11.11.2021

Nowy Napis Co Tydzień #126 / Wolna Polka. Portret działaczki Krystyny Stachowiak

Kiedy się umawiałyśmy, powiedziałam, że nie ma potrzeby, by się fatygowała, że sobie poradzę, ale ona mimo wszystko zjawia się na peronie. W ciemnym kapeluszu, czarnej maseczce z czerwoną błyskawicą, naszyjniku z koralików z literami układającymi się w słowo: „konstytucja”. Idzie o kulach, spod płaszcza widać bluzkę z napisem „Wolna Polka”. W drodze do miejsca, gdzie będziemy mogły spokojnie porozmawiać, Krysia spotyka wiele osób, pozdrawiają, pytają, co słychać. Jednemu z sąsiadów tłumaczy:

– Przyjechała z Warszawy pisać o mnie bajki.

Prostuję:

– Nie bajki, tylko prawdę.

Sąsiad do mnie na to:

– Krysia to dobra kobieta, ale ma jedną wadę. – Unoszę brwi zdziwiona, a on zaczyna skakać i mówi: – Hop, hop, hop. – Po czym dodaje: – We wszystkich manifach bierze udział. Mówię jej: odpuść już sobie, ale ona nie, idzie.

– Bo ja jestem taka ulicznica – odpowiada ze śmiechem Krysia.

– A dziś nie podskakujesz? – pyta zaczepnie sąsiad.

– Dziś sobota. Mam gościówę. I niech mi ktoś spróbuje podskoczyć.

Na obrazie, który stoi w centralnym miejscu na regale, Krystyna ma długie rozpuszczone białe włosy, wielkie oczy, głębokie i niebieskie, zatroskany wyraz twarzy. Ale troska, z jaką patrzy, to nie przygnębienie, raczej rodzaj czułości, która polega na tym, że gdy widzisz ludzką krzywdę – reagujesz, pomagasz, solidaryzujesz się.

Krystyna zwraca się do mnie, jakby chciała przedstawić mi tę z obrazu:

– To jest Krysia – Indianka.

Zamyślona, ale gotowa nieść pomoc. Silna, wytrwała i nieugięta mimo przeciwności. Widać, że swoje przeżyła, widać, jak ją to ukształtowało.

Ale pod spodem, niewyeksponowany, bo zakryła go Indianka, stoi drugi portret Krysi – Działaczka. Ciężko będzie skakać po meblach i zdejmować obrazy, więc Krysia pokazuje mi jego zdjęcie. Działaczka jest skupiona, konkretna, włosy związała z tyłu, nosi czerwony żakiet i okulary w prostokątnych ciemnych oprawkach. Sprawia wrażenie zasadniczej, konsekwentnej w działaniu, upartej. Oba portrety namalowała Kama Kuik. Nie muszę pytać, który Krystyna lubi bardziej. Ja też wolę Krysię – Indiankę.

– Mama urodziła mnie w Chełmży, tuż po wojnie, ojciec zmarł przed moimi narodzinami. Byłyśmy same i jeszcze jak byłam mała, mama wyjechała na tak zwany dziki zachód, w zielonogórskie. Jeździłyśmy od wsi do wsi, od PGR-u do PGR-u. Byłam na nią zła, że się tak tułamy. Wystarczyło, że ktoś powiedział jej coś przykrego, brała manatki, przyjeżdżał wóz drabiniasty – wrzucała tam cały swój dobytek wraz ze mną i ruszałyśmy dalej. Dopiero później zrozumiałam, że to dlatego, że w czasie II wojny światowej mama przeżyła tragedię. Była na robotach przymusowych w Essen, kiedy dowiedziała się, że banderowcy bestialsko zamordowali jej córkę, trzyletnią Irenkę. Za nóżki, głową o mur. Mama wpadła w szał i zaczęła wyzywać Hitlera najgorszymi słowami, jakie znała. Już ją brali na rozstrzelanie, ale w końcu stało się tak, że trafiła do obozu koncentracyjnego w Dachau. Tam spędziła rok i osiem miesięcy. To była katorga. Jak Amerykanie wkraczali, hitlerowcy spędzili setki ludzi do wielkiej hali i strzelali na oślep. Gdy ktoś spadł pod trupa, przeżył. Z kilku tysięcy osób uratowały się dziewięćdziesiąt cztery, w tym moja mama. Była szczęśliwa, że wojna się skończyła, że wreszcie ma co jeść. I tak jeździłyśmy po tym dzikim zachodzie, aż poszłam do technikum z internatem i od tego momentu zaczęłam się udzielać społecznie.

Wśród odznaczeń, które Krystyna otrzymała za swoją działalność i które przechowuje w specjalnym pudełku, są między innymi: Krzyż Wolności i Solidarności, Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, medal z okazji dziesięciolecia NSZZ „Solidarność” ZPM H. Cegielski „z podziękowaniem za wspólną walkę i wierność ideałom Solidarności”, medal od Prezydenta Miasta Poznania „internowanym w stanie wojennym”, 15 lat NSZZ „Solidarność” NSZZ „Solidarność„ „dziękuje Gdańsk – Leszno 1980 – 2010”, dyplom od Komitetu Obchodów 35. Rocznicy Poznańskiego Czerwca za „solidarność, serdeczną życzliwość, bezinteresowną pomoc”, pamiątkowy medal z wizerunkiem Lecha Wałęsy i napisem „pokojowa Nagroda Nobla”, a także odznaki: za zasługi dla Polskiego Związku Działkowców i Zasłużony Działkowiec. Jest też dyplom „z okazji dwudziestej rocznicy zmian ustrojowych w Polsce” z podziękowaniami od wojewody lubuskiego i starosty wschowskiego, ze słowami: „Pragniemy wyrazić naszą wdzięczność wobec Polki, która po odzyskaniu przez Polskę niepodległości poprzez ciężką pracę oraz osobiste zaangażowanie, w dalszym ciągu przyczynia się do budowania wspólnego dobra”. Ostatnie podziękowania są z roku 2018 „za uczestnictwo w stu protestach w obronie wolnych i niezależnych sądów”.

 

– Od zawsze byłam społecznikiem. Od urodzenia. W technikum byłam starszą internatu, w celi starszą celi, w „Solidarności” działałam aktywnie przez trzydzieści lat, od jej początków aż do 2010. Prawa pracownicze, później problemy bezrobocia, bezdomności. Na wszystkim się nie znałam, ale były sprawy, w których byłam dobra. Moją potrzebą było nieść pomoc drugiemu człowiekowi. Nie oczekiwałam podziękowań. Związkowcem byłam od momentu, kiedy zaczęłam pracować, miałam wtedy dziewiętnaście lat. Interesowałam się tym, co dzieje się z pracownikami, reagowałam na krzywdy, no i byłam przy tym przedsiębiorcza i pyskata. Miałam też kilkuletnie doświadczenie we współpracy z Kołami Gospodyń Wiejskich. Jak się zaczęła „Solidarność”, pracowałam we Wschowie, w Spółdzielni Pracy Wytwórczo-Usługowej. Typowo kobiecy zakład, szyłyśmy różne kapcie-łapcie, które za grube pieniążki sprzedawane były potem do NRD.

Był początek września 1980 roku, mój kolega Marek Chwistek wrócił z Gdańska i zaczął opowiadać o tym, co się tam wydarzyło. 6 września w południe maszyny w naszym zakładzie zostały zatrzymane, wylegliśmy na plac i przemówiłam. Że powinniśmy na wzór tego, co wydarzyło się w Gdańsku, organizować się jako wolny niezależny związek zawodowy. W dwa miesiące do „Solidarności” zapisało się 80 procent załogi, a załoga liczyła prawie pięćset osób. Ruszyliśmy do innych zakładów, powstał zespół Koordynacyjny Ziemi Wschowskiej, któremu szefowałam. Wschowa liczyła około piętnastu tysięcy ludzi. Malutka niby mieścinka, ale dla nas to był prawie że Paryż. I udało się.

Jako przewodnicząca tego zespołu czuwałam nad całością, ale musiałam pogodzić obowiązki domowe z „Solidarnością”. Mąż pracował na dwie zmiany, młodsza córka w żłobku, starsza w przedszkolu, musieliśmy się uzupełniać i przez ten pierwszy czas jakoś sobie radziliśmy. Aż dostałam telefon z zaproszeniem, żeby pojechać do Leszna i wybrać Komisję Założycielską Województwa Leszczyńskiego. Pojechało nas tam siedem osób, w tym ja i mój małżonek, który nie pozwolił, żebym jechała sama, i tam padło pytanie, czy Wschowa ma kandydaturę. Wstał kolega i powiedział:

– Tak, Krysię Stachowiak.

Nie zdążyłam nawet zareagować, bo mój mąż od razu zabrał głos:

– Baby? Do dzieci i do garów!

Wtedy obudziła się we mnie lwica. Nie mogłam pozwolić, żeby mąż dyktował mi warunki, poza tym czułam się zaszczycona tą propozycją i powiedziałam: tak.

W mieszkaniu Krystyny jest dużo pamiątek, śladów działalności oraz zaangażowania. Część z nich to pamiątkowe fotografie, oprawione i powieszone na ścianach właściwie na każdym skrawku wolnego miejsca. Krystyna na demonstracji z transparentem „Mniej atomów – więcej domów”, Krystyna we wzorzystej sukience obok mężczyzny, który mówi coś przez tubę, Krystyna na ulicy, tuż za nią milicjanci z tarczami. Krystyna z działaczem opozycji PRL Henrykiem Wujcem, w towarzystwie sygnatariuszki porozumień sierpniowych Henryki Krzywonos. W centralnym miejscu wisi zdjęcie Krysi, która z rozwianymi białymi włosami idzie przed siebie pewnym krokiem, niosąc dumnie flagę Unii Europejskiej, a za nią powiewają flagi Komitetu Obrony Demokracji. Są także zdjęcia córek i wnuczki, ale na żadnej fotografii nie ma pana Stachowiaka.

– Mąż był bardzo niezadowolony. Nie wspierał mnie. Ale ja wtedy wierzyłam, że całą Polskę wygramy, że będzie pięknie. Wszystko falowało w piersi, oddychało się ledwo, ledwo. W tamtym czasie oddałam działalności serce, często przejmowałam pałeczkę, co wcale nie znaczy, że byłam najważniejsza, wszyscy byliśmy ważni – od robola do profesora.

I wtedy mój mąż powiedział: albo „Solidarność”, albo ja. Nie odpowiadało mu, że się poświęcam „Solidarności”. Byłam zmuszona wybierać, zrezygnowałam więc z funkcji przewodniczącej, ale zostałam wiceprzewodniczącą. Małżeństwo zaczęło się sypać. W gablotach domu kultury pojawiały się dziwne rysunki, przedstawiające niedźwiedzie, nam, działaczom, zaczęto radzić, żebyśmy się pilnowali, bo może nas spotkać krzywda. Nikt nic nie wiedział, ale były domysły, że coś się wydarzy.

Któregoś razu małżonek Stachowiak powiedział: „Weź no, Krysia, trochę przyhamuj, bo cię wywiozą na białe niedźwiedzie”. Zaczęłam się zastanawiać, ale postanowiłam, że się nie ulęknę. Nie dlatego, że chcę teraz zgrywać wielką bohaterkę, tylko z przekory. Nie, bo nie. Co ma być, to będzie. Jeśli jest nas dziesięć milionów, wszystkich nie zamkną. Ale przyszedł moment, że zapukali do drzwi. W nocy z 12 na 13 [grudnia 1981 roku], kwadrans po północy, łomot. Ja śpiąca mówię: „Waldek, idź, zobacz, kto to”. Otworzył drzwi, a tam czterech z pepeszami: „Krysia, po ciebie przyszli”. Zrywam się z łóżka, facet wręcza mi pismo o internowaniu, że działałam przeciwko aparatowi państwowemu, bla, bla, bla…

Powiedziałam tym panom, że muszę tylko poinstruować męża, jak ma sobie radzić. Łapy mi się trzęsły z nerwów, zaczęłam szukać kartek żywnościowych, bo mąż się tym nie zajmował. Kartki to był obowiązek żony. Musiałam mu wytłumaczyć, co ma za to kupić i że to, co jest wycięte – znaczy, że już kupione. Szybko się ubrałam i wtedy obudziły się dzieci. Wyskoczyły w piżamach do przedpokoju, zaczęły płakać. Powiedziałam: „Pozwólcie panowie, że się pożegnam z dziećmi”, a do córek: „Kochane moje, idźcie spać, ci panowie tylko na chwilę mnie zabierają, bo muszą ze mną porozmawiać, ale mama do was wróci”.

Jeszcze wtedy nie płakałam, byłam w miarę silna, ale teraz, jak opowiadam – nie tylko teraz, za każdym razem jak sobie to przypominam – bardzo wszystko przeżywam.

Krystyna wyjmuje z paczki cienkiego papierosa. Mówiła wcześniej, że pali od 54 lat, i że właściwie chciała przestać, ale ktoś jej powiedział, że jak rzuci zupełnie, to będzie szok dla organizmu, więc pali tylko cienkie, najwyżej trzy dziennie. Ale teraz, w czasie opowieści o internowaniu wypala dwa, jednego za drugim. Pytam, czy robimy przerwę, czy chce odpocząć, ale nie chce. Tak jakby chciała mieć już tę opowieść za sobą. Dopiero wieczorem wyjmie stare dokumenty, pokaże mi decyzję o internowaniu, świadectwo zwolnienia z ośrodka odosobnienia w Poznaniu, list z więzienia do męża, w którym szczegółowo tłumaczy mu kolory kartek żywnościowych, gdzie są schowane prezenty gwiazdkowe i który jest przeznaczony dla kogo – „dla Ciebie, Waldku, koszula”. Zachowała nawet kwit depozytowy z datą 13.12.81, na którym jest lista przedmiotów odebranych w czasie rewizji osobistej. Portmonetka, lusterko, wkład do długopisu, łańcuszek koloru żółtego, torebka damska skórzana (której nazwę milicjant zapisał przez „u”), 1932 złote i 44 grosze, klucze sztuk dziesięć oraz szalik.

– Dokument o internowaniu zostawiłam w domu, dlatego się uchował, bo podobno tym, co mieli ze sobą – zabierali. Dużą suką milicyjną zawieźli mnie na komendę. Tam zmusili, żebym się rozebrała do naga. Kazali robić przysiady i wypinać pupę, żeby sprawdzić, czy nie schowałam tam czegoś. Mnie, porządnej matce, która nigdy nie miała żadnych romansów, dla której nagość była święta, tylko pomiędzy małżonkami. A oni mnie upokorzyli, potraktowali jak złodzieja czy bandytę, mnie – działaczkę.

Nic nie znaleźli i wobec tego kazali się ubrać, zaprowadzili do celi. Z nerwów zaczął mnie boleć brzuch, tak mocno jak na rozwolnienie. Myślałam, że zwariuję, i zaczęłam krzyczeć, że muszę do ubikacji, że potrzebuję pomocy. W końcu zaprowadzili mnie do toalety, ale drzwi zostawili otwarte i stali przy nich. Wyobraź sobie, że ja nie byłam w stanie zrobić tego, co powinno się zrobić. Mimo bólu.

W międzyczasie zwieziono następnych ludzi i około drugiej nad ranem wyprowadzono nas do suk. Mnie, skutą w kajdanki, zawieziono do komendy wojewódzkiej w Lesznie. Internowane były jeszcze cztery inne kobiety. Około czwartej wsadzono nas znów do milicyjnych samochodów i jechaliśmy kawalkadą do Ostrowa Wielkopolskiego. Przecierałam ręką szyby w aucie i jak kogoś zobaczyłam, machałam, ktoś nawet nam odmachał. Nie wiem, czy wtedy nad ranem ludzie wiedzieli już, że jest stan wojenny, ale myśmy wtedy myślały, że nas rzeczywiście wiozą na białe niedźwiedzie. Taka była psychoza.

O siódmej rano dowieźli nas pod wielką bramę więzienną, uchylono okno, usłyszałyśmy, jak przemawia Jaruzelski. A to więzienie w Ostrowie po raz pierwszy widziało kobiety, bo to był zakład męski. Tam byłyśmy do rana następnego dnia i z 13 na 14, tuż po północy, znów kazano nam się zbierać. Aż w końcu trafiłyśmy do Poznania na Młyńską. Drugi oddział żeński, cela numer szesnaście. Siedziałam z Izą Szeremietiew, żonką Romka Szeremietiewa, którą zamknęli dlatego, że jej mąż był działaczem, z instrumentariuszką Dorotą Kubiak i z nauczycielką Anką Martynów.

Na środku celi była ubikacja, przepierzenie o wysokości metra z obu stron, jedna miska do mycia ciała i twarzy, żadnej ciepłej wody. Codziennie któraś z nas dostawała okres i podmywałyśmy się w tej jednej misce, przepraszam, że mówię o takich sprawach, ale to było coś niewyobrażalnego. Zrobiłyśmy szum i w końcu przyszedł do nas ksiądz, któremu żeśmy się poskarżyły. Od tego czasu miałyśmy już jedno wiaderko ciepłej wody dziennie.

Każdej nocy, mniej więcej co godzinę, zapalano nam światła i budzono pod pretekstem, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. A już o piątej rano łomot buciorów, ja do dziś czasem, jak się przebudzę w nocy, słyszę ten łomot. Albo chrobot w zamku, otwierały się drzwi i wszystkie musiałyśmy od razu stać na baczność. Izę Szeremietiew maltretował jeden klawisz, degenerat seksualny, zabierał ją na przesłuchania, próbował coś na niej wymuszać, ale się nie dała. I wyobraź sobie, że przez te trzy tygodnie więzienia – ja, osoba wierząca – ani razu nie mogłam zmówić pacierza. Żegnałam się, Ojcze nasz i byłam zablokowana.

Od Świąt Bożego Narodzenia zaczęłam głodówkę na znak protestu. Pamiętam, jak w pierwszy dzień Świąt wszystkie strasznie głośno śpiewałyśmy: „Za nasz spokojny dom, za życie matek, żon, będziemy bronić miast i wsi, aż do ostatniej kropli krwi”. Wtedy z piętra niżej odezwali się kryminaliści, przysłali gryps, że są gotowi w ramach naszego protestu poderżnąć sobie żyły. Odpisałyśmy im, że nie mogą tego zrobić, ale ucieszyłyśmy się, że kryminaliści stanęli w naszej obronie. To było coś niesamowitego.

Po tygodniu głodówki powiedziano mi, że mam się zbierać. Myślałam, że mnie przenoszą w inne miejsce, ale okazało się, że wychodzę na wolność. Wróciłam do domu, a pierwsze słowa, jakie usłyszałam od męża, brzmiały: „I po co ci to było?”.

 

Zanim wyjdziemy na spacer, żeby odetchnąć po tej dawce wspomnień, Krystyna opowiada, jak więzienne przeżycia odbiły się na jej zdrowiu psychicznym. Że trzy miesiące była na oddziale dla znerwicowanych w szpitalu w Kościanie. Że córki zaczęły się jej bać, bo ktoś im wmówił, że: „mama zwariowała”. I że esbecja kusiła ją biletem w jedną stronę oraz pomarańczami, ale Krystyna odmówiła: „Jestem Polką, tu się urodziłam i nigdzie nie będę wyjeżdżać”. Nie udało się uratować małżeństwa Stachowiaków, a z rozprawy sądowej – prowadzonej przez panią prokurator, która była wrogiem „Solidarności” – Krystynę dwa razy musiało zabrać pogotowie. Ojciec dostał opiekę nad córkami, Krysia przez dwa lata zmuszona była płacić alimenty byłemu mężowi.

– Oddałam „Solidarności” zdrowie, serce i sprawy osobiste. Przeżyłam tragedię rodzinną. Wyjechałam do Poznania. Ale działalności nie porzuciłam. Dzięki Oli Bessert nawiązałam współpracę z Solidarnością Walczącą – ulotki, drukowanie, zbiórki pieniędzy dla potrzebujących. Z późniejszą żoną Macieja Frankiewicza – Joasią, która miała wtedy siedemnaście lat – rozstawiałyśmy się na ulicy Święty Marcin ze stoliczkiem, na którym miałyśmy na sprzedaż książki drugiego obiegu. A jak szedł milicjant, chowałyśmy się do kina Muza – tam była nasz kryjówka. Na demonstracjach byłam może nie w pierwszym, ale w drugim szeregu, i jak trzeba było iść – to szłam, nawet na czołgi. Przez dwa lata, każdego 30 dnia miesiąca jeździliśmy do Warszawy, na Żoliborz, pilnować grobu księdza Popiełuszki, żeby ubecy nie weszli i nie zabrali księdza Jerzego. Wtedy poznałam między innymi Kalinę Jędrusik, która przychodziła do nas z dwoma wielkimi spanielami. Zatrzymywali mnie w tamtym czasie co chwila, na trzy godziny, na dwanaście godzin, w miejscu pracy, pod kościołem, na ulicy, w ciągu jednego roku siedem–dziesięć razy byłam zatrzymywana pod byle jakim pretekstem.

W roku 1988 Krystyna Stachowiak wysyła do prokuratora wojewódzkiego w Poznaniu skargę, w której szczegółowo opisuje wszystkie zatrzymania. List kończy słowami: 

Bezprawne prześladowania mojej osoby nie wynikają z prowadzenia działalności niezgodnej z prawem, bo takiej nigdy mi nie udowodniono, lecz są wynikiem moich poglądów politycznych i społecznych, do których, jak każdy obywatel PRL, mam zagwarantowane w konstytucji prawo. Niniejszym wnioskuję do Prokuratora Wojewódzkiego o spowodowanie zaniechania represji wobec mnie i poinformowanie mnie o poczynionych w tym kierunku krokach.

Korespondencję w tej sprawie prowadzi przez trzy kolejne lata, a w roku 1991 Biuro Rzecznika Praw Obywatelskich odpowiada: prokurator przyznał, iż działania MO i SB były podejmowane wyłącznie z powodów politycznych. Jednocześnie stwierdza, że:

działania były bezprawne […]. Przeszkodą formalną do wszczęcia postępowania przez Prokuraturę okazał się przepis […] o przebaczeniu i puszczeniu w niepamięć niektórych przestępstw i wykroczeń, który to przepis obliguje sądy i prokuraturę do niewszczynania postępowań karnych w sprawach o przestępstwa popełnione z powodów politycznych.

– W latach 90. pracowałam dalej, trzeba było służyć sprawom pracowniczym. W „Solidarności” założyłyśmy Sekcję Kobiet. Chciałyśmy polepszenia warunków pracy, wyrównania zarobków na tych samych stanowiskach, żeby kobiety miały zagwarantowane miejsca w radach pracowniczych. Wśród celów, jakie sobie postawiłyśmy, były też: pomoc matkom samotnie wychowującym dzieci, likwidacja bezrobocia wśród kobiet, nawiązanie współpracy z organizacjami kobiecymi w Polsce i na świecie. To miała być nie tylko polityka równości, ale przede wszystkim polityka pomocy i uświadamiania. Byłyśmy cztery: Teresa Starmach z Krakowa, która została pierwszą przewodniczącą Sekcji, Irena Krzyżanowska z Mazowsza, Ewa Sawicka z Białegostoku, a z Wielkopolski ja – Krystyna Stachowiak. Zaczęłyśmy organizować sekcje regionalne, a dzięki Małgosi Tarasiewicz, która znała bardzo dobrze język angielski i była wówczas naszą pełnomocniczką, dostałyśmy z Międzynarodowej Konfederacji Wolnych Związków Zawodowych pieniądze, które miały być przeznaczone na naszą działalność. Za te pieniądze udało nam się zorganizować szkolenie z obsługi komputera dla grupy około pięćdziesięciu kobiet i przygotowałyśmy pierwszy numer biuletynu „Kobieta”. Zdołałyśmy wydać tylko jeden, bo wkrótce pieniądze nam zabrano, zostały wchłonięte przez ogólną „Solidarność”. Nie pytaj dlaczego, taka jest polityka. Zazdrośni faceci uznali, że nie można pozwolić dziewuchom za dużo się gospodarzyć.

Egzemplarz tego jedynego numeru „Kobiety” leży u Krystyny w szufladzie, obok statutu Sekcji Kobiet i wydawanego jeszcze w latach 80. niezależnego pisma „Róbmy swoje”. Redaktorki „Kobiety” piszą we wstępie: 

Polska jest trudnym krajem dla organizacji kobiecej. Nie zaczynamy od zera, ale od wartości ujemnych. Według opinii wielkiej liczby kobiet, w Polsce dyskryminacji nie ma. Kobiety to jedna trzecia „Solidarności”. Na pewno w odmienny sposób od mężczyzny postrzega pewne problemy kobieta, która oprócz tego, że jest matką i żoną, pracuje zawodowo. Bywa jednak i tak, że kobiety nie mają możliwości wypowiedzenia swojego punktu widzenia. Temu właśnie celowi ma służyć nasze pismo.

Na kolejnych stronach można przeczytać artykuł o tym, że: „na kobiety pracujące zawodowo czeka w domu jeszcze drugi dzień pracy” i o tym, że: „rodzina się zmienia, a jej definicja powinna być rozszerzona, biorąc pod uwagę rosnącą liczbę rozwodów, spadek zawieranych małżeństw, a także fakt, że coraz bardziej powszechne stają się gospodarstwa prowadzone wyłącznie przez kobiety”. Autorki zaproponowały między innymi sformułowania: „rodzina społeczna”, „rodzina odtworzona”, „rodzina z jednym rodzicem”. Jest tekst o kobietach „Solidarności” z początku lat 80. I o tym, „jak kryzys wpłynął na kształtowanie świadomości i zachowań kobiet”.

– Pojawiła się też kwestia aborcji. A że „Solidarność” musiała mieć określone stanowisko, nie było w tym temacie dyskusji. Próbowałam jednak uzmysłowić kobietom, że mają prawo wypowiedzieć się publicznie, i rozesłałam wśród działaczek Sekcji ankietę. Jedno z pytań brzmiało: „Czy jesteś za ochroną życia poczętego?”. Tak właśnie sformułowane, nie inaczej. Ja jako działaczka kobieca odpowiedziałam, że tak, ale jeśli dziecko ma się urodzić chore, niepełnosprawne, albo jeśli matka ma umrzeć, to jestem za tym, żeby ciążę usunąć. I zostałam oskarżona o to, że jestem za aborcją.

 

Mimo że działaczki nie mają dość funduszy, by wydawać kolejne numery biuletynu „Kobieta”, Krystyna nie daje za wygraną i coraz częściej wykorzystuje łamy prasy, by głosić swoje poglądy na sprawy kobiet. W 1995 roku w „Expresie Poznańskim”, w artykule zatytułowanym Mężczyznom wstęp wzbroniony, deklaruje: „Nie jestem feministką, ale uważam, że kobiety są silniejsze i często mądrzejsze od mężczyzn, lecz wychowane w tradycji męskiej dominacji zbyt łatwo godzą się z rolą drugoplanową”. W tym samym roku w „Gazecie Poznańskiej”: „Jeśli chcemy mieć w pracy zawodowej szanse na kierownicze stanowiska, musimy być pod każdym względem co najmniej cztery razy lepiej przygotowane niż mężczyźni”. W roku 1997 „Tygodnik Solidarność” publikuje tekst zatytułowany Jesteśmy ponad podziałami, rozmowa z Krystyną Stachowiak – prezesem Wielkopolskiego Społecznego Ruchu Przeciwdziałaniu Bezrobociu, w którym Krystyna przekonuje: 

śmiało można mówić o dyskryminacji kobiet na rynku pracy. Mężczyzna – niezależnie od tego, czy ma lat trzydzieści lub czterdzieści – łatwiej znajdzie zatrudnienie niż kobieta w równym stopniu przygotowana do zawodu. Dla pracodawcy trzydziestoletnia niewiasta nie jest już atrakcyjnym kandydatem na pracownika. Dlatego nowy program, który przygotowujemy, chcemy realizować w dużej mierze pod kątem kobiet.

– Jako Ruch Przeciwdziałania Bezrobociu opiniowaliśmy różne ustawy, organizowaliśmy szkolenia dla bezrobotnych – i mieliśmy osiągnięcia, bo w ciągu roku siedemdziesiąt procent kobiet znajdowało pracę albo zaczynało własne przedsięwzięcia. Rok w rok robiliśmy „choinki” dla dzieci z biednych rodzin. Każde z tysiąca dzieciaków wychodziło z imprezy z paczuszką o wartości stu złotych. Przyjeżdżała do nas Majka Jeżowska, Trubadurzy, Krzysztof Krawczyk… Do dziś zdarza się, że ktoś mnie zaczepia na ulicy, mówi, że pamięta te „choinki” na Zamku, dziękuje. W tamtym czasie z ramienia „Solidarności” – i jako przedstawicielka Ruchu Przeciwdziałania Bezrobociu – zgłosiłam swoją kandydaturę na radną Poznania. Miałam być w pierwszej trójce, ale zjawił się pan senator Przemysław, który trząsł wtedy regionem, i powiada do przewodniczącego „Solidarności”, że nie można pozwolić, żeby Krystyna była w pierwszej trójce. Dlaczego? Ponieważ Krystyna jest rozwódką. A to jest niemoralne. W końcu startowałam z miejsca ósmego, dwadzieścia osób chodziło z moimi malutkimi plakacikami, i udało mi się zostać radną Poznania.

Trzydzieści lat w „Solidarności”, w tym szesnaście jako przewodnicząca Regionalnej Sekcji Krajowej, jedenaście w Stowarzyszeniu Wielkopolskiego Ruchu Przeciwdziałania Bezrobociu, radna osiedla Jeżyce, radna miasta Poznania, osiem lat jako ławnik Sądu Rejonowego, w tym cztery jako Przewodnicząca Rady Ławniczej, czternaście lat wiceprezeska Rodzinnego Ogrodu Działkowego im. K. Marcinkowskiego.

– Pracy społecznej mi nie brakuje, wciąż działam, bo zależy mi na tym, by mieć wpływ na to, co się dzieje w naszym kraju. Z tego powodu weszłam do Komitetu Obrony Demokracji. Protestuję przeciwko temu, co mnie boli, co uważam za niesprawiedliwe. Z racji mojego wieku może nie wypada mi używać słów o ośmiu gwiazdkach, ale jakbym była młodsza, tobym krzyczała. Cały czas jestem po stronie kobiet, nie chcę się wymądrzać na temat aborcji, ponieważ ja już rodzić nie będę, ale chcę zadbać o moich potomnych. I na tyle, na ile mi moje możliwości zdrowotne pozwalają, jestem z ludźmi, walczę na ulicy, rozmawiam z młodymi.

Nie mam żadnych politycznych aspiracji, jestem już u schyłku życia, za chwilę skończę 75 lat, ale wciąż należę do „Solidarności”. I czuję się dumna, że uczestniczyłam w jej początkach. Dziś jestem zwykłym szeregowym członkiem związku, i to tylko dlatego, że jest tam słowo: solidarność. To nie jest już moja „Solidarność”, ale po tylu latach trudno byłoby po prostu odejść i powiedzieć: do widzenia.

 

Tekst pochodzi z 11. numeru kwartalnika „Nowy Napis”. Oba numery poświęcone „Solidarności” są dostępne w e-sklepie Instytutu Literatury.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marta Dzido, Wolna Polka. Portret działaczki Krystyny Stachowiak, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 126

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...