05.05.2022

Nowy Napis Co Tydzień #150 / Marcella

Stworzyłam cię pewnej wyjątkowo mrocznej, listopadowej nocy, kiedy z ciemnych chmur uderzyły w moje okno pierwsze krople deszczu. Wiatr huczał na nieszczelnym strychu, świszcząc upiornie. Za oknem, na pustej ulicy zwiędłe, szare liście opadły z drzew, rozpuszczając się w brudnych, błotnistych kałużach, a gęsta mgła snuła się po granatowym nieboskłonie, przysłaniając gwiazdy i osłabiając światło padające ze starej, obdrapanej latarni.

Podarowałam ci wyjątkowo jasną skórę, dając jej odrobinę bladości księżyca; podarowałam też złociste, puszyste włosy o strukturze rozmytej jak promienie słońca. Obsypałam Twoje policzki różanym rumieńcem, w tęczówkach o kształcie migdału zamknęłam sierpniowe chabry, a nakreślone delikatnym muśnięciem usta pokolorowałam świeżym sokiem z malin. Gładkie czoło rozciągnęłam na tyle, aby pomieściło twój piękny umysł, a mały nos naostrzyłam, abyś w razie potrzeby potrafiła go dzielnie zadrzeć. Twoje brwi ułożyłam w dwa jasne łuki unoszące się do góry przy każdym uśmiechu i ściągające się ku sobie przy każdym moim nietaktownym zdaniu. Twoją sylwetkę zbudowałam na silnej łodyżce tulipana, abyś poruszała się lekko, sunąc niczym nimfa, nisko, tuż nad ziemią.

Tchnęłam w ciebie mądrość Minerwy, wdzięk Wenus, siłę Junony, niezależność Diany, empatię Ceres i spokój Westy. Następnie wrzuciłam cię do obskurnej szuflady mojego dębowego biurka, zapominając o tobie na parę tygodni, nie nadając ci nawet imienia.

Po raz pierwszy przypomniałam sobie o twoim istnieniu, nudząc się na jednym ze znienawidzonych wykładów. Zamigotałaś wtedy niczym hologram, zaledwie metr ode mnie, na chwilę tak krótką, że ledwie cię dostrzegłam. Nie powinnam była więcej cię wzywać, ty zaś powinnaś była pozostać jedynie płaskim, bezbarwnym wytworem uwięzionym w kilku niewyszukanych zdaniach na poplamionej kawą kartce papieru, ale od tamtej pory zaczęłaś towarzyszyć mi coraz częściej.

Ucząc się łacińskiej terminologii, opowiadałam ci o wszystkim, co już przyswoiłam, a ty przechylałaś na bok swoją złotą główkę, wytrwale słuchając. Opowiadałam ci o anatomii, fizjologii i embriologii, gdyż łatwiej przechodziło mi to przez usta niż przez umysł i łatwiej było mi coś zapamiętać, kiedy wmawiałam sobie, że istnieje ważna mi osoba, którą to interesuje, nawet jeśli mnie nie obchodziło to wcale. Zawsze zadawałaś mi błyskotliwe, adekwatne do tematu pytania, co zmuszało mnie, aby choć odrobinę się w daną sprawę zaangażować.

Gdy inni mieszkańcy stancji krzątali się po mieszkaniu, zmuszona byłam ściszyć głos do szeptu. Gdy odważałam się zabrać cię ze sobą na uczelnię, musiałam zadowalać się konwersacją w myślach. Nie był to problem, bo bolesna prawda była taka, że tylko tam na prawdę istniałaś. Pozwoliłaś mi przeżyć pierwszy semestr i zaliczyć pierwszą sesję, pomagałaś mi rano wstawać z łóżka, pędziłaś ze mną szarymi ulicami, aby zdążyć na pociąg, siadałaś ze mną w dusznym autobusie i na najbardziej nudnych wykładach, zabawiając mnie opowieściami o swoim kolorowym życiu: gdzie byłaś, kogo spotkałaś, co jadłaś, co będziesz robić jutro.

– Wczoraj wysłałam CV do jednej z linii lotniczych – poinformowałaś mnie, gdy pochylałam się nad mikroskopem. – Myślę, że mnie przyjmą. Znam biegle trzy języki obce i szybko łapię dobry kontakt z ludźmi. Zarobię pieniądze na wakacje, a w międzyczasie zwiedzę wiele wspaniałych miejsc.

W pierwszych latach naszej znajomości szczerze interesowały mnie takie twoje wyznania. Byłam pod wrażeniem, że potrafiłaś wycisnąć z życia to, czego chciałaś, to, co sprawiało ci radość. Zawsze wyznaczałaś sobie cel, dążyłaś do niego, osiągałaś go i ustalałaś nowy.

Nie traciłam czasu na rozważania, jakim cudem udawało ci się być przez całą dobę przy mnie i jednocześnie przeżywać te wszelkie przygody, bo gdzieś w najgłębszych zakamarkach umysłu byłam świadoma, że nie jesteś prawdziwa. To ja cię stworzyłam, byłaś realistyczna, ale nie rzeczywista. Podarowałam ci wszystkie cechy i możliwości, których potrzeba, aby zdobyć świat, a których ja nie otrzymałam od losu.

Twój melodyjny głos rozbrzmiewał jednak w mojej głowie coraz częściej, za każdym razem stając się coraz wyraźniejszy. Twoje zamglone rysy także zdawały się wyostrzać, a lekkie ruchy wprawiać powietrze w drgania. Wciąż byłaś przy mnie, jedyna przyjaciółka, z każdym tygodniem coraz bardziej materialna.

Po roku towarzyszyłaś mi już wszędzie. Chadzałaś ze mną na zakupy, spacerowałaś, czytałaś książki, słowem: robiłyśmy wspólnie wszystko to, co zwykle robią przyjaciółki. Prawdziwe przyjaciółki. Byłaś tylko dziecinnym wymysłem, o czym łatwo udawało mi się zapominać, choć ja już dziecinna nie byłam – byłam po prostu samotna.

W dniu odebrania dyplomu ukończenia studiów opowiedziałaś mi o swojej podróży do Grecji. Dzięki temu, że zasiałam ci w sercu miłość do literatury, posługiwałaś się wspaniałym, wyszukanym językiem. Opisywałaś mi smaki egzotycznych potraw tak dokładnie, że czułam je w ustach. Zamknięty w twoich słowach letni podmuch wiatru i słonej morskiej wody rozwiewał moje słabe, zmatowione włosy. Dłonie zanurzałam w sypki, ciepły piasek, na zgarbionych ramionach poczułam muśnięcie satynowego materiału letniej sukni; podkrążonymi oczami oglądałam skąpany w słońcu, monumentalny Partenon.

Uśmiechnęłam się mimowolnie, ale wylana przez nieuwagę kawa przywołała mnie do teraźniejszości.

– Chciałabym kiedyś pojechać z tobą – odezwałam się cicho w myślach.

– Ja nie mogę zabrać cię ze sobą, ale mogę podążać za tobą – rozbrzmiał twój melodyjny głos.

Poczułam gorycz w ustach i roześmiałam się bez cienia wesołości, niemal lekceważąco, aby ukryć zmieszanie. Twoje kąciki ust także się uniosły, a migdałowe oczy rozbłysły w niezrozumiałym dla mnie wyrazie. Odebrałam to negatywnie, po raz pierwszy czując w twojej obecności irytację. Co to niby miało znaczyć? Nie odezwałam się już ani słowem, ty rozmyłaś się niczym poranna mgła i nie przywoływałam cię już ponownie do końca tego dnia.

Pierwszym, co zobaczyłam następnego ranka, była jednak twoja wyprostowana sylwetka, huśtająca się na krześle przy moim biurku.

– Chcesz wiedzieć, gdzie byłam dzisiaj w nocy? – zapytałaś rozentuzjazmowana.

Usiadłam gwałtownie na łóżku.

– No jasne – odparłam.

Uwielbiałam twoje zabawne, pełne przygód historie.

– Och, absolutnie nigdzie – zaśmiałaś się, ukazując rząd idealnie równych, śnieżnobiałych zębów.

Przechyliłam głowę na bok, oczekując kontynuacji dowcipu.

– To znaczy: zostałam w domu – dodałaś już z większą powagą – uczyłam się.

– Och – szepnęłam zaskoczona.

Dlaczego uznałaś to za świetny temat do rozmowy? Znacznie chętniej posłuchałabym o słonecznej Italii czy surowej Rosji.

– A czego się uczyłaś? – spytałam po chwili ciszy.

– Studiowałam budowę samolotu.

Tym razem nie miałam pojęcia, co odpowiedzieć. Zauważyłaś to, jak zawsze, więc kontynuowałaś swoją wypowiedź.

– Nie przyjęli mnie na stanowisko pilota, muszę iść na studia. Złożyłam podanie na uczelnię, ale wolę zacząć się uczyć już teraz, jest tyle informacji, które muszę przyswoić.

Zaczęłaś tańczyć po pokoju, cicho szeleszcząc liliową sukienką.

– Ale czy nie zaczęłaś ostatnio pracy jako… – musiałam trochę wysilić pamięć, ponieważ głowę miałam tak pełną twoich opowieści, że powoli zaczęłam się w nich gubić.

– Nauczycielka – podsunęłaś. – To było wczoraj.

Próbowałam przypomnieć sobie okoliczności wczorajszej rozmowy.

– Nie – zaczęłam niepewnie – oznajmiłaś to miesiąc temu, kiedy towarzyszyłaś mi w drodze do dentysty.

Skrzywiłam się, mówiąc to, gdyż owa wizyta kosztowała mnie boleśnie dużo pieniędzy.

– Czyli wczoraj, ponieważ to już minęło – wykonałaś zwinny obrót na prawej nodze.

Zabrakło mi słów i myśli, abym mogła wyrazić swoją wątpliwość. Zlustrowałam cię uważnie od stóp do czubka złotej głowy. Czas mijał także dla ciebie. Wciąż wyglądałaś niczym pełna życia nimfa, ale pulchne policzki straciły swój rumiany odcień, a w kącikach oczu pojawiły się płytkie bruzdki. Do tej pory istniałaś poza kryterium czasowym, ale nagle coś się zmieniło. Starzałaś się, tak samo jak ja. Nie wiem, dlaczego tak bardzo mnie to spostrzeżenie zaskoczyło, chyba przyjemnie było pomyśleć, że chociaż pod tym względem jesteśmy równe.

– Zajmie ci to mnóstwo czasu – odezwałam się, ale ty byłaś już zajęta czytaniem podręcznika, który znikąd pojawił się w twoich smukłych dłoniach – co najmniej kilka lat.

– Dlatego zaczęłam już teraz, chce nauczyć się wszystkiego, ile tylko zdołam.

– Ale czy nie szkoda ci całej dekady? Tyle to prawdopodobnie potrwa.

Odłożyłaś książkę na bok.

– A ty, jakie masz plany? – spytałaś niewinnie.

Przez chwilę wpatrywałam się w ciebie w milczeniu.

– Od poniedziałku zaczynam nową pracę – starałam się, aby zabrzmiało to choć odrobinę pogodnie.

– I będziesz tam chodzić codziennie przez dziesięć lat? – Twoje niebieskie oczy rozszerzyły się w zdumieniu. – W to samo miejsce? Musisz szczerze to kochać.

Zmarszczyłam gniewnie brwi. Tak naprawdę będę tam chodzić aż do śmierci, ale twoje złote myśli zaczęły mi działać na nerwy, więc ugryzłam się w język. Potrząsnęłam oburzona głową i zniknęłaś z pokoju tak cicho, jak się pojawiłaś.

Co się z tobą działo? Próbowałaś mnie zawstydzić, zdenerwować, doprowadzić do łez? Doskonale wiedziałaś, że na samą myśl o następnym tygodniu robiło mi się niedobrze. Wiedziałaś, że poszłam na studia medyczne, ponieważ tego wymagali moi rodzice. Nikt nie dał mi żadnego wyboru, a przecież nawet ty go miałaś, chociaż nie byłaś prawdziwa. Łatwo było ci mnie osądzać, kiedy wszystko, czego pragnęłaś kończyło się powodzeniem. Stworzyłam cię, idealną, bez wad i problemów. Byłaś piękna i mądra, a świat kochał takich ludzi.

Po tej rozmowie nie spotkałyśmy się przez kilkanaście kolejnych dni. Martwiłam się, czy aby nie zniknęłaś na dobre, ale któregoś dnia, czekając po pracy na tramwaj, dostrzegłam wśród szarej, ludzkiej masy smugę złotego światła.

– Długo cię nie było – odezwałam się.

– Musiałam załatwić formalności w związku z uczelnią – odpowiedziałaś, wachlując się dłonią. Zdziwiłam się. Zwykle nie odczuwałaś rzeczywistej pogody.

– Przyszłam się pożegnać – dodałaś. – Nie zobaczymy się teraz przez dłuższy okres.

– Możesz być w wielu miejscach jednocześnie. Do tej pory korzystałaś z tych możliwości bez oporu – zauważyłam sceptycznie, jednak powoli zaczynałam rozumieć zaistniałe zmiany.

Oddaliłaś się bez słowa, a twoje kroki były zaskakująco głośne. I rzeczywiście zniknęłaś z mojego życia na dziewięć wyjątkowo długich lat. Budziłam się co rano w pustym pokoju, samotnie maszerowałam na dworzec, jadłam obiad w pojedynkę. Nie odprowadzałaś mnie pod gabinet w szpitalu, opowiadając dowcipy. Po raz pierwszy, odkąd cię stworzyłam, zostałam całkiem sama. Ale właśnie tego chciałam, skupić się na rzeczywistości, odciąć od szaleńczych majaków. Niby uczyniłam cię bardziej realną, szarą i zwyczajną, ale tylko na pozór. W mojej głowie wciąż pozostawałaś tą samą mistyczną Marcellą. W dodatku stałaś się irytująco niezależna. Niepokoił mnie fakt, że straciłam nad tobą całkowitą kontrolę, więc izolacja wydawała się najlepszym rozwiązaniem.

*

Mój wywód o niemożności jakiekolwiek wyboru w życiu był nieco na wyrost. Mogłam wybrać swoją specjalizację. Z ich omdlewająco długiej listy szybko wyłoniła się jedyna interesująca opcja: medycyna sądowa. W przeciwieństwie do innych zawodów medycznych tutaj mogłam choć odrobinę poużywać wyobraźni, tak, aby nie musieć się martwić jej zanikiem. Często też zabierałam pracę do domu, rozmyślając godzinami nad losem badanego nieboszczyka. Niezwykle nurtowały mnie pytania pozostające bez odpowiedzi, ciała bez nazwiska. Kim byli, czym się zajmowali, dlaczego akurat oni?

Kiedy podchodziłam do zadania od takiej strony, czasem niemal czułam się szczęśliwa, wyobrażając sobie, iż tak naprawdę jako wielka pisarka zbieram materiały do mojej nowej książki.

Nie myśl sobie, że byłam złym, nieodpowiedzialnym lekarzem – nic z tych rzeczy. Sumiennie wykonywałam obowiązki, dbałam o każdy szczegół, skrupulatnie wyciągałam wnioski, ale czasem było tego wszystkiego zwyczajnie zbyt wiele. Od dziecka widok krwi napawał mnie lękiem. „Przejdzie ci z czasem”, mówił tata-lekarz. „Kwestia czasu”, dodała mama-lekarka. Mieli rację tylko do pewnego stopnia – nie przeszło, ale kim bym została, jeśli nie lekarzem?

Poza tym nie było tak źle. Miałam wysokie wynagrodzenie, własne mieszkanie, ludzie odnosili się do mnie z szacunkiem.

– Dzień dobry – wołała każda osoba, którą mijałam.

Zapraszano mnie na przyjęcia dla elity i choć nigdy nie chadzałam na nie, bardzo mi to schlebiało. Nie raz próbowałam się przełamać, ale nie potrafiłam. Hamowała mnie myśl o możliwej towarzyskiej kompromitacji. Wiem, dużo i pilnie się uczyłam, pięknie się wysławiam, przeczytałam wiele książek, a mimo to czułam, że prawdziwi lekarze wyczuliby moją odmienność już przy pierwszej dłuższej rozmowie. Nie pasowałam do nich, odstawałam od grupy, byłam niższa o głowę i tylko dzielnie wspinałam się na palce, aby sprawiać wrażenie równej.

Kochałam bycie szanowaną i ważną, więc nie mogłam pozwolić sobie na znajomości z osobami niższego rzędu, natomiast ludzi mojego pokroju unikałam jak ognia – dlatego szybko zostałam sama. Sięgając pamięcią wstecz, widzę, że w zasadzie chyba zawsze tak było. I chyba tak to już jest w życiu – albo masz przyjaciół od dziecka – mogą pozostawać przez lata ci sami, mogą też się zmieniać – albo nigdy nie masz nikogo.

Miałam tylko ciebie, ale przestałyśmy się dogadywać. Muszę się przyznać, że raz podjęłam próbę stworzenia kogoś na zastępstwo, ale bezskutecznie. Może to mój umysł samoistnie się wyleczył… Nie, zaraz, wciąż mówię sama do siebie… do ciebie… wszystko jedno.

Nie planowałam tego, ale spotkałyśmy się ponownie. Zapukałaś do mojego gabinetu. Nie od razu cię poznałam. Twoje niegdyś złote włosy straciły blask, przybrały odcień brunatny, szerokie czoło nabrało zmarszczek, a smukła sylwetka zgarbiła się niczym przywiędła łodyżka.

Zassałam lekko policzki, aby ukryć złośliwy uśmieszek satysfakcji. Nie byłam zdziwiona twoim przybyciem, umysłu nie da się tak łatwo wyleczyć. Cóż, jakoś istniałaś. Czy to w mojej zapełnionej łacińską terminologią główce, czy naprawdę? Myślałam o tobie jak o najlepszej przyjaciółce z liceum, z którą moje drogi się rozeszły, ale kontakt wypadałoby utrzymywać, chociażby po to, aby czasem porównać, czyje dzieci otrzymywały wyższe stopnie.

– Naprawdę spędziłaś tu całe dziewięć lat… – odezwałaś się pierwsza, rozglądając się po moim gabinecie.

Twój szczerze zdumiony ton zirytował mnie jeszcze bardziej niż fakt, że poruszałaś się tak samo lekko i wdzięcznie, jak przy naszym ostatnim spotkaniu.

– A jak tobie minął ten czas? – spytałam, nie siląc się na sztuczne formułki powitalne. W najgłębszych zakamarkach umysłu ani na chwilę nie przestałam czuć twojej obecności.

Rozsiadłaś się na krześle przed moim biurkiem i przez chwilę było tak, jak dwadzieścia lat temu, kiedy się poznałyśmy. Na pierwszy rzut oka jedynie się postarzałyśmy, a ty straciłaś swój urok, ale największa zmiana zaszła wewnątrz mnie.

– Skończyłam studia lotnicze – powiedziałaś radośnie, a ja zdusiłam palące uczucie w żołądku – ale nie podejmę pracy pilota. Zrozumiałam, że to nie dla mnie.

Tego się nie spodziewałam.

– Słucham? Dlaczego więc kończyłaś te studia?

– Odkryłam to dosyć późno, ale zostałam też po to, aby lepiej zrozumieć ciebie.

Uniosłam brwi.

– Udało się?

– I tak, i nie. Na wakacje wyjeżdżam za granicę, aby zarobić na następny semestr studiów.

– Jakich studiów?

– Fotograficznych, kupiłam już aparat.

Czy ja się nie przesłyszałam?

– A jak znów ci się znudzi? – zapytałam, nie licząc na szczerą odpowiedź.

– A czy twoja praca ci się nie znudziła?

– Nigdy mnie nie ciekawiła.

– Czemu jej nie zmienisz?

Wbiłam wzrok w stertę papierów leżącą na moim biurku, ale szybko odzyskałam panowanie nad sytuacją.

– Na studiach spędziłam dziesięć lat, w pracy prawie kolejne dziesięć, jestem w tym najlepsza.

– I chcesz spędzić w niej kolejne dziesięć lat?

Oczywiście, że nie chciałam.

– Zapisz się na studia zaoczne, a w tygodniu pracuj, pójdź na kursy, przyoszczędź trochę pieniędzy, napisz książkę…

Zaczerpnęłam gwałtownie powietrza.

– Nie bądź śmieszna – przerwałam ci – wyrosłam z tych szczeniackich mrzonek.

Mówiłam prawdę. Jakiś czas wcześniej zabroniłam sobie sprowadzać swoją pracę do infantylnych zabaw w pisareczkę.

Westchnęłaś ciężko, a ja wzdrygnęłam się. Czy naprawdę usłyszałam dźwięk dobiegający do moich uszu, czy to w umysł wkradał się wariacki obłęd?

– Nie rozumiem – powiedziałaś.

Prychnęłam lekceważąco.

– I nie zrozumiesz, bo nie istniejesz – syknęłam jadowitym tonem.

Rozległo się pukanie do drzwi.

– Nie istnieję, ale żyję bardziej po ludzku niż ty – odpowiedziałaś spokojnie i zamiast rozproszyć się w powietrzu, wyszłaś drzwiami, jak normalny człowiek. Miałam wrażenie, że czekająca za nimi pielęgniarka przesunęła się, aby zrobić ci przejście. Poczułam się jeszcze gorzej.

Jasne, do zobaczenia za kolejne dziesięć lat, kiedy to najpewniej rozpoczniesz studia oceanograficzne, pomyślałam złośliwie, ale nie miałam pewności, czy jeszcze się spotkamy.

Nie chciałam więcej cię oglądać, toteż podjęłam próbę unicestwienia cię. W końcu byłaś tylko nietrwałą wizją, wystarczyłoby silne skupienie myśli, abyś rozsypała się na miliony wyimaginowanych atomów. A jednak nie potrafiłam tego zrobić. A może nie chciałam?

*

Siedem lat później pojawiłaś się ponownie. Byłam wtedy w domu. Ślęczałam kolejną godzinę nad sprawozdaniem z sekcji, kiedy poczułam czyjąś obecność, na tyle nikłą, aby wiedzieć, że to ty. Odwróciłam powoli głowę w twoją stronę. Nie zdziwiło mnie, że wiedziałaś, gdzie teraz mieszkam.

Wyglądałaś fatalnie. Tak zwyczajnie, tak szaro, jak to sobie wymarzyłam. Blada cera pożółkła niezdrowo, zwiewną suknię zamieniłaś na dziurawe jeansy i wymiętą koszulę, dwa słabe warkocze zmatowiały jeszcze bardziej. Jedynie jaskrawość twoich migdałowych oczu nie przygasła.

– Wróciłam – zawołałaś radośnie.

Nie odpowiedziałam. Dlaczego byłaś szczęśliwa?

Pokerowy wyraz mojej twarzy zbił cię z tropu.

– Tęskniłam – przyznałaś, uważnie mnie obserwując, a kiedy dalej milczałam, przycupnęłaś na skraju łóżka i uśmiechnęłaś się serdecznie – zostałam fotografem, pracuję w zawodzie od czterech lat.

– Zaskakująco długo – zauważyłam spokojnym, nieco zachrypniętym głosem.

Wstałaś i pochyliłaś się nad moimi zapiskami, opierając dłoń o blat. Mimowolnie spięłam wszystkie mięśnie, wstrzymując oddech. Nigdy nie odważyłaś się podejść tak blisko, a ja nie byłam pewna, czy chcąc cię dotknąć, napotkałabym przeraźliwą pustkę czy jeszcze straszniejszy opór.

– Żadnych widocznych ran? – zmarszczyłaś cienkie brwi, czytając raport.

Zanim odpowiedziałam, odchrząknęłam, aby ukryć zdenerwowanie.

– Zabójstwo za pomocą mieszanki toksycznych substancji, spustoszeń dokonano wewnątrz organizmu.

– Trucizny… tyle bólu bez żadnego zewnętrznego śladu… – powiedziałaś.

– Niekoniecznie – odpowiedziałam rzeczowo – regularne podtruwanie arszenikiem zmienia koloryt skóry na ciemniejszy, jeśli to cię pocieszy.

– Dlaczego już mnie nie lubisz? – spytałaś nagle.

Lekki ucisk żalu w sercu podpowiedział mi, że pora pozbyć się wszelkich hamulców.

– Po co wróciłaś?

Usiadłaś z powrotem na łóżku.

– Rozpoczęłam studia lotnicze, poczekałam aż je skończę i porzuciłam tę karierę. Rozpoczęłam studia fotograficzne, skończyłam je, sprawiło mi to mnóstwo radości, ale to także nie było tym, czego szukałam. Mimo to przypomniałam sobie, co powiedziałaś mi podczas naszej ostatniej rozmowy, postanowiłam więc zmusić się do pozostania w zawodzie przez pewien czas. Zatrudniłam się w studiu niedaleko uczelni, spotkałam przychylne mi osoby, pieczołowicie wykonywałam wszystkie obowiązki, ale wciąż nie potrafiłam tego polubić.

– Nie rozumiem, po co mi to mówisz – przerwałam bezceremonialnie, wychodząc z pokoju. Podążyłam długim korytarzem w stronę kuchni, aby napić się zimnej wody i pozbierać myśli.

– Piękne mieszkanie – ruszyłaś za mną, rozglądając się po jasno urządzonym, przestronnym wnętrzu.

Zatrzymałaś się przed wysokim na dwa i pół metra oknem, spoglądając przez nie w dół, na ludzi pogrążonych w swojej codziennej gonitwie. Dorośli pędzili do pracy, dzieci maszerowały do szkoły, samochody czekały w korku, z kominów wydobywał się czarny jak smoła dym.

Obserwowanie tego z perspektywy zacisza domu zawsze działało na mnie kojąco. Czasem siadałam na ogrzewanej, panelowej podłodze, dociskając czoło do zimnej szyby. Wygłuszone ściany, grube okna i alarm antywłamaniowy zapewniały mi bezpieczną izolację od reszty świata, jednocześnie nie ograniczając mi widoku. Spoglądałam z góry na przemierzających miasto ludzi, nie myśląc o niczym, pozwalając sobie na całkowitą bezczynność i bezmyślność.

Widziałam, że widok rozpryskujących błoto taksówek, betonowych ulic i bezkształtny tłum zrobiły na tobie większe wrażenie niż moje hebanowe, lśniące meble i miękkie skórzane fotele.

– Mieszkasz sama w tak ogromnym mieszkaniu? – spytałaś nagle.

– A może mieszkam z mężem i piątką dzieci, ale wszyscy zamknęli się w swoich pokojach i zajęli swoim życiem?

Odzywałam się do ciebie szorstko, ale po pierwszej chwili zaskoczenia poczułam lekką radość z twojej obecności. Miło byłoby porozmawiać, gdybyś potrafiła trochę poudawać normalną osobę.

– Jesteś tu szczęśliwa? – zadałaś kolejne pytanie, a ja pozbyłam się złudzeń. Nie było mowy o niezobowiązującej pogawędce.

– Tak, jestem niesamowicie szczęśliwa – odpowiedziałam natychmiast, aby żadna z nas nie zdążyła sobie uświadomić, że jest inaczej.

Spuściłam wzrok i dostrzegłam w szklance wody swoje niewyraźne odbicie. Długie, wystylizowane, kasztanowe loki, idealny makijaż, wykonany w pocie czoła, choć nigdzie nie zamierzałam wychodzić, sztuczne, gęste rzęsy. Poprawiłam klasyczny, drogi żakiet, czując, jak wraca mi pewność siebie. Uwielbiałam wyglądać idealnie, spędzając cały dzień sama, gdyż wiedziałam, że nikt inny nie może sobie na to pozwolić. Ludzie zwykle upychali w szafach najlepsze stroje, zachowując je na najważniejsze okazje, na najważniejsze spotkania. Dla mnie to ja sama byłam najważniejszą osobą. Będąc zaś najlepszą wersją siebie w domu, czułam się pewniej, ile razy wychodziłam na zewnątrz.

– Nie masz żadnych zdjęć? – ponownie zadałaś pytanie, przyglądając się gołym ścianom.

– Wróciłaś, aby przeprowadzić wywiad?

Jedyne zdjęcia, jakie posiadałam, przedstawiały moją głowę i ramiona, a wykonywano je do wywiadów umieszczanych w gazetach, których nigdy nie czytałam.

Zastanawiałam się, jakie następne pytanie pokaże maszyna losująca zaklęta w twojej głowie. Teraz jednak spadło na wyznanie.

– Ja nie jestem szczęśliwa – przyznałaś.

To był ten jeden z nielicznych razów, kiedy zabrzmiałaś żałośnie smutno.

– Wiem – przyznałam z kamienną twarzą – nie można być szczęśliwym, przemierzając życie pod prąd. Masz wobec siebie zbyt niskie oczekiwania, a szukając lekkiej kariery, staczasz się coraz bardziej.

Obdarzyłaś mnie długim spojrzeniem. Drgnęłam nerwowo, ale wytrzymałam jeszcze parę sekund, zanim odwróciłam wzrok. Bałam się dostrzec w twoich oczach zbyt wiele, odkryć przerażającą prawdę, potraktować je jak lustro.

– Nie szukam lekkiej kariery – odezwałaś się cicho – szukam takiej, która da mi radość.

– Rozumiem, ale nie masz już na to czasu. Starzejesz się, powinnaś była już dawno się ustatkować, a ciągle żyjesz marzeniami. Nie wiesz, czego chcesz. Jesteś zbyt niezdecydowana, aby zdobyć sukces i szczęście. Straciłaś mnóstwo lat na skakaniu z kwiatka na kwiatek, zamiast zająć się jedną dziedziną i stać się w niej dobrą. Rozejrzyj się dookoła, gdybym była taka jak ty, nie miałabym nic. Wybrałam jedyną właściwą drogę, a dziecięca naiwność, wiara w możliwość odnalezienia talentu zostawiłaby mnie na ulicy.

– Powinnam wrócić do fotografii?

– Nie, stać cię na więcej. Znajdź coś nowego, coś, co da ci dobry zarobek, wysoką pozycję, szacunek, wszystko to, co ja już mam. Rozpocznij tę drogę i nie porzucaj jej, choćbyś płakała każdego poranka. Z czasem będzie coraz łatwiej, nie możesz zbaczać z kursu. Musisz iść do przodu, nie zatrzymywać się i nie myśleć za wiele, wtedy będziesz szczęśliwa.

Im więcej mówiłam, tym bardziej byłam rozgorączkowana swoją przemową, ty zaś stawałaś się coraz bledsza. Cofnęłaś się od okna i opadłaś ciężko na fotel.

– Czy mogę wybrać drogę, która sprawi mi radość? – zapytałaś nieśmiało.

– Straciłaś mnóstwo czasu na jej poszukiwania, nie wiesz, jak ona wygląda – przypomniałam.

– Mam pewien pomysł.

– A czy przyniesie ci sukces materialny i zawodowy?

Wzrok ci się rozmył, pierś falowała coraz szybciej. Wyglądałaś jak dziki zwierz zapędzony w ślepy zaułek; myśliwy mierzył do ciebie, niepewny, czy posiada wystarczająco silną broń, żeby cię pokonać, a ty nie potrafiłaś zdobyć się na ostatnią próbę ratunku.

– Nie, nie – wyszeptałaś – taki wybór rzadko uzyskuje aprobatę otoczenia.

– Więc ty także jej nie otrzymasz – oparłam się łokciami o kuchenny blat i wsunęłam palce we włosy. Silne ukłucia bólu przeszywały moją głowę. Kuląc się coraz bardziej, czułam zbliżające się zwycięstwo.

Twoja postać zamigotała niepewnie, traciła materialność. Łzy szaleńczego wzruszenia pomieszane z falami bólu przysłoniły mi widok. Upadłam na twarde kafelki. W ostatniej chwili wyciągnęłam ramię i uchroniłam głowę od poważnego urazu. Piszczało mi w uszach, szarpałam się za włosy, syczałam z bólu, a potem nagle wszystko ustało.

Cisza przytłoczyła mnie bardziej niż zwykle. Wstałam bez żadnego kłopotu.

Czy rzeczywiście upadłam? Na twój widok poczułam zawód, ale bynajmniej nie byłam zdziwiona. Gdybyś na dobre zniknęła, poczułabym różnicę. Nigdy jednak nie byłam tak blisko unicestwienia cię, więc porażka zabolała mnie dotkliwie. Najgorsze miało się jednak dopiero wydarzyć.

– Więc nie chcę być szczęśliwa – oznajmiłaś, jakbyśmy wcale nie przerywały rozmowy. – Ty nie masz o tym pojęcia, nie chcę twoich rad. Nie chcesz mojego dobra, nie jesteś dla mnie nikim ważnym.

Każda twoja gniewna sylaba wypalała się wewnątrz mojej czaszki. Przeraźliwy świst rozsadzał mi bębenki uszu, a moje ciało pokryła gęsia skórka. Znowu poczułam ból, który zasnuł mi oczy mgłą. Być może opuściłaś moje mieszkanie, ale nie potrafiłam tego stwierdzić. Czułam, jak cząstka mnie oderwała się od reszty świadomości i wyzwoliła spod kontroli. Bałam się krzyknąć, niepewna, czy wciąż to potrafię. Zatoczyłam się, idąc szerokim korytarzem, po omacku odnajdując klamkę drzwi wyjściowych. Wypadłam na klatkę schodową, zbyt późno przypominając sobie o stojącej tam donicy. Porcelana roztrzaskała się, ziemia rozsypała się, a ja z trudem odzyskałam równowagę. Machinalnie ruszyłam w stronę windy. Świadomość potrafiła zarejestrować jedynie ciepłe światło wyczulonych na ruch lamp. Palce bezwiednie odnalazły właściwy przycisk windy, która przetransportowała moje ciało na parter. Przemierzyłam hol i wyszłam na zewnątrz. Lodowaty podmuch wiatru gwałtownie mnie oprzytomnił. Miałam dreszcze. Z trudem dostrzegłam, że przynajmniej założyłam buty.

Dalej pamiętam niewiele. Toczyłam się zatłoczonymi ulicami niczym szmaciana lalka rzucana przez wicher. Wątpię, aby ludzie zwracali uwagę na kobietę z obłąkanym wzrokiem, ubraną w cienki żakiet i spódnicę mimo listopadowego chłodu. Przypominają mi się tylko dźwięki – na przykład szum wody, musiałam więc udać się nad rzekę. Wspomnienie chrzęstu piasku sugeruje, że odbyłam spacer wzdłuż jej brzegu. Później był już chyba tylko stuk obcasów o bruk.

Do mojego wieżowca wróciłam na długo po zmroku. Zdążyłam zauważyć jeszcze, że ktoś posprzątał rozbitą donicę, a potem była już tylko ciemność. Nie pamiętam, abym doczołgała się do sypialni, ale obudziłam się opatulona w kołdrę, na miękkim materacu.

Czułam się lepiej pod względem psychicznym, lecz fizycznie z chwili na chwilę słabłam. Mięśnie pulsowały palącym bólem, oczy piekły mnie niesamowicie, czoło było coraz bardziej gorące.

W końcu podniosłam leżący obok telefon. TO wydarzenie miało miejsce trzeciego listopada. Dzisiaj był siódmy, czwartek, godzina jedenasta. I co, żadnych nieodebranych połączeń?

Weszłam w rejestr połączeń. Był jeden telefon ode mnie do koordynatora szpitala, godzina 22:37, trzeci listopada. W wiadomościach SMS odnalazłam też konwersację, w której zaprzyjaźniony lekarz wysłał mi elektroniczne zwolnienie chorobowe na dwa tygodnie. Musiałam załatwić to wszystko jeszcze przed pójściem spać.

Z trudem poszłam do kuchni po leki, zażyłam ibuprofen i wróciłam do łóżka. Reszta tego i cały następny tydzień były serią snów, zażywanych leków, wmuszanego jedzenia i gorących kąpieli. Powinnam była wezwać do siebie lekarza, podejrzewałam zapalenie płuc, ale nie miałam do tego głowy. Posiadałam pokaźną apteczkę, wiedziałam, jak bezpiecznie łączyć ze sobą leki. Z czasem zaczęło mi się poprawiać.

Przyjęłam jedną zasadę: nie myśleć.

TO już minęło, TY już minęłaś, moje szaleństwo minęło. Może cię zniszczyłam, a może nie. Nie potrafiłam tego wyczuć, tak jakby zerwało się wszystko, co nas łączyło.

Potem wróciłam do pracy i rzuciłam się w wir zajęć, żeby nie skupiać się na ziejącej w moim sercu wyrwie. Codzienne obowiązki nie były takie złe. Wolałam wmawiać sobie, że każda kariera staje się po pewnym czasie nużąca. Wszyscy wolelibyśmy uciąć sobie drzemkę, niż siedzieć przy niewygodnym biurku albo pochylać się nad zwłokami.

Nie mam nic więcej do dodania, naprawdę. Czasem sypałam do kawy dwie łyżeczki cukru zamiast jednej. Czasem wybierałam taksówkę zamiast autobusu. Tak minęło kilkanaście następnych lat. W międzyczasie osiągnęłam wiek umożliwiający mi przejście na emeryturę, na co zdecydowałam się jednak znacznie później.

Ostatniego dnia po pracy postanowiłam wrócić do mieszkania pieszo. Nie spieszyłam się, uważnie stawiałam krok za krokiem, wiedząc, że to już ostatni raz. Z jednej strony czułam ulgę, że to koniec, z drugiej niepewność, czym zajmę teraz swoje myśli i jak zapełnię wolny czas. Nie miałam dzieci ani wnuków, nie miałam męża. Może przygarnę psa albo kota? Może powinnam była dłużej zostać w zawodzie? Wciąż cieszyłam się nienajgorszą sprawnością fizyczną i mentalną. Ale skoro wszyscy ludzie tak wyczekiwali upragnionego odpoczynku, zapewne postępowałam właściwie.

Postanowiłam skupić się na otoczeniu i chłonąć ciepłe, wiosenne powietrze. Dwójka małych chłopców przebiegła obok mnie, uciekając przed swoją mamą, która pędziła za nimi ile sił w nogach. Zatrzymałam się, aby im zrobić przejście.

Kątem oka zauważyłam coś jaskrawego. Stałam przed księgarnią, a za szklaną witryną ustawiono stos egzemplarzy jakiejś książki. Do wykonania okładki użyto barwionej na żółto skóry; na obwolucie namalowano kontur ludzkiej sylwetki, której nie wypełniono kolorem. Na drugim planie widniało więcej takich postaci, każda z nich taka sama, pusta w środku. Podeszłam bliżej i dostrzegłam tytuł: Wszyscy ludzie. Było też nazwisko autora, ale moją uwagę przykuł bardziej grzbiet książki. Na nim także znajdowała się postać, ale ta była wypełniona w środku zwiędłymi kwiatami.

Poczułam lekkie mrowienie na karku. Wpatrywałam się w witrynę, walcząc jednocześnie z sercem i z rozumem. Czy ta książka mogła mieć coś wspólnego z tobą? To był pierwszy raz od naszego ostatniego spotkania, kiedy odważyłam się o tobie pomyśleć. Nie mogłam mieć pewności, ale miałam nadzieję, że rzeczywiście przestałaś istnieć i stwarzać dla mnie zagrożenie. Uznałam, że przecież nic złego się nie stanie, jeśli kupię sobie tę jedną książkę, przeczytam, przekonam się i odłożę na półkę, a potem nigdy więcej nie dotknę. Tylko ten jeden raz, aby zabić czymś czas.

Nie. Nie mogłam. Odwróciłam się i ruszyłam dalej. Po przekroczeniu progu mieszkania poczułam, że cała energia opuściła mnie jak powietrze z przekłutego balonu. Czy to spacer tak mnie zmęczył? Położyłam się na sofie, napiłam wody, ale oddychałam ciągle nierówno. Czy to możliwe, aby mój stan zdrowia zachwiał się w jednej chwili? A może właśnie taka była starość? Z pozoru spokojna i melancholijna, a w rzeczywistości gwałtowna? Pozostawało jedynie czekać – śmierć miała po swojej stronie czas, Pana Najwyższego. A więc czekałam. Czekałam w milczeniu, z godnością.

Minęły kolejne lata, nadeszła prawdziwa starość. Aż nagle zjawiłaś się ty. Nie wiem, dlaczego ci to wszystko opowiadam. Może jest to rodzaj spowiedzi, emocjonalnego testamentu? Dlaczego wróciłaś?

– Ja także umieram – powiedziałaś. – Jesteśmy jednością. Rozsypałabym się w pył w jakimkolwiek miejscu, ale wolałam zrobić to przy tobie. Nie dałaś mi szansy, nie akceptowałaś mojej odmienności. Wybaczam ci. Widzę, jak drgają ci kąciki ust, cieszysz się.

– Dobrze, że jesteś – odpowiedziałam. – Nie zniosłabym ciszy przed końcem.

– Chciałabym ci jeszcze o czymś opowiedzieć. Będziesz zła.

– Zapewne, ale tylko przez chwilę, a potem nie będę już pamiętać, co to złość.

– Zrobiłam wszystko, czego mi zabroniłaś. Nie chwyciłam się kurczowo żadnej z dróg, błądziłam wieloma, zbaczałam na te ciemne, aby potem wrócić na jasne. Próbowałam wszystkiego, co przyszło mi na myśl, ale wciąż niczego szczerze nie pokochałam. Pokrzepiała mnie jedynie myśl, że liczba porażek musi być ograniczona i że w końcu mi się uda. Jednak wspomnienie twoich przestróg ciągnęło mnie w dół. Martwiłam się, że miałaś rację. Że to ja byłam problemem. Przez kilkanaście lat nie znalazłam tego, czego szukałam. Udało mi się to dopiero, kiedy zbliżałam się do sześćdziesiątych urodzin. Nie od razu wiedziałam, że natrafiłam na właściwą ścieżkę. W tamtej chwili miałaś rację, wytrwałość się opłaciła. Po roku pracy skończyłam moje pierwsze dzieło. Długo przytulałam do piersi stos wydrukowanych zapisków, nim wysłałam je do redakcji. Przyjęli je zaskakująco dobrze, zarówno czytelnicy, jak i krytycy. Szybko stało się tematem numer jeden w świecie literatury. Udało mi się, w końcu stworzyłam coś.

– Czy ty…

– Tak, napisałam książkę. Nie zdążę napisać kolejnej, ale jestem wdzięczna za ten niewielki kawałek tożsamości, który udało mi się stworzyć. Czekałam tak długo, przeżyłam tam wiele, wypróbowałam tyle sposobów, tyle niewłaściwych dla mnie rzeczy, ale nie straciłam ani minuty. Czuję, że każdy błąd prowadził mnie prosto do tego jednego miejsca, do sukcesu. Jestem szczęśliwa, jestem tym, kim chciałam być od zawsze, choć odkryłam to tak późno. Nie płacz, proszę. Śmierć to przypieczętowanie naszej drogi.

– Jaki tytuł nosi twoja książka? – zapytałam.

Wszyscy ludzie. Proszę, nie płacz, zmierzamy ku lepszemu, jeszcze chwila. Opowiedz mi o swoich ostatnich latach.

Zamiast opowiadać czy słuchać, przywołałam jednak Śmierć po imieniu żałosnym, błagalnym tonem: „Zabierz mnie już stąd, zabierz”.

Zabrała nas obydwie. Pozostawiła jedno puste ciało, poznaczone zmarszczkami, wykrzywione w grymasie rozpaczy i euforii jednocześnie. Z różanymi policzkami oblanymi deszczem łez. Z wodnistochabrowymi oczami zastygłymi w wyrazie poddania. Z hebanowymi lokami o złotym odroście. Z cerą bladą jak luna w listopadową noc. I z cienkimi, malinowymi ustami, zaciśniętymi w wąską linię. 

Opowiadanie nadesłane w ramach konkursu „Snuj Story” 2022. Zostało wyróżnione drukiem w tygodniku „Nowy Napis Co Tydzień”. Publikacja opowiadania jest debiutem literackim autorki.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Oksana Czajkowska, Marcella, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 150

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...