Nowy Napis Co Tydzień #131 / Bez prawa powrotu [fragmenty]
Stan wojenny
W naszym środowisku od dawna wiadomo było, że gdyby nastąpił ze strony władzy jawny zamach na Związek, trzeba natychmiast ogłosić strajk generalny. […] Zwołujemy więc w tej sprawie zebranie, które odbywa się wieczorem 12 grudnia 1981 roku. Przeciąga się ono do późna i wszyscy jesteśmy już porządnie zmęczeni. Wracam do domu po północy i od razu kładę się spać. Około 5 rano budzi nas ostre pukanie do drzwi. To Irena, moja teściowa, obudzona przez psa włączyła radio i usłyszała wystąpienie Jaruzelskiego ogłaszające stan wojenny. Wystąpienie to było powtarzane wielokrotnie podczas owej pamiętnej nocy. Ubrała się więc pospiesznie i przybiegła nas powiadomić. Mieszkaliśmy kilka minut drogi od siebie.
– Co wy? Śpicie sobie w najlepsze, Ewa w domu, a zaraz mogą przyjść ją aresztować – mówi zdenerwowana.
Nie namyślam się długo. Już jestem ubrana, wrzucam do torby szczoteczkę do zębów i parę innych drobiazgów. Żegnam się szybko z oboma Markami, z moim mężem i z moim synem, nazywanymi w domu dla rozróżnienia „Dużym” i „Małym”. Obiecuję podać jak najszybciej miejsce mojego pobytu. W pierwszej chwili nie bardzo wiem, dokąd się udać, więc pukam do drzwi zaprzyjaźnionych sąsiadów, Danusi i Bogdana, kilka pięter wyżej. Tam myję się, jem śniadanie i podejmuję decyzję o zmianie mieszkania. Muszę przedostać się do mojej przyjaciółki, emerytowanej artystki, niebędącej członkiem Związku i niezaangażowanej w żadną działalność polityczną. Zdaję sobie sprawę, że jeżeli ubecja będzie mnie szukać, to wpadnie w końcu i na ten ślad, ale póki co… Zbyt dużo mają roboty, aby móc sprawdzić wszystkich. Przeczekuję u niej całą niedzielę 13 grudnia.
Z samego rana jadę na uczelnię, do Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni. Trzeba zabezpieczyć, co się tylko da. Chowamy zapas poprzednich wydań „Zeszytów Problemowych” oraz najnowszy tytuł, Mróz od wschodu Zdenka Mlynařa. Przychodzi Jurek Kowalczyk, aktualny przewodniczący naszej Komisji Zakładowej. Przygotowujemy się do zebrania członków uczelnianej „Solidarności”. Nie ulega wątpliwości, że trzeba ogłosić strajk. […]
[…] przygotowania […] w pełni. Szkoła oflagowana, straż strajkowa w holu wejściowym. […] Postawa protestu przeciwko bezprawiu rządu jest powszechna. […] Studenci w mundurach, bardzo eleganccy i godni. Rozmawiam z Jackiem Boroniem, pytając o przyczynę ich wzorowości, bo dotychczas trudno ich było wbić w mundury.
Mówi: Panie Rektorze, jak będzie ingerencja wojska lub marynarzy, to zawsze lepiej, jak naprzeciw zobaczą chłopaków także w mundurach. Może nie będą bić!
Zob. http://wsm.gdynia.pl Archiwum Solidarności WSM w Gdyni – stan wojenny w WSM. [1]
Tak wspominał tamten dzień Mikołaj Kostecki – rektor naszej uczelni. Tymczasem przychodzą coraz to nowi pracownicy. Zjawiają się też coraz liczniejsi studenci. Mimo lęku przed nieznanym i pomimo olbrzymiego napięcia ludzie są bardzo zdeterminowani. Ogłaszamy strajk okupacyjny. Dowiadujemy się równocześnie, że odwołano Mikołaja Kosteckiego ze stanowiska rektora i zastąpiono go rektorem komisarycznym, którym mianowany został kapitan żeglugi wielkiej Rymarz. Dopiero później okaże się, że Mikołaj był pierwszym odwołanym w Polsce rektorem wyższej uczelni. Już choćby z tego widać, jakie znaczenie ma dla władz nasza WSM!
Informacje napływające w ciągu dnia nie są optymistyczne. Większość zakładów pracy Wybrzeża jest już spacyfikowana. Trwa jeszcze strajk w Stoczni Gdańskiej i tam znajdują się niektórzy z moich kolegów z Zarządu Regionu, którzy uniknęli wcześniejszego zatrzymania, jak choćby Krzyś Dowgiałło. Zastanawiam się, czy nie powinnam do nich dołączyć… Decyduję jednak, że zostanę w szkole. Tu jest moje miejsce. Wysyłamy do Stoczni emisariuszy – Staszka Lindnera, Tadeusza Piotrowskiego i Stefana Świętochowskiego. Jedzie też kilku studentów. Równocześnie zwracam się z prośbą do Wiesi Kwiatkowskiej, która właśnie przyszła, by pojechała do stoczni i spytała bezpośrednio Krzyśka Dowgiałłę, czy moja decyzja o pozostaniu na uczelni wydaje mu się słuszna. Wiesia wraca z odpowiedzią, że dobrze, iż jestem w WSM, bo i tak lada moment strajk w stoczni zostanie zakończony z powodu przewidywanej interwencji sił porządkowych i wojska. Dowiadujemy się też, że strajk trwa na Politechnice Gdańskiej.
Nowe władze uczelniane usiłują nas przekonać o bezcelowości naszych poczynań i straszą interwencją z zewnątrz, jeżeli natychmiast nie przerwiemy strajku. Właśnie dzielimy się tymi wszystkimi informacjami z członkami naszego związku, kiedy na sali pojawia się Marek Pielechaty, aktywista partyjny i, jak słusznie podejrzewamy, funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa. Stara się rozbić naszą jedność i zasiać w zebranych wątpliwości. Zwracam uwagę, że to jest zebranie członków związku, do którego on nie należy, i odbieram mu prawo głosu. Ludzie są bardzo zdecydowani i Pielechaty zostaje usunięty z sali. Nie poddajemy się naciskom i nie dajemy się zastraszyć. Powoli nadchodzi wieczór i przygotowujemy się do spania. Nie jesteśmy zbyt liczni. Już wcześniej zwolniliśmy wszystkie kobiety i inne osoby, które chciały czy musiały udać się do domu. Zostają tylko ochotnicy. Oboje z Jurkiem powołujemy zastępczą Komisję Zakładową, na wypadek naszego aresztowania. Napięcie nerwowe jest jednak tak silne, że nie przypominam dziś sobie, kto z naszych kolegów się w niej znalazł. Wiem tylko, że Staszek Lindner brał udział w negocjacjach z komisarycznym rektorem. […]
Rano dowiadujemy się o wkroczeniu wojska na teren Stoczni Gdańskiej i likwidacji strajku. Mikołaj Kostecki, przekonany, że sytuacja jest bez wyjścia i w trosce o nasze bezpieczeństwo wyraża pogląd, że rozsądniej byłoby ten strajk zakończyć. Po raz pierwszy chyba od czasów Sierpnia mamy odmienne zdania i nie zgadzam się z Mikołajem. Rozumiem jednak jego argumenty i wiem, że płyną one z głębi serca i troski o nas wszystkich. Mimo że odmawiamy zaprzestania akcji, to doskonale zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy coraz bardziej osamotnieni w proteście. Niesłychanie trudno zaakceptować myśl, że to już koniec marzenia o wolności, koniec wielkiej przygody z „Solidarnością”…
Naciski władz są coraz większe. Przyjeżdża rektor Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej komandor Gliński, straszy i namawia do opuszczenia gmachu uczelni, twierdząc równocześnie, że gwarantuje bezpieczeństwo i bezkarność komitetowi strajkowemu. Nie wierzę tym zapewnieniom, ale zdaję sobie […] sprawę z beznadziejności naszego położenia. Naradzamy się z Jurkiem i dochodzimy do wniosku, że nie mamy prawa narażać ludzi na aresztowania. Jest nas zresztą coraz mniej. Czas więc kończyć nasz protest. A więc to już po raz drugi, tak jak w roku 1957, po upływie półtorarocznego okresu wolności i promiennej nadziei, nadchodzi ciemna noc przemocy i poddaństwa. Ogarnia mnie taka rozpacz, że czuję dosłownie fizyczny ból w piersi. Zbieramy ludzi i Jurek Kowalczyk ogłasza zakończenie strajku. Nie jestem jedyną osobą, która nie może powstrzymać łez. Z trudem śpiewamy „Jeszcze Polska nie zginęła”. Nasi drodzy, kochani koledzy martwią się o Jurka i o mnie. Doradzają jak najszybsze opuszczenie szkoły. Płacząc, ściskamy się gorąco. Ludzie wciskają mi do ręki jakieś karteczki. Jestem tak zrozpaczona i przejęta, że nie czytając, machinalnie chowam je do kieszeni. Dopiero później zobaczę, że są to jakieś adresy na wypadek, gdybym kiedyś potrzebowała schronienia. Kochani! To właśnie jest ten wielki skarb wyniesiony z tamtego okresu, ta Solidarność przez duże S!
Spiesznie opuszczamy uczelnię. I choć jest nam niesłychanie ciężko na sercu, mamy poczucie wypełnionego obowiązku. Zrobiliśmy co w naszej mocy… W głowie mam jednak niezły zamęt. Co teraz robić? Nie mogę przecież pójść do domu. Prowadzę więc Jurka do mojej niezaangażowanej w działalność przyjaciółki, abyśmy mogli zastanowić się spokojnie, co dalej.
Mieszkanko jest malutkie, jednopokojowe. Gościnna gospodyni przeniosła się do kuchni. Śpimy na podłodze. Wiemy, że musimy sobie poszukać innego schronienia. Spędzamy jednak tutaj parę dni i staram się, poprzez osoby trzecie, nawiązać kontakt z rodziną i zorientować się, kto z moich kolegów solidarnościowych nie został jeszcze zatrzymany. Redagujemy wraz z Jurkiem Kowalczykiem ulotkę, w której stwierdzamy, że stan wojenny jest bezprawny i apelujemy do społeczeństwa o kontynuowanie walki. Zgłaszają się do nas studenci uniwersytetu, przysłani przez mego syna i jego dziewczynę Madzię Kowalską. To oni wydrukują naszą ulotkę. Uratowali bowiem jakiś powielacz.
Nie mamy jeszcze żadnego pewnego locum, ale musimy się stąd wynieść, bo zbyt dużo robimy szumu i zbyt wiele osób się kręci jak na mieszkanie zajmowane od lat przez osobę samotną. […] Jedziemy więc do Joli Wilguckiej. Nie jest to bezpieczne miejsce, ale niczego lepszego na razie nie mamy. Tutaj dostaję wiadomość, że poszukuje mnie Jurek Trzciński. Ma ponoć do zaproponowania jakieś bezpieczne mieszkanie w Sopocie. To cudownie! Decydujemy, że przeniosę się do niego razem z Jurkiem Kowalczykiem. Trzciński przyjedzie po nas jednak dopiero jutro. Pozostanie w mieszkaniu Joli przez noc wydaje mi się bardzo ryzykowne. Jadę więc do innej dzielnicy Gdyni, pod adres, który znalazłam na jednej z wciśniętych mi do ręki karteczek. Jest to mieszkanie Bogusia Gwoździa, naszego solidarnościowego kolegi. Mimo że nigdy przedtem tam nie byłam i nie znam żony Bogusia, zostaję przyjęta z otwartymi ramionami i spędzam noc w kolejnym, gościnnym domu.
Następnego dnia jednak muszę ponownie zjawić się u Joli, gdyż to stamtąd ma mnie odebrać Jurek Trzciński. W mieszkaniu zastaję już parę osób. Jest Jurek Kowalczyk, jest też Wiesia, która przyszła zobaczyć się ze mną, i jest Madzia Kowalska, której towarzyszy Czarek Godziuk, kolega z uniwersytetu, którego widzę po raz pierwszy. To on właśnie uratował powielacz. Niepokoi mnie tak liczna obecność różnych osób, a szczególnie Madzi i Czarka. Proszę, by poszli do domu. Oni jednak chcą poczekać na Jurka Trzcińskiego, aby uzyskać mój nowy adres. Pijemy kawę. W końcu przychodzi nerwowo przez nas oczekiwany Jurek. Właśnie zaczynamy się zbierać do wyjścia, gdy rozlega się łomotanie do drzwi. To ubecja. Wpadają z wielkim wrzaskiem i pistoletami w rękach. „Nie ruszać się! Siadać! Ręce na stół!!!”. Przychodzi na myśl gestapo. Scena jest mi dobrze znana z filmów o tematyce II wojny światowej. Zupełnie tak samo. Brutalność i wrzask…
Jednak powoli wszystko wraca do normy. Ubek dowodzący akcją jest już spokojny i uprzejmy. Przedstawia się bez żenady. Nazywa się Janusz Krywoszejew. Najwyraźniej jest dumny ze sprawnie przeprowadzonej akcji. Może zasłużył na nagrodę? Wyprowadzają nas po kolei. Naszym mężczyznom zakładają kajdanki. Próbuję interweniować. Po co te kajdanki, przecież i tak im nie uciekną. Jest ich zbyt wielu i budynek obstawiony. Jurek Kowalczyk ze stoickim spokojem zatrzymuje mnie w pół słowa.
– Ależ to zaszczyt – dobiega do mnie głos Madzi.
Oboje mają rację. To niech ci ubecy się wstydzą…
Nawiasem mówiąc, eleganckie i pełne spokoju zachowanie Jurka przeszło do historii naszej sprawy. Zwykliśmy mawiać, że Jurek nawet będąc bez sznurowadeł, zawsze zachowuje się tak, jakby był w sznurowadłach, czyniąc aluzję do tego, że aresztowanym wyciągają z butów sznurowadła.
Nie pamiętam, dokąd zawieźli innych, ale ja późnym popołudniem 20 grudnia 1981 roku trafiłam do komisariatu MO w Gdyni, przy ulicy Portowej, i tutaj przez 14 godzin, mimo mojego oświadczenia, że nie odpowiem na żadne pytanie, usiłowano mnie przesłuchiwać. Nie ograniczało się to do zwykłej rozmowy, ale stosowano również wobec mnie różne chwyty psychologiczne. W pewnym momencie przesłuchujący mnie ubek kazał mi wyjść na korytarz. Tam ujrzałam Zbyszka Mielewczyka, bliskiego przyjaciela mojego syna, siedzącego na ławce. Był bez butów i, jeżeli się nie mylę, rozmasowywał sobie zmarznięte stopy. Zawahałam się przez moment, bo nie wiedziałam, czy odezwać się do niego czy nie? Bałam się jednak, że przyznanie się do znajomości ze mną mogłoby mu tylko zaszkodzić i przeszłam obok niego jakby nigdy nic. […]
„Mój” ubek wezwał mnie znowu do pokoju, w którym spędziłam już ładnych kilka godzin, i usiłował, bez powodzenia oczywiście, o coś pytać. Opowiadał przy tym jakieś niestworzone historie i bez przerwy straszył. […] Po jakimś czasie znowu kazał mi wyjść na korytarz. Tym razem strzał był z grubej rury: korytarzem prowadzili zakutego w kajdanki mojego syna Marka. Nie mogliśmy się zatrzymać ani na moment, więc Marek zdążył powiedzieć tylko: „Nie przejmuj się, mamo”. […] Wkrótce do pokoju wszedł jakiś inny ubek i powiedział niby mimochodem: „Twardy ten Marek, my z nim tak ostro, a on nic...”, po czym zaraz wyszedł. Przesłuchujący mnie funkcjonariusz odczekał chwilę i znowu zaczął mi zadawać jakieś pytania, stwierdzając przy tym, że jeżeli nie chcę mówić, to mogę napisać. Powiedziałam więc, żeby mi dał papier i napisałam: „Oświadczam, że nie odpowiem na żadne pytanie i żądam możliwości porozumienia się z adwokatem”. Najbliższa przyszłość pokazała, że był to cudowny pomysł z mojej strony, gdyż ubek westchnął ciężko i mrucząc pod nosem, że przeze mnie ani ja, ani on nie będziemy mogli w ogóle położyć się spać, dał mi wreszcie święty spokój. Po czym wsadzono mnie do samochodu bez okien, tak zwanej lodówy, w którym znajdowała się już Jola Wilgucka i Madzia Kowalska. […] Usiadłam przy Madzi, a ona położyła się na moich kolanach i próbowała drzemać, choć zimno było okropne. Pamiętam, jakby to było dziś, jak bardzo starałam się tę wiotką, szczuplutką dziewczynę, tak bardzo mi drogą i bliską, przytulić i ogrzać moimi rękami. Jeszcze dziś ogarnia mnie wzruszenie, jak sobie przypomnę to uczucie wielkiej miłości i troski o nią, jakiego wówczas doznałam. Pamiętam też rozpierające mnie uczucie dumy na myśl o tym, że mamy taką wspaniałą młodzież.
Zawieziono nas na Okopową, do siedziby ubecji, i wrzucono, każdą do osobnej celi. Było tak ciemno, że gdy weszłam do pomieszczenia i zamknęły się za mną drzwi, spytałam: „Czy jest tu ktoś?”. Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Po dłuższej chwili zaczęłam coś niecoś widzieć. Znajdowałam się w celi przeznaczonej dla trzech osób, gdyż stały w niej trzy tak zwane trumny, to znaczy łoża z drewna, bez materaca, bez niczego. Było potwornie zimno, gdyż cele znajdowały się w piwnicy. Porozumiałyśmy się z Madzią wołaniem i ustaliłyśmy, że trzeba upomnieć się o koce. Po waleniu w drzwi w końcu nam je przyniesiono. Byłam bardzo zmęczona bezsenną nocą i mimo dużego napięcia nerwowego chciałam spróbować się trochę zdrzemnąć. Już zaczęłam rozkładać koc, kiedy nagle mimo panującego mroku zobaczyłam uciekających z niego kilka karaluchów. Okropność! Stałam tak dłuższą chwilę, niezdecydowana, co mam robić, i nagle powzięłam myśl, że muszę wytrzepać koc z całych sił i mimo wszystko położyć się choć na trochę. Zresztą zimno było straszne i bez okrycia się kocem trudno byłoby tam wytrzymać. Raz kozie śmierć! Owinęłam się więc jak mogłam najlepiej i położyłam na lodowatym i twardym łożu. Nie wiem, jak długo trwałam w tej pozycji, bo kości bolały mnie okropnie, ale zdrzemnęłam się trochę mimo wszystko. Na Okopowej przebywałyśmy dwa dni i tam też wielokrotnie próbowano nas przesłuchiwać.
Kurkowa
Zawieziono nas do aresztu śledczego, na Kurkową w Gdańsku. A tam, cóż za radość i niespodzianka! Budynek jest tak przeładowany, z powodu dowiezienia kilkuset więźniów politycznych, że personel w ogóle nie panuje nad sytuacją. Wołania rozlegają się na wszystkich piętrach, dobiegają prawie z wszystkich okien. Szukamy się wzajemnie i pragniemy zasięgnąć jak najwięcej informacji o tym, kto i gdzie się znajduje. Bezradni klawisze latają jak opętani, wrzeszczą, straszą, ale nas jest zbyt wielu, aby mogli coś wskórać.
Początkowo zostałam umieszczona w czteroosobowej celi, z kobietami oskarżonymi o przestępstwa pospolite. Przedstawiłyśmy się sobie wzajemnie i od razu stosunki ułożyły się poprawnie. Gdy dowiedziały się, że siedzę „za Solidarność”, w widoczny sposób zaczęły odnosić się do mnie z szacunkiem i sympatią. Natychmiast poinformowały mnie o panujących w areszcie obyczajach i nie ukrywam, że ich życzliwość wiele mi pomogła w tym pierwszym okresie pozbawienia wolności.
Rygor był dość ostry. Nie wolno było ani kłaść się na łóżkach, ani nawet siadać. Cela była maleńka, więc z chodzeniem po niej nie było najlepiej, bo można było zrobić tylko cztery kroki wzdłuż pomieszczenia. Łóżka ustawione były piętrowo z obu stron, a w pobliżu drzwi znajdował się niczym nieosłonięty sedes. Usytuowany był tak, żeby strażnik widział go również przez judasza. Naprzeciw owego sedesu znajdował się mały stolik, przy którym trzy razy dziennie jadło się posiłki. Dwa razy w ciągu dnia roznoszono gorącą wodę i jeżeli ktoś miał herbatę, to mógł ją zalać wrzątkiem. Kawa była produktem zabronionym. Jeżeli miało się jakieś pieniądze na koncie więziennym, to raz w miesiącu można było robić zakupy w kantynie. Zarówno żywność, jak i papierosy można było kupić w bardzo ograniczonej ilości. Pod koniec miesiąca sytuacja, zwłaszcza z papierosami, była krytyczna i nasze współwięźniarki, które wychodziły sprzątać budynek, zbierały starannie pety, z których następnie wysypywało się tytoń i zawijało najczęściej w… niezadrukowaną część „Trybuny Ludu”. […]
Na obowiązkowy czterdziestopięciominutowy spacer musiałyśmy wychodzić w chustkach na głowach. Sprawiało to bardzo przygnębiające wrażenie i przywodziło na myśl obóz koncentracyjny, choć oczywiście nie mam zamiaru porównywać naszego uwięzienia do warunków panujących w obozach sowieckich czy niemieckich. Któryś z naszych solidarnościowych przyjaciół wyznał kiedyś, że nie mógł patrzeć na nas w tym przebraniu, bo płakać mu się chciało. Zresztą oglądać nas nie było znów tak łatwo, gdyż okna były zakryte poprzecznymi kawałkami malowanego szkła, tak zwanymi blendami. Na spacerach wszelkie rozmowy były zabronione. Chodziło się w kółko albo pojedynczo, albo parami. Mimo wszystko taki spacer był dla nas czymś wyjątkowym, bo można było zobaczyć jakąś kochaną, znajomą twarz i spróbować zamienić choć parę ukradkowych słów. Z tego okresu pamiętam dobrze uśmiechniętą buzię Madzi, mimo że nie było jej łatwo. Dzieliła celę z dwiema zabójczyniami i panią Bożenką – oskarżoną w tak zwanej aferze mięsnej. Ta ostatnia zatrudniona była w więziennej kuchni i mając tym samym większy dostęp do wiadomości, przekazywała swoim współlokatorkom informacje o tym, co się dzieje na świecie. […]
Przeżywam tortury psychiczne z powodu braku informacji o moich bliskich. „Małego” widziałam ostatni raz w komendzie MO, na Portowej. Gdzie on jest teraz? Co z „Dużym”? Co z moim psem, czy nie jest uwięziony w pustym mieszkaniu lub nie ginie gdzieś samotnie z głodu? W naszym areszcie znajduje się sporo psów, które wyją z zimna całymi nocami. To mi przywodzi na myśl mojego nieszczęsnego Gromka, cudownie pięknego owczarka niemieckiego. Kładę sobie poduszkę na głowę i zatykam mocno uszy, żeby niczego nie słyszeć. Straszne! […]
Dochodzi też od czasu do czasu do zabawnych wydarzeń. Raz, czekając na klawisza, który odprowadziłby mnie do celi po spotkaniu z adwokatem, mam okazję zamienić kilka słów z jakimś mężczyzną oskarżonym z dekretu o stanie wojennym. Pytam go więc za co siedzi, a on na to:
– Za ch… Jaruzelskiego.
Wybucham śmiechem.
– Nie, to nie żaden żart – wyjaśnia. – Któregoś dnia, będąc na rauszu, taka mnie wściekłość ogarnęła, że chodziłem po ulicy i wołałem: „Ch… Jaruzelski! Ch… Jaruzelski!”. No i aresztowali mnie.
Śledztwo w naszej sprawie wolno postępuje i dziś, 14 stycznia 1982 roku ma odbyć się odczytywanie dokumentów w obecności prokuratora wojskowego Stanka i naszych adwokatów. Wreszcie, po raz pierwszy od momentu aresztowania spotykam się z wszystkimi oskarżonymi w mojej sprawie. Mimo naszego krytycznego położenia jesteśmy weseli i radośni z powodu tego spotkania. Poznajemy wzajemnie nasze zeznania, odczytywane po kolei. Wszystko dobrze. Choć nie znaliśmy się wcześniej, okazuje się, że możemy na siebie liczyć. To budujące stwierdzenie. Zostały jeszcze zeznania mojego syna. Prokurator bierze je do ręki i zgodnie ze zwyczajem odczytuje pytanie po pytaniu. Po każdym pada zawsze jedno i to samo stwierdzenie: „Odmawiam odpowiedzi”. Po jakimś czasie staje się to monotonne. I nagle pada pytanie: „Co może pan powiedzieć o Magdzie Kowalskiej?”. „Magdę Kowalską kocham” – pada zdecydowana odpowiedź. Ogarnia nas wielka wesołość. Śmiejemy się wszyscy, z prokuratorem włącznie. I znowu się zacznie: odmawiam odpowiedzi, odmawiam odpowiedzi…
Po zakończeniu odczytywania dokumentów będę się widzieć sam na sam z moim obrońcą mecenasem Urbaniakiem. Przedtem jednak prokurator Stanek powiadamia mnie, że bardzo mu przykro, ale jutro będzie musiał aresztować Marka, mojego syna. Dlaczego? Bo zaszły nowe okoliczności – odpowiada. Takie dictum zaskakuje mnie bardzo. Dlaczego mi to mówi? Czy chce w ten sposób dać szansę Markowi na ukrycie się? Dziwne… Rozmawiam o tym z adwokatem i choć jest to dawny prokurator wojskowy, proszę go, aby powiadomił Marka i radził mu się ukryć. Daję mu też szybko napisany na kolanie gryps. […]
Po rozmowie z mecenasem Urbaniakiem jestem trochę uspokojona. Wierzę, że Marek będzie dobrze ukryty. Termin rozprawy w trybie doraźnym przed sądem Marynarki Wojennej w Gdyni ustalony zostaje na 1, 2 i 3 lutego 1982 roku. Póki co jednak, życie toczy się znowu zwykłym, więziennym rytmem. Któregoś dnia więźniarka rozlewająca wrzątek do naszych sfatygowanych, metalowych kubków szepcze szybko:
– Czy nie wiecie gdzie siedzi Ewa Kubasiewicz? Na korytarzu jest jakichś chłopak, który jej poszukuje.
Nie namyślam się ani chwili, przeskakuję przez bańkę z wodą i wybiegam z celi. I co widzę? Marek, mój syn, stoi po drugiej stronie kraty w oczekiwaniu na eskortującego go klawisza. W ręce trzyma toboł z rzeczami. Podbiega do mnie oddziałowa, łapie mnie za rękę i krzykiem chce mnie zmusić do powrotu do celi.
– Proszę mnie zostawić. To mój syn – mówię.
Zaskoczona oddziałowa odsuwa się na chwilę.
– Synku! Myślałam, że się ukrywasz?
– Nie, nie było sensu i tak nie mają na mnie żadnego dowodu i adwokat twierdzi, że będą musieli mnie wypuścić…
[…]
Przed Sądem Marynarki Wojennej
Po przeglądzie akt naszej sprawy jest już dużo lepiej, bo wpierw jestem w celi z Wiesią, a potem też z Jolą i innymi więźniarkami politycznymi. Od razu inne życie… Nastroje się podnoszą. Mamy jednak jedno poważne zmartwienie. Okazuje się, że Jola jest w ciąży. Jeżeli zostanie skazana, przeniosą ją do więzienia kobiecego w Grudziądzu. Tam przebywają skazane kobiety, które spodziewają się dziecka lub mają przy sobie niemowlę. Brrrrr.
Więzienie w Grudziądzu mieści się w dawnym klasztorze. Nie ma w nim kanalizacji i jest to zakład karny o zaostrzonym rygorze, przeznaczony dla recydywistek. Jedynym ratunkiem jest więc zrobienie wokół tej sprawy jak najwięcej szumu. Zostaje powiadomiona Wolna Europa. Wkrótce wszystkie radiostacje krzyczą o tym, że junta boi się nawet kobiet w ciąży. Rzecznik prasowy rządu Urban zaprzecza temu stanowczo. Nie ma ani jednego wypadku trzymania w więzieniu ciężarnej kobiety – ogłasza. Wiadomość ta napawa nas optymizmem. Będą musieli zrobić coś z tym fantem. Tak też się staje. Jolę oddzielają od nas i jej sprawa zostanie przekazana do oddzielnego postępowania, w trybie zwykłym, a nie przyspieszonym. To już coś!
Na kilka dni przed naszą rozprawą dostarczają nam akt oskarżenia do celi. Oprócz Joli, odpadła też Madzia, przeniesiona do szpitala. Mimo wszystko jest nas razem dziewięcioro. Obaj Jurkowie, Kowalczyk i Trzciński, Wiesia Kwiatkowska, pięciu studentów: Czarek Godziuk, Jarek Skowronek, Sławek Sadowski, Krzysiu Jankowski oraz mój syn – Marek Czachor i ja. Wszyscy jesteśmy oskarżeni z dwóch zasadniczych artykułów dekretu o stanie wojennym, to znaczy z art. 46 ust. 1 i 2, o kontynuowanie działalności i z art. 48 ust. 1, 2 i 3, czyli o „sporządzanie, gromadzenie, przechowywanie i kolportowanie ulotek zawierających wiadomości mogące osłabić gotowość obronną PRL i wywołać niepokój publiczny lub rozruchy”.
Akt oskarżenia zarzuca mi nie tylko to, że wraz z Jurkiem Kowalczykiem kierowaliśmy strajkiem w Wyższej Szkole Morskiej w Gdyni, ale jeszcze dużo gorszą zbrodnię, mianowicie: „sporządzenie i rozprowadzenie ulotki zawierającej fałszywe wiadomości”. Sic!
Jurek Trzciński też nie był bez winy bo: „pomagał w sporządzaniu i rozprowadzaniu fałszywych wiadomości, które mogły osłabić gotowość obronną PRL, gdyż samochodem marki Fiat 125p wielokrotnie przewoził powielacz służący do powielania ulotek i innych druków o treści jak wyżej”.
Wiesia natomiast „kontynuowała prace zlecone jej przez związek zbierania danych faktograficznych dotyczących wypadków grudniowych w 1970 roku oraz brała udział w zebraniu delegatów związku w Stoczni Gdańskiej”.
A nasi młodzi współskarżeni? Wszyscy coś przechowywali, gromadzili, rozpowszechniali fałszywe wieści i w ogóle robili skandaliczne rzeczy, a mój syn znalazł dla tej całej zbrodniczej działalności jakiś lokal…
Podejrzewam, że rozpoczęcie naszego procesu 1 lutego nie było przypadkowe. Na 31 stycznia bowiem zapowiedziano wielkie manifestacje „Solidarności” w proteście przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego. Trzeba więc pokazać, w jaki sposób karze się buntowników. I rzeczywiście, 31 stycznia do naszych cel dochodzą odgłosy walk ulicznych. Tłum kieruje się pod więzienie i tu następuje starcie z milicją. Słyszę gromkie „Jeszcze Polska nie zginęła”. Jestem bardzo wzruszona.
Następnego dnia rano wywożą nas do Sądu Marynarki Wojennej w Gdyni. Po drodze nic nie widać, bo siedzimy w tak zwanej lodówie. Już jesteśmy pod budynkiem sądu. Wysiadamy i co za niespodzianka! Pod gmachem sądu tłum. To nasi koledzy i przyjaciele z WSM, Uniwersytetu Gdańskiego i Politechniki Gdańskiej. Zostajemy wprowadzeni od tyłu, od podwórza. Trwa to wszystko bardzo krótko, ale zatrzymuję się na moment na schodkach i wołam najgłośniej jak mogę: Dziękujemy!!! Już popychają nas do środka.
Na rozprawę może wejść tylko jedna osoba z rodziny. Dopiero później dowiem się, że zgoda na to, by ludzie podeszli pod gmach sądu, była ordynarną prowokacją. Siły porządkowe nie zrobiły nic, aby nie dopuścić tam tych ludzi, a potem, ni z tego, ni z owego milicja rzuciła się na spokojnie stojący tłum, pobiła i zatrzymała wiele osób. A oto jak opisuje to zajście Andrzej Tarnawa [Maciej Łopuski] w książce wydanej nakładem podziemnego wydawnictwa Przedświt:
[…] Znacznie ciekawiej było przed gmachem sądu. Zebrało się tam kilkadziesiąt osób, przeważnie studentów i pracowników Wyższej Szkoły Morskiej i Uniwersytetu Gdańskiego, które nie zostały dopuszczone na rozprawę. […]
Sąd, którego niezawisłość jest, co prawda, mocna, nie lubi jednak presji społecznej. Ponadto obowiązywał przecież zakaz publicznych zgromadzeń, a to przed gmachem sądu było z całą pewnością zgromadzeniem i to dość niespokojnym, może nawet burzliwym (okrzyki). Kiedy zgromadzenie jakoś nie przejawiało nadmiernych chęci do rozejścia się, z jednej strony ulicy Conrada ruszył oddział ZOMO. Zgromadzenie ruszyło w drugą. Ale z drugiej też było ZOMO. Trzeba tu dopowiedzieć, że sprzed sądu można się rozejść tylko w lewo i w prawo, góra i dół to zagrodzone skarpy. Zgromadzenie znalazło się w pułapce. Rozpoczęło się normalne pałowanie i łapanka dla kolegów orzekających. Po pewnym czasie przed sądem zapanował spokój
A. Tarnawa [M. Łopuski], Proces trwa, Warszawa, 1986, s. 76. [2].
Ponoć przez pomyłkę pobito również i wrzucono do „suki” oficjalnego obserwatora, przysłanego przez komisarycznego rektora WSM – Rymarza. Większość zatrzymanych została zwolniona po wielu godzinach aresztu. Wiele osób stanęło przed kolegium do spraw wykroczeń.
Wreszcie rozpoczyna się nasz proces. Za stołem sędziowskim trzech umundurowanych mężczyzn. Jak wojna, to wojna. Składowi przewodniczy komandor podporucznik Andrzej Grzybowski. Sędziami bocznymi są porucznicy Andrzej Finkę i Aleksander Głowa. Ponura farsa odbywa się przez całe trzy dni. Sądu nie interesuje to, co mówią adwokaci, nie interesują ich też bardzo oświadczenia oskarżonych. Oni już znają wyrok. Nie muszą nas słuchać. Nie przeszkadza im też to, że poza naszą ulotką nie ma żadnych dowodów w sprawie. Wysoki Sąd niewiele więcej zdaje się interesować również tym, że główny świadek oskarżenia odwołał swoje zeznanie, stwierdzając, że zeznawał pod groźbą pistoletu, leżąc na podłodze twarzą do ziemi. Brakuje też dowodów rzeczowych. Nie znaleziono bowiem ani powielacza, ani papieru. To wszystko jednak są dla sądu detale. W pewnym momencie zabiera głos mój adwokat, mecenas Urbaniak. Obala zarzut po zarzucie, wykazuje absurd całego oskarżenia. Finkę, najwyraźniej zmęczony – ucina sobie drzemkę, a Grzybowski z Głową opowiadają sobie coś bardzo śmiesznego… Nachylam się do mecenasa Urbaniaka, który właśnie szuka nerwowo w swoich papierach jakiegoś dokumentu, i mówię: „Niech pan spojrzy, oni w ogóle pana nie słuchają”. Urbaniak zamilkł. I dopiero po dłuższej chwili do Grzybowskiego dotarła ta cisza. Przerwał interesującą rozmowę z Głową i niespeszony zupełnie, powiedział spokojnie: „Proszę, niech pan mecenas mówi. Sądowi to nie przeszkadza”. Sędzia ów czuje się tak potężny, że nie musi nawet dbać o pozory. Bawi się z nami wszystkimi jak kot z myszą. Sekunduje mu młody Głowa, typ gorliwego ZMP-owca. Nie ulega wątpliwości, że jest to proces pokazowy, mający zastraszyć społeczeństwo i z prawem jako takim nie ma to nic wspólnego. Typowy proces w stylu stalinowskim. Jesteśmy przygotowani na wysokie wyroki. Przychodzi mi na myśl, że to w tym sądzie właśnie, w latach 40., po drugiej wojnie światowej skazywano Obrońców Polskiego Wybrzeża i innych wybitnie zasłużonych dla Polski oficerów, którzy powrócili do kraju z Zachodu. Co za zaszczyt dla nas, być sądzonym w takim miejscu… Coś ściska w gardle.
W efekcie wysoki sąd okazał się bardziej dobroduszny, niż można się było spodziewać. Mógł przecież skazać na przykład Jurka Kowalczyka na karę 13 lat więzienia (bo za przestępstwo z art. 46 wymierzył mu karę sześciu lat, a z art. 48 – siedmiu lat), ale w swej wielkiej łaskawości zredukował wyrok tylko do dziewięciu lat więzienia i pięciu lat pozbawienia praw publicznych. Ze mną postąpił podobnie. Zamiast sześć + osiem, czyli 14 lat więzienia, skazał mnie tylko na 10 lat i na pięć lat pozbawienia praw publicznych.
Wyznam ze wstydem, że do dziś nie podziękowałam sędziemu Andrzejowi Grzybowskiemu za ten akt dobrej woli. Sędzia ten, jak sam później oświadczał, wykonywał tylko polecenie otrzymane od kontradmirała Janczyszyna, a jego zadanie nie było znowu takie łatwe… Przecież nie było łatwo wydać tak wysokie wyroki w sprawie, w której w ogóle nie ma dowodów. Cały proces oparty był na zeznaniu dwóch świadków oskarżenia: jednego studenta, który najprawdopodobniej załamał się w śledztwie i w dodatku swoje zeznanie odwołał na samej sprawie, oraz na zeznaniu owego Marka Pielechatego, który starał się obciążyć mnie maksymalnie, zapewne w odwecie za wyrzucenie go z sali podczas zebrania członków „Solidarności” lub, być może, też na polecenie swoich przełożonych, tak samo jak sędzia Grzybowski. Jego zeznanie nie dostarczyło jednak żadnych dowodów. Organizacji i uczestnictwa w strajku nigdy ani Jurek, ani ja się nie wypieraliśmy. Wręcz przeciwnie, od początku twierdziliśmy, że mieliśmy rację, protestując przeciwko bezprawiu. Tak samo nie zaprzeczaliśmy nigdy, że jesteśmy autorami ulotki. Nie po to bowiem podpisaliśmy ją własnymi nazwiskami, aby się jej potem wypierać. Ulotka ta była zresztą jedynym dowodem rzeczowym w sprawie, gdyż jak wszystkim wiadomo, działalność przed 13 grudnia objęta była przecież abolicją. Co prawda prokurator podnosił fakt, że Wiesia miała jakieś zapiski w swoim, prywatnym zresztą, zeszycie, że notowała nazwiska internowanych, ale tego mimo największych starań nie można było uznać przecież za dowód rzeczowy! Nie było również dowodów na „działanie w spisku pomiędzy uczelniami w celu osłabienia mocy obronnej PRL”, a przecież Sąd Marynarki Wojennej wyróżnił nas najwyższymi w kraju wyrokami. I tak:
Jurek Trzciński na dziewięć lat więzienia, plus pięć lat pozbawienia praw obywatelskich,
Czarek Godziuk na sześć lat więzienia i pięć lat pozbawienia praw obywatelskich, co było najwyższym wyrokiem studenckim w kraju,
Wiesia Kwiatkowska pięć lat, plus cztery lata pozbawienia praw publicznych,
Krzyś Jankowski, Sławek Sadowski, Jarek Skowronek – wszyscy na pięć lat więzienia, plus cztery lata pozbawienia praw publicznych,
I wreszcie mój syn, Marek Czachor, skazany został na trzy lata więzienia, plus dwa lata pozbawienia praw publicznych.
Wiadomo było od razu, że te szokujące wyroki narobić muszą sporo szumu w świecie. Powiedzieliśmy to sobie zaraz po procesie, kiedy zostawiono nas jeszcze na sali rozpraw, aby odbyć krótkie widzenie z rodzinami. Te skandaliczne wyroki mogły tylko zmobilizować cały demokratyczny świat w naszej obronie i tym samym zwiększyć nasze szanse na wcześniejsze wyjście. I, jak pokaże przyszłość, tak też się stało.
Tekst jest fragmentem książki Ewy Kubasiewicz-Houée Bez prawa powrotu, która zostanie wznowiona przez Instytut Literatury.