Nowy Napis Co Tydzień #156 / Waylangarr
Kiedy zbliżałem się do horyzontu zdarzeń, myślałem, że to mój koniec. Potężna wiązka światła zepchnęła statek z kursu, rozcinając go wzdłuż kadłuba. Kątem oka dostrzegłem dryfujących w przestrzeni pasażerów drugiego w dziejach ludzkości turystycznego lotu na Księżyc. I ja dryfowałem z nimi.
Spodziewałem się, że będę zamarzać wśród odłamków skał, jednak inżynierowie zrobili wszystko, by kombinezon utrzymywał ciepło. Był szczelny. Beztroscy turyści nie mieli jednak żadnych szans na przeżycie. Unosili się jak kukły, z szeroko otwartymi oczami. Choć byłem daleko od nich, czułem wypełniającą przestrzeń śmierć. Zapominając o nieprzyjaznym obiekcie i lewitujących ciałach, wpatrywałem się w ciemny punkt otoczony tańczącymi światełkami. Dla badacza – niesamowicie pociągający, dla astronauty – cholernie niebezpieczny.
Nikt już nie wierzył w bogów, a ja nagle odczułem potrzebę modlitwy. Zapomniane regułki zastąpiłem słowami dyktowanymi przez serce.
– Boże, pomóż mi to przeżyć… – szeptałem, licząc na cud.
Nic to jednak nie dało.
Czułem, że dziura mnie wciąga. Oczekiwałem, że moje miażdżone pod wpływem grawitacji członki zaczną się kurczyć lub ciało ulegnie spaghetttizacji. Czy taka śmierć będzie męcząca? – zdążyłem spytać siebie w myślach, zanim most Einsteina-Rosena otworzył się. Nie minęła nawet sekunda, zanim znalazłem się gdzie indziej.
Obudziłem się, półleżąc, zanurzony po pas w płytkiej wodzie. Niebo nade mną miało fioletowy odcień. Szyba osłaniająca twarz zaparowywała z każdym wydechem. Usiadłem i zdjąłem hełm, by lepiej przyjrzeć się otoczeniu. Byłem niemal pewny, że moja modlitwa została wysłuchana i doświadczyłem cudu. Wątpliwości wzbudzały jedynie kolor nieba i nieziemski mróz – lodowate powietrze kłuło w płuca i natychmiast pożałowałem, że pozbyłem się ochrony głowy. Za moimi plecami szumiał wysoki wodospad. Na powierzchni wody unosiły się kryształki lodu oraz opary przypominające ciekły azot. Wstałem i wyszedłem z basenu pod wodospadem, który dalej przechodził w rwący potok. Oczy łzawiły od zimna, a kropelki zamarzały na policzkach, dotkliwie szczypiąc skórę. Już chciałem z powrotem założyć hełm, kiedy na kamienistym dnie dostrzegłem błysk. W pierwszej chwili pomyślałem, że to złoto, które na Ziemi było wtedy najbardziej luksusowym dobrem, gdyż wyeksploatowana do jądra matczyna planeta nie obdarowywała już nikogo i niczym. Przykucnąłem, by przyjrzeć się temu z bliska. Mieniące się drobinki pływały między skałami. Zanurzyłem sztywne palce, próbując złapać choć jeden złoty płatek.
Nagle usłyszałem dziwny dźwięk przypominający głębokie ziewnięcie. Nadstawiając uszu, rozglądałem się dookoła, lecz niczego nie dostrzegłem. Ciarki przeszły mi po plecach, kiedy ponownie rozległ się przyprawiający o dreszcze odgłos. Uniosłem głowę i zobaczyłem go.
Czarny jak smoła wieloryb leżał na boku wzdłuż klifu. Jedna z płetw leniwie kołysała się przy skalnej półce. Stwór patrzył na mnie bez wyrazu, wręcz znudzony. Po chwili ociężale przekręcił się i znikł mi z oczu. Wciąż pochylony, zastygłem w bezruchu. Kiedy moje ciało przestało drżeć, wyprostowałem sylwetkę. Straciłem równowagę, a gdy próbowałem ją złapać, poślizgnąłem się na oblodzonej skale i upadłem na twarz, uderzając skronią w leżący na dnie ostry kamień. Dotkliwy ból rozlał się po mojej głowie. Z trudem wstrzymywałem oddech, lodowata woda wdzierała się do płuc. Próbowałem wstać, krztusząc się, ale potok niespodziewanie przyspieszył i jakby nie podlegając prawom fizyki porwał mnie ze sobą.
Na chwilę przestałem cokolwiek czuć. Rzeka niosła mnie z prądem między skałami, zawijała wśród grubych drzew, a złote drobiny płynęły obok. Zrozumiałem, że walka z żywiołem nie ma sensu. Gdzieś między świerkiem a cisem spokojnie obróciłem się na plecy i poddałem się. Boże – szepnąłem w myślach, unoszony przez rzekę jak topielec.
Pamiętam, że niebo miało wtedy szaro-fioletowy kolor.
*
– Tam jest! – krzyknął bąblogłowy, wskazując palcem bezwładnie dryfującego po rzece mężczyznę.
Jedna z niewielkich istot weszła do wody, z trudem przeszła na drugą stronę i naciągnęła sieć.
– Zawijaj! – rozkazał Najwyższy, widząc, że ciało wpadło w pułapkę.
– Ciężki! – jęknął Najmniejszy, kucając przy mężczyźnie. – I przystojny – dodał, odsłoniwszy jego twarz po tym, jak oparł mu głowę o wysoki kamień. – Spodoba się jej. – Zachichotał.
Zanim wyciągnęli nieprzytomnego astronautę na brzeg, jeden z bąblogłowych szklanym naczyniem nabrał wody z rzeki.
– Tyle chyba wystarczy – powiedział ze skupieniem wpatrzony w połyskujące złotem cienkie dno szklanej bańki.
Przywódca ekipy bąblogłowych przytaknął i kazał założyć człowiekowi na głowę naczynie, które w mgnieniu oka brzegami przyssało się do linii włosów. Loki falowały w wypełnionej wodą bańce, a złote drobinki mieniły się między nimi jak brokat w śnieżnej kuli.
Mali ludzie zarzucili dużego człowieka na sanie i zaciągnęli go po zamarzniętej ziemi na pagórek, z którego widać było rozświetloną ogniskami osadę.
Nim nastał wieczór, zatrzymali się przed domem Najstarszej. Mieszkańcy wioski zerkali przez cienkie szczeliny, z których wydobywało się żółte światło i podniecone szepty. Najstarsza nie ukrywała radości na widok astronauty. Podobnie jak wielu innych mieszkańców nie mogła zmrużyć oka, oczekując powrotu zwiadowców. Kazała jak najszybciej położyć rozbitka na posłaniu, po czym wymownym gestem odesłała wszystkich. Usiadła obok nieprzytomnego gościa, nieśmiało gładząc jego czerwone od mrozu policzki.
– Może to właśnie na ciebie czekaliśmy.
Próbowała dostrzec podobieństwo między przybyszem a portretem człowieka wyrytym w glinianej tabliczce nad posłaniem. Wydawało jej się, że to ten sam. Obaj mieli średniej długości włosy, duży, ale zgrabny nos i wąskie usta. Tylko jego zamknięte oczy pozostawały tajemnicą. Uśmiechnęła się pełna nadziei, po czym włożyła futrzaną płachtę i wyszła na siarczysty mróz.
Późnym popołudniem Najstarsza, bijąc w drewniany pal usytuowany w centrum osady, zwołała miejscowych. Przybyło dwadzieścioro osób, najwięcej w wieku dziecięcym. Kiedy szmery ucichły, chłopiec o kruczoczarnych włosach wystąpił i zwrócił się do zainteresowanych w ich języku.
– Złapaliśmy kolejnego Ziemianina. Podobnie jak pozostałych przyniosła go do nas Rzeka, Która Płynie w Drugą Stronę. Czas ruszyć na drugą pielgrzymkę.
Nikt nie wątpił w słuszność tych słów. Najstarsza z troską przyglądała się sąsiadom. Większość miała łyse czaszki. Drżącą dłonią pogładziła swój akwariowy hełm. Ten nowy człowiek, wierzyła, był dla nich błogosławieństwem zesłanym w ostatniej chwili.
Natan obudził się z bólem skroni. Zakrzepła krew skleiła powieki. Kiedy próbował rozchylić palcami lewe oko, wyrwał kilka rzęs. Gdy przypominał sobie minione wydarzenia, przerażony, że zamarznie na śmierć, usiadł gwałtownie, przez co zakręciło mu się w głowie. Kiedy otępienie minęło, ze zdumieniem rozejrzał się po izbie. Na środku tliło się małe ognisko, po drugiej stronie stał drewniany stół, a na nim różne naczynia, prawdopodobnie gliniane, oraz dwie tabliczki z wyrytymi nań znakami przypominającymi pismo obrazkowe. Natan podniósł się z posłania i podszedł do jedynej w ścianie szczeliny. Ujrzał bąblogłowych z gasnącymi pochodniami w dłoniach, rozchodzących się do swoich małych domów ustawionych w kręgu wokół głównego paleniska.
– Dobry świt!
Natan odskoczył od ściany i obrócił się w kierunku, z którego dobiegał głos. Zobaczył młodą dziewczynę, która po chwili ciszy nieśmiało zbliżyła się do niego.
– Witaj na naszej planecie. Jestem Najstarsza.
Kiedy się ukłoniła, Natan ujrzał przezroczystą bańkę przyssaną wzdłuż linii krótkich, falujących w wodzie włosów, wśród których błyszczały małe, złote rybki.
– Co to? – zapytał ochryple. Zdjął rękawicę i chciał pogładzić się po potylicy. Z przerażeniem odkrył, że nie może. Pod palcami wyczuł szklaną bańkę.
Najstarsza zaśmiała się.
– Wszystko się dowiesz. – Dziewczyna zrzuciła z siebie grube futro, pod którym nosiła warstwową suknię, wypłowiałą i podniszczoną. – Cecile powie. Ja nie znam dobrze wasz język – powiedziała, po czym usiadła na posłaniu, ramionami obejmując podkurczone nogi. – Ale to południe – dodała, poklepując miejsce obok siebie.
Tępy ból spowodowany uderzeniem o kamień dawał się Natanowi we znaki. Dym z ogniska pachniał tak słodko, wręcz usypiająco…
Kiedy Natan ponownie otworzył oczy, zobaczył dziewczynę stojącą przy stole.
– Pić – szepnął ochryple.
Najstarsza lekko wzdrygnęła się na te słowa, ale wciąż zamyślona skubała szare liście. Po chwili wypełnionej szelestem zalała zioła gorącą wodą i podała je Natanowi.
– Dziś na północ – oznajmiła, gładząc go po akwarium. – Twoje rybki grube.
Natan nie był pewny, czy dobrze zrozumiał sens jej słów, ale czuł, że bańka na jego głowie stała się cięższa.
– Pani. – Do izby wszedł chłopiec o kruczoczarnych włosach, również pływających w bańce. Rzucił pogardliwe spojrzenie w stronę delektującego się naparem gościa. Jego oczy przepełnione były gniewem, a wzrok przyprawiał o gęsią skórkę. Z tego powodu Natan w myślach nazwał chłopca Bestią.
Najstarsza i Bestia wymienili kilka zdań w języku, którego Natan nie znał.
– Chodź! – krzyknęła Najstarsza,wyraźnie ustaliwszy coś z chłopcem.
Do pomieszczenia weszła wysoka kobieta. Mimo że nieco się zmieniła, Natan rozpoznał ją w pierwszej chwili.
– Berge?! – Wstał gwałtownie, wylewając przy tym napar na poduszki.
– Tak, to ja – potwierdziła. – Mam nadzieję, że mnie szukaliście.
Natan bardzo dobrze znał twarz Cecile Berge. Media rozpisywały się na jej temat miesiącami. Nagłówki informowały o pierwszej kobiecie w kosmosie, a później o jej zaginięciu w pobliżu czarnej dziury, która pojawiła się znikąd. NASA i naukowcy z całego świata próbowali rozwikłać zagadkę pojawiającej się ot tak osobliwości, która pochłonęła statek Berge i jej trzech partnerów podczas pierwszej w historii załogowej misji na Marsa. Setki teleskopów przeszukiwało Drogę Mleczną, ale ślad po Cecile, jej kolegach oraz po czarnej dziurze zaginął.
Cecile znacząco schudła od tego czasu. Kombinezon wydawał się o dwa rozmiary za duży, kobieta miała zapadnięte policzki i szare worki pod oczami. Nie było śladu po gęstych, kasztanowych włosach. Nad jej czaszką, w wypełnionym wodą hełmie przypominającym bąbel, pływały pojedyncze kępki włosów oraz tłuściutkie rybki.
– Cecile Berge – szepnął mężczyzna. Obłęd w jego oczach przybierał na sile. Chciał rwać włosy z głowy, ale nawet tego nie mógł zrobić. Niesamowicie zlękniony patrzył na twarze zebranych, oczekując wyjaśnień.
– Spokojnie. – Najstarsza podeszła do niego, kładąc mu dłoń na ramieniu.
– Co się tu dzieje?! Gdzie ja jestem? – Chciał krzyczeć, ale gardło paliło go od środka, pozwalając na wydobycie jedynie świszczących dźwięków.
– Po drodze powiemy. – Zdecydowała Najstarsza.
Natan, patrząc dziewczynie w oczy, uwierzył w tę obietnicę. Przeniósł wzrok na stojącą w kącie Cecile. Była spokojna.
Dzień był szary i pochmurny, a może zapadał już zmierzch. Natan stracił poczucie czasu. Delikatne płatki śniegu wirowały na wietrze. Ich ruch był nieznaczny, ledwo widoczny, ale Natan zauważył w nim coś osobliwego.
– Cecile? – Chwycił kobietę za rękaw. – Czy śnieg pada w drugą stronę? – Zdawał sobie sprawę, że jego pytanie brzmi głupio.
Cecile skrzywiła wargi w sztucznym uśmiechu i kiwnęła głową.
– Dobrze widzisz – powiedziała.
Natan puścił jej rękaw, zdjął rękawiczkę i wyprostował rękę. Gdy był małym chłopcem, lubił patrzeć na topniejące na skórze, spadające z nieba śnieżne płatki. Śnieg na Ziemi padał tak rzadko. W tym miejscu biały puch mroził wnętrze jego dłoni, a ten, dla którego ciepła skóra nie stanowiła przeszkody, unosił się ku niebu. Mężczyzna spojrzał w górę, gdzie ujrzał kłębiące się obłoki, a potem w dół, gdzie unosząca się warstwa śniegu powoli odsłaniała brunatną ziemię. Nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. A przecież przeżył to na własnej skórze.
– Waylangarr! – Obserwacje przerwała dziewczynka, która na wyciągniętych rączkach wręczyła mu małą rzeźbę w kształcie wieloryba. – Waylangarr! Waylangarr! – krzyczała słodkim głosem, po czym w podskokach wróciła na swoje miejsce przed jednym z domków. Była taka drobna. Akwarium na jej głowie musiało niesamowicie jej ciążyć.
Natan przyjrzał się czarnej jak smoła figurce. Był pewny, że już poznał Waylangarra.
Bestia wystąpił na środek placu. Dopiero wtedy, gdy szmery i szepty ucichły, Najstarsza stanęła obok chłopca i przemówiła do zebranych.
– Wyznawcy Waylangarra, skazańcy czasu, poddani Wielkiego Chłodu – zaczęła pompatycznie, co nie pasowało ani do jej wieku, ani do delikatnej urody. – Wyruszamy na drugą pielgrzymkę do wielkiego Waylangarra. Połowa z nas musi zostać, by w razie niepowodzenia mogła przekazać wiedzę następnym. Jeśli nam się uda, wrócimy po was. Niech czas odwróci swój bieg!
– Niech czas odwróci bieg! – podniósł się donośny krzyk.
Natan nie rozumiał, co mówili i krzyczeli, ale Cecile przetłumaczyła mu wszystko.
– Ja chyba śnię – szepnął mężczyzna, pochyliwszy się w stronę Cecile, by tylko ona mogła go usłyszeć.
– A to dopiero początek – powiedziała kobieta, po czym ze spuszczoną głową ruszyła za Najstarszą w stronę Ściany Luster piętrzącej się na północnym krańcu osady.
Natan chciał ją zatrzymać, ale ostatecznie, równie pokornie i cierpliwie, choć bańka ciążyła mu coraz bardziej, zrobił to, co inni, licząc, że wyjaśnienia otrzyma po drodze.
Ściana Luster znajdowała się dwa kilometry od wioski bąblogłowych. Garstka pielgrzymów, licząca dziesięcioro mieszkańców planety i dwóch ziemskich przybyszów, dotarła tam krótko przed porankiem. Najstarsza nieśmiało podeszła do gładkiej ściany. Jej ciało drżało, lecz nie od mrozu, a ze strachu. W końcu zobaczyła swoje odbicie.
– Gorzko płacimy za twoje zabawy, Waylangarze.
Rybki w jej akwarium były coraz grubsze, plątały się w coraz krótszych włosach. Najstarsza uśmiechnęła się do własnego odbicia niepewna, czy była rozbawiona, czy smutna.
Największy z bąblogłowych o posturze dwudziestolatka minął ją i z niepokojem przyglądał się przywódczyni. Widząc to, Najstarsza głośnym krzykiem ponagliła pielgrzymów. Wzrokiem szukała Natana, co nie było trudne, gdyż Ziemianin był najwyższy i mogła dostrzec go z każdej odległości. Szedł na samym końcu, krok w krok z Cecile. Dziewczyna ze złością zarzuciła futrzany kaptur na głowę i szczelnie owinęła szyję lisią kitą.
– Jesteś niespokojna – zauważył Bestia, który niczym cień podążał za Najstarszą.
W odpowiedzi spiorunowała go spojrzeniem. Poczekała, aż Największy przeciśnie się przez szczelinę, po czym zdecydowanie zwróciła się do Bestii.
– Pilnuj ich, żeby nie było jak z poprzednimi!
Ostatni raz spojrzała na swoje odbicie, po czym weszła do tunelu.
Pielgrzymi kroczyli w ciemności rozświetlanej przez małe punkty pulsujące światłem, bezładnie rozsypane po zamarzniętych ścianach. Sufit zwężał się tuż nad głową Natana. Cecile była jeszcze wyższa, dlatego co jakiś czas uderzała bańką o sklepienie.
– Uważaj! – warknął rozeźlony Bestia. – Jak zbijesz, umrzesz.
Cecile wiedziała, że to zwykłe zastraszanie. Miała pewność, że bąbel jest wytrzymały. Nieraz, po kryjomu, waliła głową w mur. I nic się nie stało.
Natan, depcząc Cecile po piętach, przyglądał się hipnotyzującym ścianom. Fosforyzujące punkciki, biegające po chropowatej powierzchni, skaczące nad głowami, przypominały mu wymarłe już ziemskie świetliki. Kiedy robaczki zatrzymały się, wyglądały jak gwiazdy na ciemnym niebie.
– Zasłońcie usta, to trucizna – nakazał Bestia, widząc, że przybysze z Ziemi nic nie wiedzą o tej krainie.
Cecile i Natan zgodnie z poleceniem zakryli nozdrza i usta. Astronauta zastanawiał się, dokąd i po co idą. Nadal nie miał okazji, by w spokoju porozmawiać z Cecile. Przez chwilę wpatrywał się w bańkę na głowie Berge i dostrzegł przerażającą rzecz: jedna z rybek zjadała naskórek. Natan gwałtownie zatrzymał się. Bestia, który szedł za nim, wpadł na niego, uderzając czołem w pas oplatający biodra astronauty. Chłopiec spiorunował obcego spojrzeniem i bez słowa pokazał palcem przed siebie. Bąblogłowi stanęli i w milczeniu przyglądali się tej scenie. W ciemności rozświetlanej przez nibyświetliki i bańki Natan doskonale mógł zobaczyć rybki plączące się w ich włosach, zjadające je jak spaghetti, pulchniejące z przejedzenia. Dwoje bąblogłowych miało już na skórze wilgotne rany, a ich rybki były najgrubsze. One nas jedzą! – zrozumiał. Cecile uśmiechnęła się, pewna, że już nie musi tego wyjaśniać.
Najstarsza przerwała napięcie, ruszając dalej. Kilkanaście minut później pielgrzymi wyszli z lodowego tunelu. Najpierw Największy ciągnący sanie, za nim Najstarsza, dwóch łysych, mała ruda, chudzielec, Cecile, Natan i Bestia. Przed nimi rozciągał się las wysokich słupów skalnych spowity szarą mgłą, a na ich płaskich szczytach migotały płomienie.
Jeszcze przed wyprawą Natan spokojnie akceptował fakt, że szybko nie otrzyma wyjaśnień. Nauczony posłuszeństwa i ślepego wykonywania rozkazów przemilczał niechęć mieszkańców planety do rozmów na temat celu pielgrzymki. Po pewnym czasie jednak skończyła mu się cierpliwość.
– Nie pójdę tam, dopóki nie wyjaśnicie mi, co tu się dzieje!
– Nic nie rozumiesz – wycedził Bestia przez zaciśnięte zęby, po czym odwrócił się do niego plecami z głową zadartą w kierunku skalnych słupów. – Nie chcesz ich spotkać.
Cecile wbiła wzrok w ziemię. Natan stał sztywny jak te słupy, które przerażały go i ciekawiły zarazem. Po chwili wahania chwycił dłoń koleżanki, stłumił gniew, uciszył pytające myśli i ruszył po twardej ziemi za orszakiem zjadanych od głowy dzieci.
Pielgrzymi zanurzyli się w gęstej mgle, która u nasady spowijała skalne słupy. Najstarsza ostrożnie stawiała każdy krok, nasłuchując przy tym, jakby się bała, że coś zaraz wskoczy jej na plecy. Wszyscy czuli ten opadający z góry niepokój.
– Zgasić pochodnie i nakryć głowy! – rozkazała Najstarsza, po czym łańcuch światła niesionego przez pielgrzymów zgasł, a rybki z akwariów zostały ukryte pod ciężkimi kapturami.
Dziewczyna chwyciła Bestię za dłoń, a on z niechęcią chwycił kolejną osobę. Natan szedł na końcu. Za nim był tylko Największy,który do barków przywiązał lekkie sanie, by tarciem o glebę nie zdradzać ichobecności.
Gęstniejąca ciemność ograniczała widoczność. Natan słyszał przed sobą niespokojny oddech Cecile. W takich warunkach zapomniał o piętrzących się pytaniach. Czuł się jak w pułapce i jedynym jego życzeniem było teraz bezpieczne przejście przez mroczne słupowisko.
Najstarsza nagle zatrzymała się. Pielgrzymi niemal powpadali na siebie, zaskoczeni jej zachowaniem. Coś dostrzegła. Po chwili dostrzegli to również inni. Ciężka mgła spływała po słupach jak eter po ściankach naczynia, zachowywała się jak świadoma istota, oplatając bąblogłowym nogi. Cecile mocniej ścisnęła dłoń Ziemianina.
– Nie patrzeć do góry! – Najstarsza szepnęła, ale w tej ciszy usłyszał ją nawet Największy, który szedł na końcu.
Na Ziemi czasem mówiło się, że mózg nie przyswaja słowa nie. Mała bąblogłowa spojrzała. Przestrzeń między skalnymi wieżami wypełnił jej krzyk. Żywa mgła pobudzona wrzaskiem zadrżała, poruszając się chaotycznie niczym cząsteczki gazu w zamkniętym naczyniu.
– Trzymać się i biegiem!
Natan poczuł szarpnięcie. Nie miał pojęcia, przed czym konkretnie uciekają. Kątem oka dostrzegł cienie sunące po ścianach skalnych wież. Wydawało mu się, że przypominają ludzi o nienaturalnie długich, chudych kończynach. Istoty te poruszały się jak pająki, ale było w ich ruchach jeszcze coś dziwnego
Mimo że dzieci nie biegły szybko, nie mieli czasu na wnikliwe obserwacje. Natanowi odechciało się ich jeszcze bardziej, kiedy jedna z istot znienacka spadła na Największego, który chcąc się ratować, zrzucił sanie z barków. Istota została przygwożdżona do ziemi, ale kolejnych nie udało się powstrzymać.
– Nie zatrzymywać się!
Natan i Cecile, usłyszawszy zrozpaczony krzyk Największego, z ciężkimi sercami posłuchali rozkazu. Stado istot, które teraz obserwowali z daleka, na skraju tego ponurego miejsca, rozszarpywało na strzępy ciało bąblogłowego i rozrzucało ekwipunek przyczepiony do sań. Głośny chlupot odbił się echem, kiedy stwory z nieludzką siłą uderzyły głową z akwarium o glebę. Jednak nie było niezniszczalne. Coś błysnęło w ciemności, kiedy jedna z istot uniosła ściśniętą w kościstych palcach rybkę.
Chociaż o potworach ze Słupowiska krążyły legendy, bąblogłowi po raz pierwszy widzieli je tak wyraźnie. Istoty te miały ludzką posturę, głowy owinięte bandażami i czarne, puste oczodoły, w których jednak można było dostrzec życie. Chrupnęło, kiedy stwór wbił spiczaste zęby w ciało złotej ryby. Chwilę później przerażeni bąblogłowi usłyszeli dźwięk przypominający ziewnięcie, a ponure stworzenia zamarły ze strachu.
– Waylangarr – rzekła Najstarsza, rozglądając się po niebie. – Waylangarr pomści naszego przyjaciela!
Jeszcze przez chwilę stali w milczeniu, wyrównując oddechy, ciszą oddając cześć zmarłemu. Czekając na wielkiego Waylangarra.
– Nie możemy tu zostać! – stwierdził Bestia. – Nie możemy widzieć Waylangarra nad zwłokami. To świętokradztwo!
Najstarsza westchnęła. Jesteśmy tak blisko – pomyślała. Kolejne jęknięcie rozniosło się echem po skalnym labiryncie.
– Masz rację. Biegiem!
Uciekli przez tunel w lodowej ścianie po drugiej stronie Słupowiska. W uszach wciąż szumiało wycie wieloryba przeplatające się z dźwiękiem łamanych kości.
– Po co w ogóle tamtędy szliśmy? – zapytał zdyszany Natan. Bańka ciążyła mu jeszcze bardziej. Bałby się spojrzeć w lustro, podobnie jak Najstarsza.
Złote rybki zajadały stres wywołany napaścią umarlaków. Mężczyzna z czułością i bólem w sercu spojrzał na Cecile. W jej bańce nie falował już ani jeden włos. Kwestia godzin lub dni, kiedy zaczną dobierać się jej do skóry.
– Niech ktoś mi to wszystko wyjaśni! – wrzasnął, ponownie tracąc cierpliwość.
– Dobrze – powiedziała Najstarsza. – Wszystko opowiemy.
Bestia zaproponował, by w ramach odpoczynku usiedli na kamieniach rozrzuconych wzdłuż górskiej drogi prowadzącej na szczyt.
– Nie mamy dużo czasu. – Chłopiec niechętnie zwrócił się do Cecile pewny, że jako Ziemianka mieszkająca tu od tygodni jako jedyna potrafi odpowiednio przekazać historię swojemu rodakowi.
– Jesteśmy na planecie, na której czas płynie w drugą stronę i grozi jej Wielki Chłód – zaczęła. – Gdy czas zatoczy swój bieg, jej mieszkańcy wymrą. Są tylko dwa miejsca, które nie podlegają prawom odwróconego czasu, czyli Góra Waylangarra oraz Rzeka, Która Płynie w Drugą Stronę. Bąblogłowi wierzą, że skoro Waylangarr potrafi przynieść tu Ziemian, potrafi też zabrać ich samych na ciepłą Ziemię. Według legendy przybysz z Ziemi jest jedyną szansą na przetrwanie w Kosmosie. Wierzą, że to ty. – Cecile parsknęła. – Trzech z moich partnerów również udało się na pielgrzymkę, ale nikt nie wrócił. Jak się domyślasz, na Ziemi też ich nie ma.
Natan słuchał tej opowieści ze zmarszczonymi brwiami. To wszystko, według niego, pozbawione było sensu.
– Kim jest ten cały Waylangarr? A rybki? Skąd te rybki i bańki na głowie? – zapytał.
– Nie obrażaj Waylangarra! – wtrącił Bestia, ale Najstarsza uciszyła go.
– Wierzą – kontynuowała Cecile – że Waylangarr jest wszechmocnym bogiem. Rybki na naszych głowach chronią przed działaniem płynącego w drugą stronę czasu i innych właściwości tej krainy.
Cecile nerwowo zawiesiła głos, co umknęło bąblogłowym, ale Natanowi dało do myślenia. Oboje wiedzieli o czymś, o czym bąblogłowi nie mogli mieć pojęcia.
Natan w końcu zrozumiał, dlaczego większość mieszkańców wioski to dzieci. Oni przeżyli już swoje życie, od trumny po kołyskę.
– Byłam w jednej z wiosek, gdzie nie wierzy się w moc baniek – opowiadała Cecile. – Widziałam wstających z grobów starców, wskakujące do łon matek niemowlęta. Wszystko wyglądało jak puszczony od tyłu film.
– Czy to jest w ogóle możliwe?
– Jest możliwe – odparła Cecile, patrząc Natanowi prosto w oczy, jakby chciała z nich wyczytać, czy rozumie, co Cecile próbuje mu przekazać. Natan zamrugał porozumiewawczo.
– Jak zdobyli bańki? Kto był pierwszy? – dopytywał, by zgasić czujność bąblogłowych.
Cecile roześmiała się.
– To tak, jakbyś spytał, czy pierwsze było jajko, czy kura.
W tym momencie Natan nie potrzebował wiedzieć więcej. Pomyślał, że zwariował, że może mu się śni, albo nie przeżył katastrofy i dostał drugie życie gdzieś indziej.Przypomniał sobie unoszące się do nieba śnieżne płatki i zmarszczył brwi. Niechętnie postanowił, że skoro Waylangarr go tu przyniósł, to Waylangarr odniesie go na Ziemię.
Ciemny las porastał zbocze góry. Pielgrzymi wspinali się po stromej drodze. Sprzęt ułatwiający wspinaczkę przepadł razem z Największym, trzymali się więc przydrożnych drzew, jednak i to nie zawsze chroniło przed upadkiem. Niektórzy obijali się plecami o obumarłe od mrozu przydrożne pnie.
– Chodźmy przez las – zaproponował Natan.
Najstarsza przytaknęła i jako pierwsza zniknęła w ciemności.
Tik tak. Tik tak.
Pielgrzymi usłyszeli miarowe stukanie dobiegające z koron drzew. Natan zatrzymał się i próbował zlokalizować źródło dźwięku.
– Ptaki – szepnął Bestia, wskazując palcem ukryte między łysymi gałęziami stado pierzastych stworzeń. Podobnie do Waylangarra, były czarne jak smoła, z matowymi dziobami, a czubki ich łebków wieńczyły złote płatki.
– Uderzają tak równo… Jak metronom – stwierdził Natan, przypomniawszy sobie instrument zdobiący biurko żony.
Bąblogłowi nie znali tego słowa.
– Jak czas – wyjaśniła Cecile.
Ptaki dziobały w rytm, las gęstniał i ciemniał, mimo że gałęzi nie porastały liście, mimo że Najstarsza uważnie prowadziła ich wzdłuż lodowego jęzora. W słabym blasku jednego z księżyców Natan zauważył, że woda w akwarium przyjaciółki mętnieje od krwi.
Musieli się spieszyć.
– Co się stało z tymi, których zjadły rybki? – Natan nie chciał powiedzieć tego na głos w obecności Cecile, ale pragnął wiedzieć.
– Nie dożyli niemowlęctwa – odpowiedział Bestia, jakby to była oczywistość.
– Ciszej! – Najstarsza w bezruchu nasłuchiwała.
Coś zaszeleściło między drzewami, a potem wydało z siebie długie ziewnięcie. Natan już rozpoznawał ten dźwięk. Pielgrzymi wpatrywali się w miejsce, z którego dobiegał boski odgłos. Ptaki przyspieszyły tempo gry, rybki w akwariach wiły się jak szalone. Nagle Natan poczuł niemiłe ukłucie w głowę. Cecile zemdlała.
– Waylangarr! – ktoś krzyknął.
Natan podskoczył w stronę nieprzytomnej kobiety, zatrzymując się na kruchym pniu. Przykucnął, trzymając się wiszącej nad głową Cecile gałęzi. Berge miała zamknięte oczy, a jej oddech zsynchronizował się z ptasim rytmem.
– Waylangarr… – szeptali bąblogłowi ze wzrokiem wbitym w ziemię.
– Nie ma czasu – pomyślał Natan.
W leśnej gęstwinie dostrzegł go. Czarny jak smoła wieloryb w lesie. Ten sam, który leniwie przeciągał się na szczycie góry. Ten sam, który ukarał umarlaków za morderstwo. Powiększona, żywa wersja figurki, którą Natan dostał od małej dziewczynki.
– Stój! – Ziemianin bez zastanowienia krzyknął w stronę Waylangarra.
Wieloryb nie słyszał lub nie chciał słyszeć. Leniwie unosił się nad leśnym poszyciem między drzewami, które wyginały się przed nim, robiąc miejsce majestatycznemu bóstwu. Ptaki dziobały coraz szybciej i głośniej, aż huczało. Pielgrzymi zatykali uszy.
Natan chciał dogonić wieloryba, lecz kiedy zrobił krok, ponownie poczuł bolesne ukłucie. Nie mógł tego zobaczyć, ale był pewny, że wodę w jego bańce zabarwiła czerwona kropla.
– Nie ma czasu! – Zacisnął pięści.
Nie ma czasu… – Usłyszał w swojej głowie, lecz ten głos z pewnością nie należał do niego.
Waylangarrznikł im z oczu, a ptaki dziobały w rytm, tik tak, tak samo jak przedtem.
– Cecile! Cecile! – Mężczyzna próbował ocucić kobietę.
Bestia stanął nad parą Ziemian, przyglądając się im z pogardą.
– Twoja rodaczka nie będzie nam już potrzebna. Zaraz ją zjedzą.
Natan wstał oburzony, wciąż trzymając się gałęzi. Ukłucie za ukłuciem sprawiało, że zakręciło mu się w głowie.
– Wszystko dobrze? – Najstarsza z troską patrzyła na bańkę Natana.
– Musimy iść! – stanowczo oznajmił Bestia. – To dziwne, ale twój czas też się kończy.
Bąblogłowi stali wyraźnie zniecierpliwieni.
– Nie mogę jej tak zostawić! – Natan wskazał Cecile.
– Jej już z nami nie ma.
Bańka Cecile przybrała krwistoczerwony odcień. Rybki pęczniały jak gąbki, wypełniając prawie całą przestrzeń. Ptaki uderzały w korę coraz wolniej i ciszej, a dla Natana czas jakby zwolnił. W końcu złowieszcze dziobanie ucichło.
Szklana bańka pękła, tłuste ryby z chlupotem wypadły na glebę. Przez chwilę wiły się, walcząc o przeżycie. Z góry dobiegło pojedyncze uderzenie w drzewo. Łuski pierwszej rybki przywarły do siebie, tworząc gładki, smolisty pancerz.
Tik tak! Tik tak!
Następna i następna, aż wszystkie przeobraziły się w sztywne figurki, identyczne jak ta, którą Natan nosił w kieszeni.
Cecile leżała oparta o zimny pień, jej skóra powoli stygła. Bestia powiedział coś do Małej Rudej w języku tubylców. Dziewczynka pozbierała leżące obok kobiety figurki.
Natan poczuł kolejne ukłucie. Z bólem w klatce piersiowej ostatni raz spojrzał na Cecile. Nie miał już czasu, by ją pochować.
Pielgrzymi pokonywali las z ciężkimi bańkami, w których woda zabarwiona była czerwienią. Rybki wysysały z nich krew, energię i życie. Natan nie patrzył przed siebie, ale w niebo poprzecinane gałęziami, na których teraz spały ptaki. Dzioby ukryły w piórach, złote plamki zdobiące ich łebki błyszczały w bladym świetle.
– Nić! – Bestia zauważył sznurek przywiązany do drzewa.
Najstarsza podeszła i przyjrzała się temu. Bąblogłowi spojrzeli po sobie z niesmakiem.
– Byli tu – powiedział Bestia, jednak Natan nie rozumiał, o czym mówi.
– Kto taki? – zapytał.
– Ziemianie. Byli nieposłuszni. Uciekli, a nić prawdopodobnie miała zaprowadzić ich z powrotem.
Najstarsza drżącymi palcami rozwiązała supeł, zwinęła sznurek w kłębek i wsunęła go do kieszeni.
Bąblogłowi padali z nóg. Mała Ruda umarła tuż przed wyjściem z lasu. Nikt się nie zatrzymał, by jej pomóc, bo też nie znali na to sposobu. Wszyscy z trwogą obserwowali bańkę przyssaną do głowy Natana. W końcu dotarli na skraj lasu. Drzewa rosły tu rzadko, ostre światło słońca raziło w przyzwyczajone do półmroku oczy. Gdy wzrok oswoił się z jasnością, pielgrzymi zobaczyli schody wyryte w stromym zboczu góry. Z oddali słychać było szum wodospadu i dźwięk łamanego lodu.
– Już blisko. – Najstarsza była o tym przekonana. Kolejny raz z niepokojem przyjrzała się bańce Ziemianina. – Tym razem zdążymy.
Po krótkiej dyskusji zdecydowano, by Natan szedł pierwszy. Obwiązał się sznurem, który Najstarsza zabrała z lasu, a kiedy dotarł na górę, rzucił sznur bąblogłowym. Przez chwilę pomyślał, żeby zostawić ich na dole, ale chciał razem z nimi dotrzeć na Ziemię. Musiał przekonać się, czy Cecile myślała o tym samym co on i pragnął zobaczyć to na własne oczy.
Szczyt góry był płaski jak ścięty stożek. W środku znajdowało się kobaltowe jezioro, źródło wodospadu skryte pod gęstą mgłą.
– Waylangarr – powiedziała Najstarsza.
Bąblogłowi padli na kolana, zmęczeni, brudni i mokrzy. Bańki na ich głowach wypełniały tłuste ryby i krew.
– Jest tam – wyszeptał Bestia, nieśmiało pokazując palcem.
Waylangarr leżał w na wpół zamarzniętym jeziorze wśród popękanych lodowych bloków. Kiedy spojrzał na pielgrzymów, ci odwrócili wzrok. Tylko Natan ośmielił się patrzeć mu prosto w ślepia.
– Chcesz wrócić na Ziemię? – Mężczyzna usłyszał pytanie w swojej głowie.
Waylangarr patrzył na niego bez wyrazu. Delikatnie machnął płetwą.
– Zabierz mnie z powrotem na moją planetę – odpowiedział mu w myślach.
Wieloryb zamrugał leniwie, po czym szeroko otworzył paszczę.
– Więc chodź.
Bąblogłowi, słysząc kroki Ziemianina, nieśmiało podnieśli głowy. Z nadzieją patrzyli, jak wchodzi do paszczy boga. Prostowali drżące nogi, z ufnością patrzyli w stronę smolistego stworzenia. Waylangarr zapraszał ich do siebie. Czuli to.
*
Wylądowaliśmy na lawendowym polu, może we Francji, może na jednej z chorwackich wysp. Wysokie kwiaty falowały na wietrze, intensywny zapach drażnił nozdrza. Waylangarr otworzył się, byśmy mogli wyjść. Wciąż nie wierzyłem w to, co mnie spotkało. Nie mogłem znieść myśli, że Cecile nie doczekała tego momentu. Uszczypnąłem się w rękę, by mieć pewność, że ta chwila mi się nie śni. Przez gruby skafander nie poczułem bólu.
– Zdejmij to ze mnie! – krzyknąłem do jednego z bąblogłowych, który podobnie jak reszta, z otwartymi ustami wpatrywał się w morze lawendy. Zareagował dopiero po chwili.
Zbliżył się i rękoma ubranymi w rękawice z łusek, które znaleźliśmy we wnętrzu Waylangarra, delikatnie ściągnął bańkę z mojej głowy. Niecierpliwiłem się, a on robił to, jakby odprawiał rytuał. W końcu pozbyłem się tego ciężaru. Ciekawość był silna, więc rzuciłem okiem na swoje rybki. Nie było mi ich żal. Wystarczająco mną nasiąkły.
Poraniona skóra skwierczała w palącym słońcu. Czułem, że ropa ścieka mi do uszu i tam zastyga. Tym lepiej, pomyślałem, huk mnie nie ogłuszy. Fizycznie cierpiałem, lecz z serca spadł mi kamień. Zaciągnąłem się przyjemnym, ziemskim powietrzem. Gdzieś niedaleko musiało być morze. Jego zapach delikatnie przebijał się przez pole lawendy.
Na miękkich kolanach wyszedłem z paszczy Waylangarra. Ze łzami w oczach, tylko na chwilę, uklęknąłem wśród kwiatów. Wiedziałem, że wkrótce nie będzie po nich śladu.
Bąblogłowi nieufnie stali w środku. Otwierali usta ze zdumienia, ale wciąż bali się zdjąć bańki. Najstarsza odważyła się jako pierwsza. Wyrecytowałem wtedy w myślach bardzo ważną rzecz.
W teorii, świat, w którym kierunki są odwrócone, czas płynie w drugą stronę, a materia zastąpiona jest antymaterią, ma prawo istnieć.
Cecile to wiedziała, wiedziałem również ja. I wiedzieliśmy coś jeszcze.
Nim Najstarsza, już pozbawiona bańki, ruszyła się, wstałem i pobiegłem jak najszybciej, jak najdalej od nich. Kiedy stwierdziłem, że zachowuję odpowiedni dystans, zatrzymałem się, bo pokusa była zbyt silna. Serce biło jak szalone, podciągałem nosem, a oczy łzawiły od zapachu lawendy. Rękawem skafandra przetarłem powieki i patrzyłem. Nie potrafiłem dokładnie obliczyć, czy jestem bezpieczny, ale ciekawość była silniejsza. Waylangarr ponownie wszedł do mojej głowy.
– Nie musisz się bać.
Więc czekałem, w razie czego zakładając na głowę hełm, który odzyskałem na górze Waylangarra.
Najstarsza stała na skraju paszczy wieloryba, piękna mimo wilgotnych strupów na głowie. Nie słyszałem jej, ale chyba krzyczała, bym poczekał
– Nie mam czasu! – odpowiedziałem głośno, chociaż wiedziałem, że jestem zbyt daleko, by moje słowa mogły do niej dotrzeć.
Byliśmy na Ziemi, a ja nie potrzebowałem już Boga. Podniecony, patrzyłem na leżącego w oddali wieloryba. I on mi się przyglądał, leniwie, poniekąd wręcz znudzony, dokładnie tak samo jak przedtem.
Słowa modlitwy zastąpiły wyuczone regułki. Szeptałem, ledwo poruszając ustami.
– Kiedy ciało zbudowane z materii styka się z antymaterią, następuje ich anihilacja.
Najstarsza postawiła stopę wśród fioletowych kwiatów.
To był jej ostatni krok.
Zawrzało. Krzyki bąblogłowych zlewały się z niesioną po łące akustyczną falą. Najstarsza zniknęła z hukiem, a i reszty Waylangarr nie oszczędził. Wyrzygał podróżników jak niestrawne kąski, karząc ich w ten sposób za ignorancję. Wybuch po wybuchu. Całkowita destrukcja. Leżąc, czekałem, aż wszyscy znikną. Cudem przeżyłem, a kiedy wstałem, zobaczyłem leniwego wieloryba, który patrzył na mnie ze znudzeniem. Ociężale machnął płetwą, przekręcił się na bok i po prostu znikł mi z oczu.
Po kilku miesiącach badań i wywiadów zamknąłem się z żoną w domu. Już mnie nie obchodziły pojawiające się znikąd czarne dziury, przestałem nawet patrzeć w gwiazdy.
Z serwisów informacyjnych dowiedziałem się, że turystyczne loty na Księżyc zawieszono do czasu rozwikłania zaskakującej astronautów zagadki osobliwości. Ale ja żyłem już z dala od zagadek kosmosu i technologicznego świata.
Mimo że człowiek dołożył wszelkich starań, by uratować Ziemię, mówią, że wykończy ją Wielka Susza. Ale ja wierzę w Wielki Chłód.
Koło czasu kręci się. W którą stronę? – czasem pytam samego siebie, przekładając między palcami figurkę czarnego wieloryba. Zależy, w co zabawi się Waylangarr.
Opowiadanie nadesłane w ramach konkursu „Snuj Story” 2022. Zostało wyróżnione drukiem w tygodniku „Nowy Napis Co Tydzień”.