blakną, a pamięć o nich się rozmywa.

Gdzie jest w tym czasie Anna Walentynowicz? Obchodzi swoje osiemdziesiąte urodziny na uroczystości, która zorganizowana została na jej cześć w Pałacu Prezydenckim. Od Lecha Kaczyńskiego dostaje bukiet osiemdziesięciu róż. Kiedy rok później oboje zginą w katastrofie lotniczej i media będą informować o ofiarach, o Lechu Kaczyńskim dziennikarze powiedzą – prezydent, o Annie Walentynowicz – osoba towarzysząca. Ale to nie koniec historii o bohaterkach, które w oficjalnej narracji stały się tłem.

Rok 2012, Warszawa. Miasto przygotowuje się do wydarzeń upamiętniających 4 czerwca. Impreza, jaką szykują władze stolicy, odbędzie się pod hasłem: „Wyłącz system, włącz kobiety”. Artykuł w „Gazecie Wyborczej” zilustrowany został zdjęciem zrobionym na placu Defilad. Fotografia przedstawia czołg, wokół którego stoi kilka modelek w tanecznych pozach, w karnawałowych strojach bikini ozdobionych piórami, a w podpisie można przeczytać: „W programie między innymi spacer śladem opozycjonistek, spotkanie z Joanną Szczęsną i Henryką Wujec”. Przyznam, że nie mam pojęcia, która z tancerek samby to Szczęsna, a która Wujec. Nie mówiąc już o tym, że prawidłowe imię „Henryki” brzmi Ludwika – autor podpisu najwyraźniej pomylił ją z mężem Henrykiem.

Rok 2013, Polska. Do kin wchodzi film Wajdy Człowiek z nadziei. Opowiada głównie o Wałęsie, Anna Walentynowicz pojawia się w drugim planie, jest tłem. Jeszcze w trakcie zdjęć jej wnuk – Piotr Walentynowicz – zabronił producentom używania wizerunku jego babci w filmie, który według niego: „nie jest filmem historycznym, przedstawiającym strajki, czy dokumentem, lecz hagiografią Wałęsy”. Ale to nie jedyny wizerunek bohaterki sierpniowego strajku, który w tym filmie został okrojony do tła. Postać Ewy Ossowskiej, która ubrana w długi biały sweter, stojąc na wózku akumulatorowym, razem z Wałęsą przemawiała podczas strajku do robotników (co uwiecznili fotoreporterzy obecni w tamtym czasie na terenie stoczni), została zastąpiona anonimowym mężczyzną w jasnej kurtce. Jakie były powody tej decyzji reżyserskiej, nie miałam niestety okazji zapytać mistrza.

Rok 2015, Podkowa Leśna. W Domu Kultury trwa spotkanie po projekcji filmu dokumentalnego Solidarność według kobiet. Wśród publiczności jest były działacz opozycji Zbigniew Bujak, który mówi:

W „Solidarności” była cała masa dzielnych kobiet. Ale dlaczego nie było ich przy Okrągłym Stole i później? Może i mogły być, ale myśmy nie potrafili wtedy zagospodarować ich potencjału, chociażby Walentynowicz. Zresztą, sami państwo wiecie, że to była prosta kobieta, nie miała wykształcenia.

A jakie wykształcenie miał elektryk, który w 1980 roku został przywódcą sierpniowego strajku, a dziesięć lat później prezydentem Polski?

Rok 2018, Gdańsk. Europejskie Centrum Solidarności ma ambicje – jak czytam na jego stronie – być „centrum dialogu o współczesnym świecie”. Twórcy multimedialnej wystawy stałej, której realizacja kosztowała trzydzieści osiem milionów złotych, obiecują: „Każdy, kto odwiedza tę wystawę, ma szansę odnaleźć swoje własne odniesienia do historii i współczesności”. Szukam więc swoich własnych odniesień. W jednej z sal trafiam na kabinę sterowniczą suwnicy, na której pracowała Anna Walentynowicz. Widziałam tę kabinę kilka lat wcześniej w olbrzymiej hali stoczniowej, zawieszoną na wysokości kilku metrów. Tu została wciśnięta do malutkiego pomieszczenia, gdzie brakuje skali. Realizacja ta nijak nie daje wyobrażenia o codziennej pracy suwnicowej Walentynowicz. Kolejne pomieszczenie poświęcone jest narodzinom „Solidarności”. Widzę słynne tablice z postulatami, oryginalny plan stoczni, wózek akumulatorowy, który podczas strajku służył za mównicę i za konfesjonał. W kącie, na półprzezroczystym szkle, ledwie dostrzegam zdjęcia czterech kobiet, które uratowały strajk. Ossowska, Krzywonos, Pienkowska, Walentynowicz. Światło pada na nie w taki sposób, że aby rozpoznać twarze i przeczytać krótkie notki biograficzne o bohaterkach, należy stanąć w odpowiednim punkcie oraz przechylić głowę. W innym wypadku można je potraktować jako tło dla innych eksponatów na wystawie. Przy wyjściu jest możliwość zostawienia wiadomości na kartce, którą następnie przykleja się do ściany, gdzie są już setki innych, układających się w wielki napis SOLIDARNOŚĆ. Moje pytanie jest krótkie: gdzie się podziały kobiety?

Kalendarium zdarzeń, które przedstawiłam powyżej, mimo że wpisuje się w dzieje „Solidarności”, dotyczy czegoś zupełnie innego. To opowieść o konsekwentnym, choć bywa że bezmyślnym, wymazywaniu kobiet z historii, pozbawianiu ich imion, nazwisk, sprowadzaniu do tła. To przykład tego, jak powiela się schemat męskocentrycznej narracji, i że czasem nawet najszlachetniejsze intencje, przyświecające próbom przywrócenia historii zapomnianych bohaterek, nie chronią przed ich niezamierzonym upupieniem. Bo czymże innym, jak nie właśnie upupieniem, jest sytuacja, w której zaproszona do programu telewizyjnego Barbara Labuda, opowiadając o roli kobiet w podziemiu, wspomina koleżanki drukarki, na co rozmówcy pytają lekceważąco: jakie drukarki? Czarno-białe czy kolorowe? I wybuchają śmiechem.

Kiedy z Piotrem Śliwowskim pokazywaliśmy Solidarność według kobiet w różnych miejscach w Polsce i na świecie, często spotykaliśmy się z refleksjami widzów: dlaczego kobiety usunęły się w cień? Dlaczego oddały wszystko walkowerem? Dlaczego nie zadbały, by o nich pamiętano? Powinny były zawalczyć o swoje. Wejść do polityki. Podjąć wyzwanie. Wziąć odpowiedzialność. Gdyby tylko były bardziej zdecydowane, mocniej tupnęły nogą, rozpychały się łokciami i tak dalej, i tak dalej. Przez jakiś czas myślałam, że nie ma jasnej odpowiedzi na to pytanie. Bo patriarchat, bo wychowanie, bo skomplikowany czas, bo kobieca skromność, bo… Jednak im dłużej się nad tym zastanawiam, tym mocniejsze mam przekonanie, że to nie kobiety stały się tłem, to sposób narracji zepchnął je na drugi plan. Kto więc utrwalił ten wykluczający sposób narracji?

Historycy, dla których najistotniejsze były daty, nazwiska i funkcje dające się określić konkretnymi rzeczownikami: przywódca, przewodniczący, zastępca, założyciel. A że wiele kobiet używało w tamtym czasie pseudonimów, często męskich, dla badaczy bezimienne bohaterki stały się nieważne. Archiwiści, którzy nie zadali sobie trudu, by porządnie opisać fotografie i ustalić tożsamość uwiecznionych na nich osób. Fotoreporterzy, którzy robiąc zdjęcia w czasie decydujących dla historii wydarzeń, tak ustawiali się z aparatem fotograficznym, że twarze kobiet były ucięte, nieostre albo przysłonięte jakimś przedmiotem. Dziennikarze, którzy pisząc o działaczkach, nie mogli się powstrzymać przed nadawaniem im przydomków: Królowa Podziemnego Druku, Stoczniowa Joanna d’Arc, Miss „Solidarności” oraz skupiali się na komentowaniu ich urody, co sprawiało, że zasługi kobiet schodziły na dalszy plan. Kuratorzy i autorzy wystaw, którzy dobierali materiały do ekspozycji w taki sposób, że kobiety stawały się jednym z wielu podrozdziałów opowieści. A także wszyscy ci, którzy nadal twierdzą, że zapomniane bohaterki powinny były lepiej zadbać o należne im miejsce w historii. Spisywać wspomnienia, gromadzić archiwa, bywać w mediach, upominać się o swoje. Otóż nie, zapomniane bohaterki nic nie powinny, a za stan rzeczy, w którym wciąż mamy problem z brakującą połową dziejów, odpowiadają nasze niedbalstwo, ignorancja oraz sztampowe myślenie. Zastanówmy się: co my możemy zrobić, by herstoria stała się nieodłączną częścią historii?

Kobiety „Solidarności” to nie jedyne wygumkowane z historii bohaterki. Przekonałam się o tym, gdy z filmem „Solidarność” według kobiet jeździliśmy po świecie i niemal wszędzie podczas rozmów z publicznością okazywało się, że tam też historia kobiet została napisana na marginesie. Dla Koreanek taką białą plamą są comfort women – kobiety wykorzystywane seksualnie przez żołnierzy japońskich w czasie II wojny światowej. W Irlandii – udział kobiet w powstaniu wielkanocnym. W Czechach – historie sygnatariuszek Karty 77. W Niemczech – działaczki opozycji NRD. Na Ukrainie – dziewczyny uczestniczące w Rewolucji Godności. Na szczęście coś się zmienia, o tych ostatnich powstał film dokumentalny Women of Maidan.

Żeby zrozumieć, skąd te braki, trzeba sięgnąć do czasów, kiedy kobiety nie miały praw. I zdać sobie sprawę z tego, że sto lat częściowego równouprawnienia – wobec wieków niewoli i całkowitej zależności kobiet od mężczyzn – to zbyt krótki czas, by dokonała się trwała zmiana w myśleniu oraz w postępowaniu. Kto pisał historię, gdy tylko nieliczni byli piśmienni, a w gronie naukowców i myślicieli trwały dyskusje, czy kobieta jest „wyższą odmiana zwierzęcia czy może niższą odmianą anioła”? Kto wówczas decydował o tym, co dla historii jest istotne, a co nie? Nieliczna garstka mężczyzn należących do elit. To oni mieli monopol na przekazywanie wiedzy o przodkach i to oni pisali dzieje, w których ważniejsze niż losy człowieka były liczby, daty, nazwiska. Nie wspominając już o roli kobiet.

Trzy badaczki: Edyta Głowacka-Sobiech, Iwona Chmura-Rutkowska i Izabela Skórzyńska przeanalizowały zawartość szkolnych podręczników do historii pod kątem obecności kobiet, a wyniki swojej pracy opublikowały w książce Niegodne historii. Spośród postaci wymienionych imiennie mężczyźni stanowią ponad dziewięćdziesiąt procent osób. Kobiety, jeśli już są w podręcznikach, to zwykle na ilustracjach albo reprodukcjach: stanowią bezimienny element tła . A przecież mamy w naszej historii niesamowite przodkinie, którym zawdzięczamy między innymi prawa wyborcze oraz dostęp do nauki na uczelniach wyższych, i które mogłyby być dla nas inspiracją – konspiratorki, bojownice, żołnierki, reformatorki, noblistki, naukowczynie. Niestety, najbardziej znana z tego grona Maria Skłodowska-Curie nie jest na świecie kojarzona z Polską. Mało kto wie, że po skończeniu Sorbony uczona wróciła na ziemie polskie i chciała kontynuować pracę naukową na Uniwersytecie Jagiellońskim, lecz spotkała się z odmową. Tylko dlatego, że była kobietą. Wyjechała więc do Paryża i to dla Francji zdobyła dwa Noble.

Ile dzisiejszych studentek i studentów wie o Kazimierze Bujwidowej, która w 1894 roku dała kobietom możliwość studiowania na UJ? Jak wiele współczesnych posłanek i posłów zna historię Marii Dulębianki – pierwszej kandydatki do sejmu? Która z lekarek słyszała o żyjącej w XVII wieku cyruliczce Magdalenie Bendzisławskiej? A która z podróżniczek o pionierce antropologii – Marii Czaplickiej, która na początku XX wieku w ramach badań przemierzyła ponad pięć tysięcy kilometrów przez syberyjską tundrę? Kto wie, że to dzięki Aleksandrze Szczerbińskiej Piłsudski zdał sobie sprawę z wagi postulatu praw „bez różnicy płci”, co wpisał w roku 1918 do dekretu? I że autorką tego właśnie postulatu była Paulina Kuczalska-Reinschmit? Komu znane są słowa Narcyzy Żmichowskiej, że:

możecie same po ulicach chodzić, koleją jeździć, o czym chcecie, o rozumnych książkach czy nierozumnych plotkach w towarzystwie rozmawiać, wszystko to winnyście pierwszym radownicom, co wam wśród szyderstw i wydziwiań drogę utorowały

– i kto ma świadomość, kim były wspomniane radownice?

Niewątpliwie jedną z takich radownic była Anna Walentynowicz. Charyzmatyczna legenda „Solidarności”, bezkompromisowa i odważna. Kobieta, bez której nie wydarzyłaby się „Solidarność”, a której później poradzono, że ma stać się tłem. I robiono wiele, by ją tam zepchnąć. Na szczęście tak się nie stało, bo czasy, w których historię tworzyła nieliczna grupka mężczyzn umiejących pisać, dawno już się skończyły, a o przeszłości i o tym, co z niej wynika dla przyszłości, może opowiadać, kto chce.

Herstoria potrzebna jest nie tylko po to, by oddać hołd zapomnianym, ale przede wszystkim, byśmy miały skąd czerpać, byśmy nie powtarzały błędów i mogły się uczyć z doświadczeń naszych poprzedniczek. Nie znając historii, nie zdołamy zrozumieć współczesności, nie mówiąc już o spojrzeniu w przyszłość. „Utrata pamięci niesie z sobą utratę suwerenności” – powiedziała działaczka opozycji w PRL-u Ewa Bugno-Zaleska, jedna z bohaterek książki Ewy Kondratowicz Szminka na sztandarze. Dlaczego mamy dbać o pamięć? Bo zbyt długo byłyśmy zależne i ubezwłasnowolnione, byśmy teraz mogły pozwolić sobie na utratę suwerenności. Po co nam suwerenność? Żebyśmy mogły decydować o sobie i mieć wpływ na otaczającą nas rzeczywistość.

W jakim celu piszemy herstorię? Żeby już nikt więcej nie mógł powiedzieć: „Niech pani będzie dla niego tłem”.

Tekst pochodzi z 11. numeru kwartalnika „Nowy Napis”. Oba numery poświęcone „Solidarności” są dostępne w e-sklepie Instytutu Literatury.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marta Dzido, Niech pani będzie dla niego tłem, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 126

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...