Nowy Napis Co Tydzień #145 / Medium trudne i dlatego niszowe
Spotykam się z Wojtkiem na Mokotowie, w studiu Human Arkm, gdzie obecnie pracuje nad Diplodokiem – filmem bazującym na komiksach Tadeusza Baranowskiego
Michał Chudoliński: Wojtku, Pan Żarówka
Wojtek Wawszczyk: Ten komiks bardzo długo we mnie dojrzewał i doprawdy ciężko mi ukryć to, że jest oparty na moich przeżyciach. Poszukiwałem formy, w której będę w stanie wytłumaczyć sobie wydarzenia, które przeżyłem, kiedy miałem czternaście, piętnaście, szesnaście lat. Chodzi o chorobę obojga moich rodziców. Zaczęła się, kiedy byłem jeszcze dzieckiem i trwa w zasadzie do dzisiaj. Musiałem z nią żyć i musiałem nauczyć się z nią żyć. Jednym z narzędzi, które pomogły mi się odnaleźć, był właśnie ten komiks. Narodził się jako pomysł na małą nowelkę – to miała być żartobliwa opowiastka o facecie, który staje się żarówką i pomaga innemu facetowi w nocy znaleźć kluczyki do samochodu. I to miało być wszystko – miało mieć dwanaście stron.
Ten komiks tworzyłeś w ramach studiów artystycznych?
Nie. Od kiedy pamiętam, mam zawsze przy sobie szkicownik, jest ich tutaj zresztą w mojej pracowni pełno. I w każdej wolnej chwili otwieram taki szkicownik, coś sobie zapisuję, rysuję. Prowadzę coś w rodzaju pamiętnika i szkicownika jednocześnie.
Zaczęło się więc od tej nowelki, ale w momencie, gdy zacząłem to rysować, zauważyłem, jak bardzo nośna jest ta metafora i że może odnosić to do wydarzeń z mojego życia. Zacząłem zapisywać do takiej dziwnej, metaforycznej kroniki pewne sytuacje, emocje, wydarzenia. Skończyłem po czterech–pięciu latach, mając ponad sześćset stron takiego brudnopisu.
Cztery, pięć lat, powiadasz… Jaki to był okres?
Mówimy o czasie, kiedy pracowałem w USA. Zostałem tam zaproszony w 2003 roku jako animator, żeby współtworzyć efekty specjalne do I, robot.
Jak się tam dostałeś? To niesamowite.
Tak się złożyło, że skończyłem dwie szkoły filmowe – łódzką filmówkę w 2001 roku i byłem też na stypendium zagranicznym w bardzo dobrej niemieckiej szkole filmowej w Ludwigsburgu. To tam poznawałem – bo to nie było tak powszechne jak obecnie – animację komputerową, efekty specjalne. Zrealizowałem kilka własnych filmów studenckich, które wygrały kilka nagród festiwalowych. Jeden z nich – Pingwin, dwuminutowy amatorski i bez budżetu – dostał się, zresztą jako kolejny mój film na prestiżową konferencję dotyczącą animacji i efektów specjalnych SIGGRAPH. Tam zostałem zauważony. Po prostu pewnego razu zadzwonił telefon i odbyłem rozmowę kwalifikacyjną. W wyniku tego zdarzenia poleciałem do Los Angeles, gdzie z pewnymi przerwami spędziłem dwa lata. Lata 2003–2004 to był zatem I, robot, a potem zostałem zaproszony do Indii, gdzie miałem nadzorować produkcję przerywników filmowych do gry Fight Club według filmu Davida Finchera. Potem znów dostałem zaproszenie do Digital Domain, gdzie nadzorowałem pracę nad spotem reklamowym z okazji rocznicy Disneylandu. Wtedy po raz pierwszy animowałem postacie trójwymiarowe – Myszkę Miki, Kaczora Donalda. Jeszcze później otrzymałem kolejne zaproszenie – efekty specjalne do filmu Aeon Flux z Charlize Theron.
Co takiego Tobie jako animatorowi daje komiks, czego nie może dać Ci animacja i kino?
Wolność. Wolność i tempo. Film animowany to jest taki długi dystans w zwolnionym tempie – często siedzę nad czymś dziesięć czy jedenaście godzin, a na ekranie jest to tylko jedna sekunda ruchu. Po dniu, dwóch dniach pracy mam więc jedną sekundę, w dodatku ten rezultat często wymaga też współpracy z innymi ludźmi – oczywiście da się to radę zrobić w pojedynkę, ale jeżeli efekt ma być na poziomie filmowych blockbusterów, to musi to być robione przez sztab ludzi. Z jednej więc strony pełno ludzi, duże tempo pracy i spory budżet – bo to jest film, a po drugiej stronie masz tylko kartkę papieru…
W komiksie jesteś Panem tworzonego świata.
Absolutnie tak! Zafascynowało mnie to. Pana Żarówkę tak naprawdę robiłem po pracy – na co dzień pracowałem w studiu animacji, reżyserowałem, animowałem, a po godzinach przychodziłem do domu i byłem w stanie miedzy dwudziestą a północą narysować jedną, dwie strony komiksu – i to było to. Chodzi także o aspekt twórczy – w komiksie jest większa niezależność. Komiks w wielu aspektach przewyższa film. Jest trudniejszy. W przypadku kina masz odbiorcę pasywnego, jesteś prowadzony za rękę, film jest prowadzony linearnie od początku do końca, przez cały czas masz jednej wielkości kadr, masz efekty dźwiękowe, które ułatwiają percepcję, jest także ruch ułatwiający zrozumienie tego, co się dzieje. Siedzisz w fotelu, jesz i w bierny sposób to wszystko wchłaniasz. Natomiast w przypadku komiksu musisz być aktywnym odbiorcą – to ty musisz to w odpowiedniej kolejności przeczytać, dodatkowo komiks dysponuje różnej wielkości kadrem, gdzie autor jest w stanie sterować swoim czytelnikiem, decydować, w jakim tempie on czyta komiks. Można też komiks „przewijać”, skakać do przodu i w tym sensie komiks jest interaktywny. Oczywiście czyta się go linearnie, ale też obcuje z nim całościowo. Otwierasz książkę i najpierw oddziałuje na ciebie cała strona. Ona jest już całą informacją. Komiks pozwala też bawić się przestrzenią – i to czasem na takie sposoby, których w filmie nigdy nie doświadczymy. Spójrz choćby na Pax Americana Granta Morrisona, gdzie kadry z różnych strumieni świadomości układają się w jednolitą scenę zbrodni. Innym świetnym przykładem jest Chris Ware – on zrobił kiedyś fantastyczną nowelkę o życiu człowieka opowiedzianą z perspektywy lampy – ona się znajduje w komiksie Quimby The Mouse – masz tam identycznej wielkości kadry, na których widzisz zawsze w tej samej skali i proporcjach narysowaną lampę. Ona przez cały czas zmienia abażury, niszczeje, jest odnawiana – i to jest właśnie czas, to jest życie. Kiedy otwierasz stronę, widzisz multum kadrów z tą lampą i widzisz monotonię – taką ciągłość, która mówi, że życie ludzkie nie ma ani początku, ani końca. Ware podaje w wątpliwość, że jest jakiś początek i koniec; sygnalizuje, że istnieje tylko jakiś upływ. Świetnie to koresponduje z eksperymentem w Tutaj Richarda McGuire’a – komiksem złożonym z rozsypanych kartek. Można też skojarzyć to z opus magnum Ware’a – The Building Stories, który jest kolejnym radykalnym eksperymentem. To takie eksperymenty pokazują, czym komiks jest i czym może być.
No właśnie, a czym jest dla Ciebie?
Jest najbardziej idealnym, intymnym medium do przekazywania tego, co siedzi mi w głowie (śmiech). Film przez swoją łatwość jest szerzej dostępny, zwłaszcza teraz, w epoce smartphonów. Komiks zaś – choć jest dla mnie perfekcyjny – to z powodu tego, jak trudny bywa w odbiorze, jak dużo wymaga od czytelnika, jest jednak dość niszowy.
Wróćmy do Pana Żarówki. Alfred zapytał Bruce’a Wayne’a: „Dlaczego nietoperze, paniczu Bruce?”. Stąd pytanie do ciebie: dlaczego żarówka?
(śmiech) Bruce Wayne, z tego, co pamiętam, przypadkiem za młodu wpadł do jaskini. U mnie z żarówką jest podobnie. Nie jestem w stanie opowiedzieć o genezie tego pomysłu… takich idei w mojej głowie jest mnóstwo. Tylko że niektóre pomysły są bardziej nośne, mają w sobie więcej potencjału. Myślę, że chodzi o to samo, co w przypadku Batmana okazało się odkryciem – że nietoperz jest „nośnym” stworzeniem, że ma w sobie wiele znaczeń. Także u mnie zaczęło się od takiej iskry, przebłysku.
Co jest z tą żarówką – tobie chodzi o to światło, tak?
Właśnie ciężko mi powiedzieć, bo nie umiem przetłumaczyć sobie pewnych metafor… Czym jest światło? Życiem. Wiem, że to strasznie tandetnie brzmi, ale rzeczywiście jest taką siłą życiową. Chodzi chyba o to, że bohater świeci, żyje ze świadomością tego, że kiedyś zgaśnie. A jednocześnie emanuje życiową energią. Może ona dawać światło, ale może też parzyć. Jest jego darem i przekleństwem, niemal jak moce Spider-Mana. Z czasem bohater wypala się, tej energii ma być może troszeczkę mniej, ale jednocześnie bardziej akceptuje to, co go otacza, dopasowuje się do otaczającej rzeczywistości.
Chciałbym skupić się na tym przepaleniu. Bardzo mnie poruszył twój komiks, te zmagania bohatera, Twoje, z polską sytuacją. Nie da się ukryć, że nasz kraj bywa ciężki do zniesienia dla osób wrażliwych. Odczytuję twój komiks trochę jako próbę zmierzenia się z głównymi grzechami polskiej mentalności, polskiej rzeczywistości. Dla mnie w tym komiksie walczysz z „niedasizmem” – powszechnym wśród Polaków poglądem, że ogólnie „się nie da”.
Nie do końca jestem przekonany o tym, ze chodziło mi o krytykę polskich grzechów. Polska przez wiele lat znajdowała się „pod butem” innych krajów, a wskutek tego wykształciło się u nas pewne podejście polegające na zgodzie na „prowizorkę”. Myślę, że wokół nas jest mnóstwo takiej narodowej prowizorki – czy budować dom, który przetrwa sto lat? Nie, lepiej zbudować go z blachy i z byle czego, bo nawet jeśli się nie zawali, to istnieje niebezpieczeństwo, że ktoś przyjdzie i go zabierze. Albo go nam zepsuje. Panuje powszechny lęk, Polacy mają zakorzenioną w sobie trudną do wyplenienia obawę przed tym, że przyszłość nie będzie lepsza.
Choroba moich rodziców wybuchła na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, czyli przypadła na okres transformacji ustrojowej, kiedy nagle runął świat, który istniał wcześniej przez kilkadziesiąt lat. Był to świat związany z ogromną biedą – ja swojego pierwszego banana, tylko kilka plasterków, zjadłem kiedy miałem osiem lat. Czasem było tak kiepsko, że jedliśmy tylko chleb z serkiem topionym, który był najtańszy. To wszystko – ta bieda, która po 1989 roku wywołała jeszcze większy brak pewności siebie, jeszcze większą biedę – sprawiło, że moi rodzice, ale także wielu innych Polaków, stali się ofiarami tej zmiany. Lęk był tak wielki, że przepaliły im się bezpieczniki. I o tym tak naprawdę jest Pan Żarówka –o lęku, o ogromnym lęku, o ogromnej depresji.
Depresji, z której ostatecznie wychodzisz.
Ja tak, to prawda.
Jest wielka moc w tym komiksie. Dokonujesz autoterapii sztuką i pokazujesz, że w tych trudnych warunkach można znaleźć jakieś spełnienie, szczęście.
Jednym z najtrudniejszych wyzwań w mrocznych czasach jest to, żeby się nie poddać i nabrać dystansu do pewnych spraw. Kiedy coś nas przerasta i tracimy dystans, to istnieje niebezpieczeństwo, że ten jeden z drucików w naszej żarówce się przepali. To chyba o tym jest. Zwróć uwagę, że w tym komiksie nie ma konkretnych dat, tam nie ma nawet konkretnego kraju.
To celowe?
Tak. Co więcej, ludzie odnoszą się do siebie per „mama”, „tata” – jest tam niewiele imion. Od czasu do czasu pojawiają się jedynie dla pogłębienia metafory. Dla przykładu: nazywam babcię od potrawy którą robi, albo jakiegoś lekarza nazywam „gruszka”, dlatego że jest od lewatyw (śmiech). Te imiona, które nadawałem, zawsze służą metaforze – i to jest kolejną hipotezą, którą stawiam w tym komiksie: że nie jesteśmy zapamiętywani za to, jacy jesteśmy, tylko za to, co robimy. Protagonista dostaje miano „pana Żarówki”, ponieważ „świeci” – dosłownie i w przenośni. Za sprawą tej uniwersalizacji komiks jest aktualny zwłaszcza dzisiaj, kiedy borykamy się z kolejnymi zmianami, wynikającymi z przemian technologicznych.
Powiedz, jako osoba wrażliwa, co możemy zrobić dla siebie i innych, by świat był bardziej empatyczny, współczujący, zdatny do życia?
Znowu zabrzmi to tandetnie, ale wydaje mi się, że potrzebujemy miłości, tego, żebyśmy my siebie bardziej lubili i na wskutek tego lubili też innych. Musimy mieć w sobie empatię i promieniować nią w stosunku do innych … ale znów, jest to cholernie trudne.
Rozumiem, że uproszczona kreska jest w tym przypadku uzasadniona? Jak to w ogóle jest, że choć studiowałeś rysunek, animację, to jesteś bardziej literatem niż wizualnym storytellerem?
Komiks ma w sobie potencjał intymności, bezpośredniości, jest też bardzo szybki w tworzeniu. W przypadku Pana Żarówki w momentach, kiedy miałem do narysowania emocjonalnie trudne sceny, musiałem je narysować szybko. Większość tych stron – w co wiele osób nie wierzy – było rysowanych bez przygotowania, pierwszą kreską. Tam nie było retuszu, to nie było jak w taśmowym tworzeniu komiksów, że jest szkic, potem nakładamy tusz, kolory etc., że jest kilka osób, które pracują nad dopieszczeniem rysunku i jedna plansza powstaje ileś tam dni. Ja niektóre plansze rysowałem w ciągu dziesięciu minut, bo miałem potrzebę ekspresji. Nie są doskonałe, ale dla mnie ta historia jest tak bliska, że nie potrafiłbym dać tego dobremu rysownikowi, żeby mógł to potem narysować. Zresztą proces powstawania Pana Żarówki był bardzo nieregularny. Miewałem przestoje, musiałem przerywać na jakiś czas tworzenie, żeby zmądrzeć i umieć daną rzecz narysować. Czasami też po wykonaniu rysunku stwierdzałem: „To jest do dupy. Nie działa”. Miewałem poczucie, że pewne elementy nie pasują. Rewizja komiksu polegała też na usuwaniu dialogów – moja postać miała odczuwać emocje, ale niekoniecznie o nich mówić. Moja rola ograniczała się wówczas do narysowania smutnej postaci – zastanawiałem się, jak mogę zrobić to ciekawiej.
W Polsce jesteś znany głównie z reklam, zwłaszcza z serii reklam telekomunikacyjnych „Serce i rozum”. Jak udaje Ci się łączyć wysublimowaną wizję artystyczną ze zleceniami komercyjnymi?
Miałem dużo szczęścia, że te reklamy, które realizowałem, były kompatybilne z moją wrażliwością. Nie mam tutaj bowiem złudzeń – jeśli chodzi o produkcje reklamowe, to działa to tak, że jest agencja reklamowa, która wymyśla scenariusz i potem oczywiście ten scenariusz jest realizowany przez reżysera, ale w taki sposób, żeby się podobało i agencji, i klientowi. W związku z tym wolności twórczej nie ma tam dużo. Natomiast można próbować wpuszczać w te reklamy swoją wrażliwość. Przy „sercu i rozumie” było dużo dyskusji i bardzo się cieszę, że powstała cała seria krótkich reklam. Zrealizowałem je albo w pojedynkę, albo w duecie z Kamilem Polakiem – moim przyjacielem ze studiów z łódzkiej filmówki.
Porozmawiajmy teraz o animacji, nad którą obecnie pracujesz – o Diplodoku. Bazuje ona na komiksach Tadeusza Baranowskiego, jednego z tuzów polskiego komiksu. Rozumiem, że wychowałeś się na jego twórczości?
Tak. Urodziłem się w 1977 roku. W latach osiemdziesiątych, kiedy byłem dzieckiem, komiksów w Polsce było bardzo mało. To były trudne czasy, ale jednocześnie byłem bardzo szczęśliwym dzieckiem, pomimo problemów z rodzicami, pomimo wspomnianej wszechogarniającej biedy. Baranowski uchylał wrota do innego świata. To trochę tak, że otwierałeś narysowane przez niego strony, dookoła miałeś brudno, szaro i biednie – a te strony były tak kolorowe jak nic wtedy, więc tak absolutnie wsiąkałeś, że stawało się to częścią ciebie. Zacząłem rysować od tego, że brałem papier śniadaniowy przypominający kalkę (był transparentny) i kalkowałem postacie z komiksów Tadka Baranowskiego.
A jakbyś zdefiniował styl Baranowskiego? Dodam przy okazji, że to jedna z niewielu postaci polskiego komiksu, o których wspomina Paul Gravett w swoim 1000 komiksów, które warto przeczytać przed śmiercią.
Wolność, swoboda, rozmach, nieskrępowanie, niesamowita wolność, tam jest powietrze. Ta barokowość bulwiastych form, kompozycje, które są już jakoś klasyczne, winietowane ornamentami roślinnymi. Jest tam też ograniczona paleta barw, ale bardzo mocnych, kompatybilna z obecną modą na lata osiemdziesiąte. Adaptuję swój film właśnie w taki sposób. Chcę, żeby w formie był bardzo mocno osadzony w latach osiemdziesiątych, świecący i opowiadany na sposób spielbergowski. Te rzeczy się nie starzeją. Mało tego, one wracają, są na topie – jak na przykład karykaturalna kreska Baranowskiego, malarska. On jest malarzem po ASP; maluje i to widać, nie boi się tej kreski, nie robi jej od linijki.
A jak rozwijają się prace nad animacją?
Scenariusz jest inspirowany komiksami Tadeusza Baranowskiego, jest niejako hołdem dla jego twórczości. Scenariusz jest pisany od zera. Pracujemy nad nim ja i kilku innych twórców komiksowych z mojego pokolenia, m.in. Rafał Skarżycki oraz Jacek Frąś i Michał Śledziński. Wszyscy wychowaliśmy się na tych komiksach. Jesteśmy zresztą w kontakcie z Tadkiem – co kilka miesięcy się spotykamy i jesteśmy gotowi uruchomić produkcję. Ukończyliśmy już storyboard. Będzie to film w języku angielskim i będzie wykorzystywał to, co jest charakterystyczne i dziwaczne w komiksach Baranowskiego: metajęzyk, wielowarstwowość światów. To będzie film w dużej mierze będzie animowany, ale też aktorski, bo będzie w nim autor rysujący bohaterów z części animowanej [film jest nadal w przygotowaniu, uzyskał dofinansowanie z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej – MCh.].
To nie pierwsza Twoja przygoda z filmem opartym na polskim komiksie. Wcześniej odpowiadałeś za adaptację komiksu Jeż Jerzy (2011). Możesz coś opowiedzieć o tamtej produkcji?
To był bardzo dziwny eksperyment. W pierwotnych założeniach miał mieć znamiona kina mainstreamowego, ale w samej swojej estetyce była to przysłowiowa „jazda po bandzie”. Zaczęło się w 2007 roku. Dostałem wtedy ofertę powrotu do Stanów, gdzie miałem pracować przy trzeciej części Transformersów i Benjaminie Buttonie. Byłem gotowy do wyjazdu, ale Maciej Ślesicki, u którego wykładałem wtedy animację w Warszawskiej Szkole Filmowej, poprosił mnie, żebym spróbował jakoś rozkręcić pełny metraż zatytułowany Jeż Jerzy. Poznałem wtedy chłopaków, z którymi do dzisiaj się przyjaźnię. W dodatku ten projekt był nierealizowalny – miał bardzo mały budżet…
Chcesz mi powiedzieć, że to było produkcyjne piekło?
Ależ skąd – to był produkcyjny raj! Anarchistyczno-studencki. To było dziwne doświadczenie, przez niecałe dwa lata pracowaliśmy w grupie dziesięciu osób. To był cały nasz zespół! Robiliśmy wszystkie rzeczy jednocześnie (śmiech). To było niewykonalne, ale jednocześnie stworzyliśmy świetną komunę artystów. Popełniliśmy milion błędów, ale były dla nas ważne, bo mogliśmy się na bazie tego doświadczenia sprofesjonalizować. Scenariusz napisał Rafał Skarżycki i dopiero po tym filmie Rafał niesamowicie się rozwinął jako scenarzysta.
Jaki był odbiór tego filmu? Opowiedz też o odbiorze Pana Żarówki.
Jeż Jerzy wywołał skrajne emocje, bo jest brutalistyczny – pełen przekleństw, opowiada historie bohatera, który znika w połowie filmu (śmiech) i zostaje zastąpiony obrzydliwym klonem. Ten klon po prostu rzyga, pierdzi i „wyrywa” laski; staje się narodowym celebrytą wykorzystywanym przez polityków i media. O tym jest ten film – jest on ostrą satyrą na cały współczesny syf związany z promocją gówna. Naprawdę świetnie się przy nim bawiliśmy, ale oczywiście wywołał same skrajne opinie – jedni ten film lubią, inni go nienawidzą. Na skutek tego wszystkiego ten film stał się arthouse’owy. Był prezentowany jako pierwszy film animowany w historii na Festiwalu w Karlowych Warach. Dostaliśmy za niego Grand Prix na jednym z największych festiwali animacji w Korei Południowej, był nagrodzony na festiwalu Brooklyn Film Festival w Nowym Jorku. Dostaliśmy wyróżnienie za najdziwniejszą narrację (śmiech). Film był też na Netfliksie.
A jak przyjął się Pan Żarówka?
Fantastycznie! Nakład się jeszcze nie sprzedał, ale był on nieco większy niż standardowe nakłady komiksów w Polsce. Mimo to jest na wyczerpaniu. Natomiast jeżeli chodzi o odbiór, to jest świetny.
Jakie są Twoje plany na przyszłość?
Mam na tapecie kilka projektów komiksowych. Długo się z tym wstrzymywałem, bo po Panu Żarówce musiałem odpocząć od komiksu. Napisałem na przykład scenariusz dla bardzo dziwacznego komiksu Funge (niem. grzyby). To historia rodziny, która przedziera się przez dżunglę. Drugi projekt, na razie w fazie szkiców, to znowu zapis pewnych sytuacji z życia. Biorę na warsztat ciężki temat – śmierć mego taty. Tytuł tego komiksu będzie brzmiał Bardzo mi przykro.
Pan Żarówka kończy się odejściem twojego ojca. Czy Bardzo mi przykro stanowi kontynuację?
Nie, to jest zupełnie inna historia. Można to traktować jako appendix, ale to jest coś, co nie będzie miało fabuły, jakkolwiek to dziwnie brzmi. Z kolei trzecim projektem będzie Rybptak. To także głupio brzmi, ale chodzi o pół rybę, pół ptaka. To będzie historia zwierząt w lesie, coś w rodzaju takiej bajki dla dojrzałych.
Bajka dla dorosłych?
Tak. Komiks opowiada historię ptaka, który mieszka z mamą, ale bez ojca. Matka opowiada swojemu dziecku, że jego tatuś także był ptakiem, ale w pewnym momencie dziecko dojrzewa i odpada mu dziób, wypadają pióra. Staje się hybrydą ryby i ptaka. Na jaw wychodzi dziwna przeszłość matki. Chcę zrobić zabawną, bardzo surrealistyczną opowieść osadzoną w świecie zwierząt, która będzie jednocześnie bardzo dramatyczna. Kolejny bohater będzie musiał poszukać swego miejsca w świecie, który go odrzuca.
Czy to baśń na dzisiejsze czasy?
Sam wspomniałeś, że osoby mniej wrażliwe żyją lepiej. Moja żona też to powtarza: „Gdyby dzisiaj wybuchła wojna, to bylibyśmy pierwszymi, którzy wyginą”. Coś w tym jest. Myślę, że o tym właśnie chcę opowiadać: że świat dookoła to nie jest świat złożony wyłącznie z twoich przyjaciół; ale jednocześnie lgniesz do innych, bo chcesz być częścią świata, chcesz czuć się potrzebny. Jaki jest sens życia? Sensem życia jest… żyć, ale co jest sensem istnienia jabłoni? Dawać owoce, prawda? Może to świadomość jest problemem? Może im mniej świadomości, tym łatwiej?
Skrócona wersja wywiadu, który ukazał się na stronie „The Comics Journal”:
https://www.tcj.com/there-is-no-doctor-octopus-an-interview-with-wojtek-wawszczyk