16.12.2021

Nowy Napis Co Tydzień #131 / „To nie jest mój syn”

Magdalena Czachor: Wieczorem 12 grudnia oglądaliśmy kino nocne. Jan Kobuszewski, który prowadził pewien rodzaj bajek dla dorosłych, powiedział: „Dobranoc, spokojnej nocy, o ile ta noc będzie spokojna”. Pewnie przypadkowo. Film o 12 w nocy się wyłączył.

Marek Czachor: Odprowadziłem Magdę na pociąg, jeszcze po północy kolejki jeździły normalnie. Następnego dnia była niedziela i tata Magdy chciał posłuchać audycji 60 minut na godzinę, włączył, a tutaj Jaruzelski…

Magdalena: Mieliśmy w domu doskonałą bibliotekę niezależnej literatury, między innymi Nieocenzurowaną Oficynę WydawnicząZałożone w 1977 roku, pierwsze i największe wydawnictwo podziemne w Polsce w latach 70.[1]. Najpierw więc poszłam do kolegi, który mieszkał tuż obok i miał samochód, żeby wziął od nas książki i gdzieś je ukrył. Spakowaliśmy je w dwa plecaki wywieźliśmy do znajomych na obrzeże Gdańska. Uznaliśmy, że tam będą bezpieczne.

Marek: Niestety, kiedy zostałem aresztowany, SB odkryło naszą skrytkę i wszystkie książki przepadły.

Magdalena: 14 grudnia rano byliśmy pod stocznią.

Marek: Tak, nikt z nas nie był internowany, moja mama pobiegła do pracy do Szkoły Morskiej, my z Magdą rano pojechaliśmy pod stocznię, a potem na uniwersytet, gdzie zaczynał się strajk na matfizie. Wzięliśmy ze sobą ruskie radio Spidola do łapania Wolnej Europy.

Magdalena: Studiowałam na polonistyce, ale strajkowałam razem z Markiem.

Marek: Human i matfiz to dwa budynki bliźniaczo ustawione po dwóch stronach tego samego podwórka. Na tej spidoli Magdy włączyliśmy na pełny regulator Wolną Europę…

Magdalena: Ale nic w tej Wolnej Europie nie było, tylko przemówienia Jaruzelskiego…

Marek: Ewidentnie nie mieli żadnych informacji, podawali tylko jakieś chaotyczne dane. Strajk na uniwersytecie trwał chyba półtora dnia. Na powielaczu drukowali coś chłopcy znani nam jeszcze z działalności NZS-owskiej. Potem strajk został rozwiązany.

Magdalena: Szefem Komisji Zakładowej był Maciej Żylicz. Przygnębiony, bał się chyba odpowiedzialności za strajk, za młodzież, za to wszystko, co się dzieje. Gdy przyszedł do nas apel, podpisany przez Bogdana Borusewicza, żeby wszyscy szli ratować stocznię, to strajk na uniwersytecie został natychmiast rozwiązany. Byłam mocno zawiedziona. Ta decyzja wywołała silne, negatywne emocje. A większość chłopaków rzeczywiście poszła do stoczni, no i tam zostali mocno pobici.

Marek: A my zostaliśmy z powielaczem wraz z papierem. Ryzy papieru i całą bibułę umieściliśmy w podwieszonych sufitach na korytarzach. Powielacz trzeba było jednak gdzieś zawieźć. Kiedy wprowadzono stan wojenny, nasza sąsiadka, pani Madejska, dała nam klucz i powiedziała, że w sąsiedniej klatce stoi puste mieszkanie jej brata, który był w szpitalu. Gdyby moja mama potrzebowała miejsca do ukrycia się, mogłaby z niego skorzystać. Wywieźliśmy powielacz do mieszkania pani Madejskiej – bez jej wiedzy oczywiście.

Magdalena: Jechaliśmy maluchem przez miasto. Aby ukryć powielacz przed milicją, położyłam go pod nogami i nakryłam spódnicą. Podczas półtora dnia strajku na uniwersytecie mieliśmy coś w rodzaju przepustki, mogliśmy chodzić we wszystkie strony. Byliśmy łącznikami, jechaliśmy na przykład do Wyższej Szkoły Morskiej do mojego taty, który przez cały ten czas prowadził serwis informacyjny Politechniki Gdańskiej. Ludzie przychodzili z wiadomościami do nas, a my do niego. Tata zaś pisał biuletyn na maszynie w kilku egzemplarzach. Po drodze dowiedzieliśmy się, że MKZ został rozbity. Mieliśmy przekazać Annie Walentynowicz coś ważnego od mamy Marka, Ewy Kubasiewicz. Szukaliśmy jej, dotarliśmy do stoczni, widzieliśmy transportery i czołgi. Jakoś same czołgi nie robiły na mnie wrażenia, pamiętam za to film o Breżniewie, coś w stylu Leonid Breżniew – mąż stanu, puszczony któregoś wieczora. Zapadło mi w pamięć jego zdjęcie z wędką. Albo moment, kiedy Jaruzelski mówił o zdziczeniu narodu. Byłam wtedy wściekła.

Marek: We wtorek 15 grudnia Magda przywiozła powielacz, a ja z kolei wziąłem drukarzy i kolejką pojechaliśmy do Gdyni, gdzie mieszkałem (zresztą przy słynnym pomoście, na którym strzelano w 1970 roku). No i drukarze zaczęli pracować. W pewnym momencie zjawiła się pani Madejska. Chłopaki drukują, a tam wchodzi jakaś kobieta. Sąsiedzi jej powiedzieli, że coś dzieje się w tym mieszkaniu. Gdy zobaczyła tę drukarnię, przeraziła się i powiedziała, że muszą się stąd natychmiast ewakuować. Chłopcy wszystko spakowali i się przenieśli się do Krzysia Jankowskiego. Pamiętam, że mój kolega Jarek Skowroński miał coś przynieść na mój domowy adres. Kiedy przyszedłem wieczorem do domu, w mieszkaniu był tylko pies. Wyprowadziłem go na spacer, a w drzwiach umieściłem kartkę: „Jarek, zostaw u Jacka Madejskiego pod dziewiątką” Gdy wróciłem, kartki już nie było. Sam poszedłem pod dziewiątkę do Madejskiego – i wpadłem w kocioł. Tam już siedzieli esbecy… Po prostu przeczytali tę samą kartkę i poszli pod dziewiątkę, zupełnie jak w filmach Barei. W międzyczasie mój ojczym, zwany Dużym Markiem, wrócił do naszego mieszkania, gdzie weszła druga ekipa SB. Do tego kotła wszedł z kolei mój kolega Zbyszek, który przyszedł po coś do mnie.

Magdalena: Bardzo pięknie opisywał to ojczym Marka: pukanie, otwierają się drzwi i wchodzi Zbyszek, i widzi tylko jego, więc zaczyna coś z przejęciem tłumaczyć. Duży Marek daje mu znaki, żeby się nie odzywał. Tamten nic nie widzi, więc ojczym Marka otwiera drzwi i pokazuje mu pokój – a tam stos wywalonych książek…

Marek: Pchnął go do tego pokoju. Później mówił, że nigdy nie widział, żeby człowiekowi zrobiły się tak duże oczy. Słowa zamarły Zbyszkowi w gardle, kiedy zobaczył, co tam się dzieje. Wszystkich aresztowano tego samego dnia.

Magdalena: Zamknęli nas na czterdzieści osiem godzin, niektórych zwolnili, na przykład Andrzeja Gajewskiego i jego żonę Grażynę, która była w dziewiątym miesiącu ciąży.

Marek: Przewieźli nas z kotła na komisariat, na Portową w Gdyni. „Wy tacy młodzi, to takie zabawy są, wy to nie macie żadnych obowiązków” – mówił jeden z ubeków. Wkurzało mnie to – bo ja na przykład mówię mu, że mam psa, którym się muszę zajmować. Potem było pierwsze przesłuchanie. Siedziałem tam już ze dwie godziny, kiedy nagle wszedł ubek i zapytał: „Gdzie jest twój pies?”, ja na to: „No nie wiem, pewnie w domu. Teraz będziecie mnie szantażować, że zrobicie krzywdę mojemu psu. A ja się nie dam szantażować”. Wtedy on się zaśmiał: „My cię nie musimy niczym szantażować, twoje własne myśli cię zgnoją”. Wtedy wszedł drugi ubek i zapytał: „Co, dowcip o milicjantach ci opowiedział?”. Ten pierwszy ubek nazywał się Janusz Krywoszejew. Nie był jakimś mistrzem intelektu, próbował mnie przesłuchiwać w szkolny sposób. Zmieniał temat, potem wracał, zadawał podchwytliwie pytania i tak dalej. Rozmawiałem z nim o nieistotnych drobiazgach: on mówi, że pływa na żaglówkach, i pyta, czy mnie żaglówki interesują, ja mówię, że żaglówki to nie, że bardziej góry; a ta drukarnia, to co tam?, a ja, że nie wiem nic o żadnej drukarni. Tak to wyglądało mniej więcej przez dwie godziny. W końcu Krywoszejew sobie poszedł, ale zaraz pojawił się drugi esbek. Pomyślałem wtedy: „Czy oni tak będą teraz gadać ze mną o tych żaglówkach i bzdurach przez całą dobę?”. Byłem okropnie zmęczony. Moją mamę przesłuchiwali strasznie długo, chyba osiem godzin.

Zmieniłem zupełnie formułę – zacząłem odpowiadać co najwyżej monosylabami. Trwało to znów mniej więcej dwie godziny, po czym ubek wyszedł. Było koło północy. Zostawili mnie samego w pokoju. W pewnym momencie ktoś zajrzał i podszedł do kosza na śmieci sprawdzić, czy czegoś nie wyrzuciłem. A ja cały czas miałem ulotki w kieszeniach, bo przy aresztowaniu w kotle mnie nie zrewidowano. Siedziałem na krześle, a w kącie stał fotel. Pomyślałem: „A, kurczę”, poszedłem na ten fotel, położyłem się, zdjąłem buty i zasnąłem. Obudziło mnie: „Kurwa, on śpi, wstawaj, nie wolno spać!”, ale było już koło pierwszej, więc dali sobie spokój. Wiedzieli, że jak się człowiek prześpi piętnaście minut w takiej sytuacji, to potem ma siłę na kolejne trzy godziny. Wreszcie zaczęli nas rozwozić po komisariatach, mnie wywieźli do Sopotu. Szedłem przez kompletnie puste miasto, nie było żywego ducha. Dotarem w końcu do Wrzeszcza, do mieszkania Magdy.

Magdalena: Był śnieg, bardzo ostra zima. I wyjątkowo piękna.

Marek: W mieszkaniu było ciemno, później się okazało, że dziadek Magdy w nim był, ale nie reagował na żadne stukanie. W środku nocy poszedłem więc do mojej przyjaciółki z klubu wysokogórskiego i zapytałem, czy mogę przenocować, bo właśnie wyszedłem z więzienia.

Magdalena: Moja mama siedziała czterdzieści osiem godzin, trochę się awanturowała i policjanci powiedzieli, że ją potrzymają za karę dłużej.

Marek: Poszedłem wtedy do jedynego znanego mi prawnika, mecenasa Urbaniaka. Okazało, że jest adwokatem, który ma uprawnienia do obrony przed sądami wojskowymi. Od razu podsunął mi upoważnienie dla mnie i dla mojej mamy, mówiące, że przyjmuje nasze sprawy.

Magdalena: 16 i 17 grudnia biegałam po ulicach całe popołudnie i wieczór, już po ciemku. Usiłowałam podejść pod stocznię, ale była otoczona. Pacyfikacja miała miejsce 16 grudnia. Pamiętam, że szłam sobie ulicą i mówiłam do siebie, „co to się tutaj dzieje?”, tak na głos. Jakiś pan w średnim wieku: „Co się dzieje? Komuna nam wojnę wypowiedziała!”

Marek: Po jakiś dwóch dniach zjawiło się u mnie WSW, czyli żandarmeria wojskowa. Następnego dnia dostałem wezwanie, że mam się zjawić na Okopowej na przesłuchanie. Okopowa to siedziba SB. Przesłuchiwali mnie tam od 9 rano do około 19. Za dwa dni znowu wezwali na przesłuchanie. Ponownie zostałem aresztowany 15 stycznia. Po tych wielogodzinnych przesłuchaniach zazwyczaj jeździłem do przyjaciół, Janusza i Ani. To byli przyjaciele z gór, ze wspinania, nie byli zaangażowani w żadną działalność opozycyjną. Nie pomyślałem jednak, że tam są dwa plecaki naszej bibuły…

Magdalena: I nie wiedziałeś, że w kominie mają schowany karabin.

Marek: Wiedziałem, ale zapomniałem. Janusz znalazł kiedyś w lesie karabin, doprowadził go do stanu używalności.

Po którymś wyzwaniu na kolejne przesłuchanie jasne było, że już z tego nie wyjdę. Dostałem termin na 14 stycznia, ale postanowiłem, że nie pójdę, bo chciałem się jeszcze zobaczyć z adwokatem. Wziąłem sobie Mistrza i Małgorzatę, Biblię, dwa podręczniki do fizyki – żeby po prostu nie tracić czasu. I rzeczywiście mnie tam zamknęli. W sumie wszyscy zachowali się w naszym śledztwie bardzo dobrze, nikt nic nie powiedział. Krzysiu Jankowski dostał pięć lat, bo przyznał się do paru rzeczy, a cała reszta nie przyznała się do niczego. Nic na nas nie mieli: nie mieli drukarni, nie znaleźli powielacza, nie było żadnej ulotki. Niestety, nie pomyśleliśmy, żeby wyrzucić też gazety z kosza na śmieci. Udało im się więc w mieszkaniu Madejskich znaleźć ślady farby drukarskiej – i to był dowód na to, że tam była drukarnia. Zrobili ekspertyzę kryminalistyczną. Na procesie Madejscy zostali wezwani jako świadkowie, ale powiedzieli, że oni tam żadnej drukarni nie widzieli.

W pewnym momencie przyszedł też do mieszkania Madejskiej Tadeusz, były mąż Joli z naszej ekipy. Widział ten powielacz. Wszyscy się niepokoili, jak się na procesie zachowa, bo był w konflikcie z Jolą, byli rozwiedzeni i nie wiadomo było, co powie. Został wezwany jako świadek na sprawę sądową, wszedł, pierwsza rzecz jaką zrobił, to podszedł do ławy oskarżonych, cmoknął w rękę moją mamę i Wiesię Kwiatkowską, co sąd doprowadziło do szału: on tu nie ma takich gestów wykonywać, tylko ma stać tam, gdzie mu każą! W końcu Tadeusz powiedział, że w życiu żadnego powielacza nie widział.

Dostałem trzy lata, najniższy wyrok. Mama dostała dziesięć lat, mimo że prokurator żądał dla niej dziewięciu.

Magdalena: W tym samym czasie mój tata dostał wyrok półtora roku więzienia. Był w związku z tym trochę niedowartościowany, że tak nędznie go oceniono.

Marek: Trzy lata wydawały się abstrakcyjne. Wyrok przyjęliśmy dość spokojnie, nawet ironicznie. Trafiłem na Kurkową. Wprowadzają mnie do celi, a tam siedzi ojciec Magdy, siedzi Jarek Skowronek, ten, któremu zostawiłem kartkę: „Jarek, pójdź do Jacka”. Trafiliśmy do jednej celi i od razu się poczułem jak w domu. Okazało się, że w sąsiednich celach siedzą kolejne chłopaki. To był moment ulgi.

Na Kurkowej spotkałem też moją mamę. Polityczny pawilon i kobiety były na innych piętrach, ale kiedy mnie prowadzono, akurat rozdawali jedzenie. Mama usłyszała, jak ktoś pyta: „Czy jest tutaj Ewa Kubasiewicz, bo jakiś chłopak o nią pyta”. Przeskoczyła przez jakiś garnek, zobaczyła, że stoję przy kracie, podbiegła do niej. Strażniczka chciała ją wziąć, ona protestowała, powiedziała: „To jest mój syn…”. I wtedy strażniczka się cofnęła i pozwoliła nam porozmawiać przez parę minut.

Tekst jest fragmentem rozmowy przeprowadzonej przez Andrzeja Szozdę w ramach projektu Pokolenie „Solidarności”. Wywiady po 13 grudnia 2021 roku dostępne będą również w formie podcastu na portalu NowyNapis.eu.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Magdalena Czachor, Marek Czachor, „To nie jest mój syn”, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2021, nr 131

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...