09.12.2021

Nowy Napis Co Tydzień #130 / Chwała buntownikom. O filmie „Żeby nie było śladów” i kinie Jana P. Matuszyńskiego

Historię sukcesu Jana P. Matuszyńskiego mógłbym opisać w konwencji filmu hollywoodzkiego, w którym przypadnie mi wdzięczna rola statysty. Scena pierwsza: rok 2013, Kazimierz Dolny, festiwal Dwa Brzegi. Wraz z nowo poznanym, młodym reżyserem filmu Deep Love przepychamy się wśród wracających z targu przekupek i zajmujemy miejsca na tylnych siedzeniach rozklekotanego busa do Lublina. Cięcie. Scena druga: rok 2021, Wenecja. Przecinamy nasze szlaki z twórcą Żeby nie było śladów na popremierowym bankiecie podczas festiwalu, na którym Matuszyński rywalizuje z Pedrem Almodóvarem i Paolem Sorrentinem. Choć polski reżyser wyjechał z Włoch bez nagród, nie można powiedzieć, że opowieść ta skończyła się bez happy endu. Matuszyński przebojem wdarł się przecież do reżyserskiej ekstraklasy i błyskawicznie doszedł do momentu, w którym premiera każdego jego nowego filmu stanowi sporej rangi wydarzenie. Co więcej, wszystko to osiągnął na własnych warunkach, unikając zaszufladkowania i przełamując stereotypy na temat polskiego środowiska filmowego.

Sprzymierzeńcem Matuszyńskiego pozostaje metryka. Twórca Deep Love (rocznik 1984), podobnie jak Jan Komasa (Boże ciało, Sala samobójców. Hejter) czy Bartosz M. Kowalski (Plac zabaw, W lesie dziś nie zaśnie nikt), należy do generacji filmowców dojrzewających w latach 90. Siłą rzeczy przyszły reżyser stał się beneficjentem „złotej ery VHS”, w której po latach komunistycznej posuchy zaczęły powstawać wypożyczalnie wideo oferujące zachodnie nowości. W atmosferze trudnego do okiełznania transformacyjnego chaosu półki uginały się wówczas zarówno od filmów klasy A, jak i klasy Z. Matuszyński przyznaje, że oglądał i jedne, i drugie. Ten eklektyzm widać dziś w jego twórczości, która chce być jednocześnie ambitna i komunikatywna, zdolna wypełnić nie tylko ciasne kina studyjne, lecz także wielkie sale multipleksów. Na tle polskiej kinematografii, w której wciąż trzyma się mocno sztuczny podział na „artystów” i „rzemieślników”, taka postawa stanowi akt odwagi. Matuszyński odróżnia się od przedstawicieli kina autorskiego, którzy dążą do wywierania wpływu na każdy element realizacji filmu, także na innych polach. Twórca Ostatniej rodziny skupia się na reżyserowaniu, nie pisze samodzielnie scenariuszy i bezgranicznie ufa członkom swojej ekipy (w jej skład wchodzą między innymi producenci Leszek Bodzak i Aneta Hickinbotham, operator Kacper Fertacz i montażysta Przemysław Chruścielewski). Właśnie w ten sposób pracowało się w Hollywood lat 70., a więc w okresie, kiedy rozkwitały kariery postaci takich jak Coppola, Scorsese czy Schatzberg, i który stanowi dla Matuszyńskiego ważny punkt odniesienia.

Bez karykatury

Ze względu na stosunkowo młody wiek twórca Deep Love może nie tylko swobodnie śnić swój amerykański sen, lecz także bez kompleksów spoglądać na polską historię najnowszą. To ważne o tyle, że w ostatnich latach próżno szukać udanego filmu o komunizmie zrealizowanego przez dojrzałego świadka tamtej epoki. Polscy reżyserzy starszej generacji, pozbawieni dystansu do opisywanych wydarzeń, sięgają zwykle po konwencję kombatanckiego bajania (80 milionów Waldemara Krzystka) bądź kiczowatego martyro-polo (Czarny czwartek Antoniego Krauzego). Młodsi twórcy, którzy realizują filmy o PRL-u, są wolni od pokusy poprawiania rzeczywistości, wymierzania sprawiedliwości katom, oddawania czci ofiarom. Zamiast wyręczać IPN-owskich historyków, zanurzają się w przeszłości w poszukiwaniu uniwersalnych mechanizmów, które z powodzeniem da się odnaleźć także w otaczającym nas dziś świecie. Taką strategię zastosował choćby Tomasz Wolski (rocznik 1977) w swoim 1970. Dokument oparty na archiwalnych nagraniach, przedstawiających decydentów, którzy ze spokojem opracowują plan pacyfikacji protestów na Wybrzeżu, doskonale sprawdza się jako metafora deprawacji, jakiej może ulec każda władza. Nie inaczej dzieje się u Matuszyńskiego w Żeby nie było śladów. Ani szeregowy milicjant, który zadaje śmiertelne ciosy Grzegorzowi Przemykowi, ani tuszujący sprawę tego zabójstwa dygnitarze nie stanowią uosobienia czystego zła. To tylko i aż funkcjonariusze aparatu przymusu korzystający z przywileju bezkarności. Czy można powiedzieć, że byli od niego wolni przedstawiciele jakiejkolwiek władzy po roku 1989? To chyba pytanie retoryczne.

Świat Żeby nie było śladów, kongenialnej adaptacji uhonorowanego Nagrodą Nike reportażu Cezarego Łazarewicza z 2013 roku, to miejsce wyraźnie nieprzyjazne, lecz na szczęście odpowiednio zniuansowane. Po stronie komunistów jest w nim przestrzeń zarówno dla zimnego profesjonalisty Czesława Kiszczaka (oszczędna kreacja Roberta Więckiewicza), jak i groteskowej, wyglądającej jak przebrana w togę Baba Jaga prokuratorki Wiesławy Bardon (udanie balansująca na granicy szarży Aleksandra Konieczna). W tym towarzystwie znalazło się także miejsce dla prokuratora generalnego Franciszka Ruska (Mikołaj Grabowski) – gorliwego sługi władzy, który w trakcie śledztwa w sprawie Przemyka pęka i zaczyna sprzeciwiać się manipulacjom swoich towarzyszy. Jak łatwo zgadnąć, Rusek szybko traci stanowisko, a propagandowa machina dalej funkcjonuje bez zarzutu. Brzmi przygnębiająco? Oczywiście, ale kto szuka optymizmu i nadziei, musi udać się gdzie indziej. Na przykład do świata sportretowanego w 25 latach niewinności Jana Holoubka poświęconych głośnej sprawie Tomasza Komendy. Opowiadając o człowieku niesłusznie skazanym za morderstwo, lecz ostatecznie uniewinnionemu dzięki interwencji dociekliwego policjanta, reżyser stawiał sobie za cel pokrzepienie publiczności. Widz 25 lat… wychodzi z kina z poczuciem, że rzeczywistość bywa wprawdzie okrutnie niesprawiedliwa, ale z pomocą dobrych ludzi wraca zawsze na właściwe tory. Żeby nie było… sytuuje się na antypodach podobnego myślenia. Nie tylko dlatego, że takie są fakty historyczne, a – jak przypominają napisy końcowe – ludzie odpowiedzialni za zabójstwo Przemyka nigdy nie zostali sprawiedliwie osądzeni. Równie istotne wydaje się, że fatalistyczny ton pobrzmiewający w Żeby nie było… jest obecny w twórczości Matuszyńskiego od początku jego kariery.

Buntownicy i konformiści

Motyw niemożności oszukania przeznaczenia objawia się z całą mocą w Ostatniej rodzinie (2013). Zofia, Tomasz i Zdzisław Beksińscy najpierw bezskutecznie próbują uzyskać emocjonalną równowagę, a potem gasną w oczach i po kolei umierają w męczarniach. Bohaterowie Śladów walczą natomiast o sprawiedliwość dla Grzegorza Przemyka, choć wiedzą, że stoją na straconej pozycji. Z punktu widzenia filozofii twórczej Matuszyńskiego szczególne znaczenie ma jednak to, że jego protagoniści nie poddają się bez walki. Beksińscy usiłują oswoić poczucie egzystencjalnego bezsensu za pomocą ironii, ucieczki na przemian w banalną codzienność i wzniosłość sztuki. Wyrastający na głównego bohatera Żeby nie było… Jurek Popiel (w książce Łazarewicza Cezary F.), kolega Przemyka i świadek jego pobicia na komisariacie, decyduje się natomiast na otwartą konfrontację z rzeczywistością.

Wyraźna fascynacja tą postawą stanowi element, który chyba najbardziej zbliża do siebie Matuszyńskiego i autora literackiego pierwowzoru. Pytany o przesłanie filmowej adaptacji swojej książki Cezary Łazarewicz wypowiedział w wywiadzie dla „Newsweeka” znamienne słowa: „Zawsze znajdzie się jakiś gówniarz, który oprze się opresyjnej władzy i okaże najmocniejszym ogniwem” „Żeby nie było śladów”. Nieukarana zbrodnia, nieukarane przestępstwa władzy pokazują słabość państwa, wtedy i dzisiaj [z C. Łazarewiczem rozmawia M. Grzywacz], https://www.newsweek.pl/wiedza/historia/zabojstwo-grzegorza-przemyka-cezary-lazarewicz-dla-newsweeka-rozmowa/6g1e71b [dostęp: 14.10.2021].  [1]. Ów gówniarz nie bez powodu wygląda i zachowuje się na ekranie jak gwiazda rocka (grający Jurka Tomasz Ziętek rzeczywiście jest wokalistą rockowego zespołu The Fruitcakes). Przy okazji stanowi właściwie archetyp buntownika, który podporządkowuje życie jednej idei, a więc walce o sprawiedliwość dla zmarłego kolegi. Żeby osiągnąć swój cel, Jurek nie cofnie się przed niczym – będzie w stanie wystąpić nie tylko przeciw władzy, lecz także przeciw własnej rodzinie.

Właśnie ta druga płaszczyzna konfrontacji, nierozerwalnie związana zresztą z pierwszą, wydaje się w Śladach szczególnie istotna. Konflikt głównego bohatera z ojcem (Jacek Braciak) stanowczo wykracza poza standardowe międzypokoleniowe porachunki. Pojedynek Jurka i Tadeusza przeradza się w starcie między aktywnością a konformizmem, który w świecie Matuszyńskiego urasta do rangi najcięższego grzechu. Obciążony nim Tadeusz w pewnym sensie okazuje się najczarniejszym charakterem. Bohater budzi tak silnie negatywne emocje, bo w przeciwieństwie do Kiszczaka i innych przedstawicieli partyjnej wierchuszki jest zwykłym człowiekiem, kimś, kogo los łatwo może stać się naszym udziałem.

Tadeusz ponosi klęskę przede wszystkim dlatego, że zmienia się w ofiarę iluzji, która pozwoliła mu podnieść tchórzostwo do rangi cnoty. Mężczyzna osiąga mistrzostwo w samooszustwie, zwłaszcza gdy próbując wyegzekwować patriarchalną władzę nad synem i zabronić mu kontaktów z opozycją, utrzymuje, że chce w ten sposób zapewnić spokój rodzinie. Idąc dalej i wciąż tłumacząc się pragmatyzmem, Tadeusz po raz pierwszy spotyka się z oficerem SB. Choć bohater uważa się za zdolnego gracza, wystarczy tylko kilka rozmów, by skończył, donosząc na własnego syna i grożąc szantażem matce Przemyka.

Konfrontacja, do jakiej dochodzi w końcówce filmu między Tadeuszem a Barbarą Sadowską (Sandra Korzeniak), należy do najważniejszych scen Żeby nie było…. Widzimy w niej dwoje nieszczęśliwych ludzi, którzy bezpowrotnie utracili swoje dzieci. On okazał się apodyktycznym tyranem, ona niedojrzałą do roli matki kobietą, która stawiała sztukę i politykę ponad rodzicielstwo. Różnica polega na tym, że podczas gdy Sadowska poświęciła życie pasji i walce o ważne cele, Popiel zmarnował je na ględzenie o świętym spokoju.

Charakterystyczna zarówno dla Sadowskiej, jak i Jurka Popiela chęć przekraczania granic zdrowego rozsądku jest właściwa prawie wszystkim bohaterom Matuszyńskiego. W oczywisty sposób manifestuje się ona u Beksińskich, ale jeszcze wyraźniej towarzyszy protagoniście dokumentu Deep Love, który reżyser uważa za swój właściwy debiut pełnometrażowy. Bohater tamtego filmu, będący zapalonym nurkiem sześćdziesięciolatek, zostaje sparaliżowany w wyniku udaru. Mimo wszystko mężczyzna postanawia nie porzucać swojej pasji i ryzykując życiem, po raz kolejny schodzi pod wodę. Owszem, to przykład ekstremalny, tak jak ekstremalne na swój sposób są przypadki Beksińskich i zbuntowanych bohaterów Żeby nie było…. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że Matuszyński robi swoje filmy, by zarazić odbiorców odrobiną tego szaleństwa i – parafrazując słowa Łazarewicza – sprawić, by odkryli w sobie gówniarza, który będzie w stanie stawić opór rzeczywistości. Idę o zakład, że w pogrążonym w chaosie współczesnym świecie pretekst do buntu znajdzie się niemal na każdym kroku.

Żeby nie było śladów, reż. Jan P. Matuszyński, 2021.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Piotr Czerkawski, Chwała buntownikom. O filmie „Żeby nie było śladów” i kinie Jana P. Matuszyńskiego, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 130

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...