14.07.2022

Nowy Napis Co Tydzień #160 / Człowiek, który odnalazł się w drodze

Kupowanie książek poetyckich może się dziś wydawać zwyczajnie nieopłacalne – kosztują często tyle, co porządny kryminał, a czytania na godzinę, góra dwie. Lepiej już przekartkować je w księgarni albo przeczytać online na profilu autora. Ta z ekonomicznego punktu widzenia pozornie poprawna kalkulacja jest w istocie równie niedorzeczna, jak próba szacowania wartości malarskiego arcydzieła na podstawie ceny płótna, pędzli, zużytej farby i werniksu. W poezji bowiem, podobnie jak w sztuce malarskiej, nie liczy się ani zużyty papier, ani liczba znaków drukarskich – lecz jej wartość dodana, dyskretna i nieuchwytna, dlatego nieujęta w kosztorysie zakładu poligraficznego. Jej jedyną miarą – o ile w ogóle próbować ją jakoś mierzyć – jest delikatne poruszenie czułych strun duszy czytelnika i zestrojenie się z nią we wspólny akord. Dlatego właśnie książki poetyckie – oczywiście nie wszystkie – dają satysfakcję nieosiągalną w żadnej innej formie artystycznego wyrazu i dlatego mimo wszystko opłaca się je – oczywiście nie wszystkie – przynajmniej od czasu do czasu kupować.

Swoją drogą, smutnych doczekaliśmy czasów, że o wartości poezji trzeba dziś przekonywać jak – nie przymierzając – o zaletach wałacha na końskim targu przed laty. Może należałoby unieść się dumą i nie szastać perłami, a może przez wzgląd na Pegaza warto jednak podjąć to kupieckie wyzwanie…

Spróbujmy: książki poetyckie poruszają nas, bo bywają ładne i/lub mądre. Jakkolwiek trywialny wyda nam się ów sąd, warto zauważyć, że ładne to przecież prawie tyle, co „Piękne”, a mądre często wiedzie nas ku „Dobru” i „Prawdzie”. Mielibyśmy więc w naszym nieco nierozgarniętym stylistycznie stwierdzeniu klasyczną grecką triadę. I chociaż we współczesnej kulturze została ona utracona, a nawet sponiewierana, właśnie w poezji poszukujemy jej potłuczonych okruchów, zachwycając się wierszem ładnym i/lub mądrym.

Jacek Podsiadło – rocznik 1964, czyli poeta starej daty, związany z legendarnym niegdyś „bruLionem” – jakby nie dowierzając ekonomicznej sile czystego słowa w nowych czasach kultury obrazkowej, postanowił dowartościować je fotografiami Andrzeja Kramarza – również rocznik 1964 – czyli fotografa analogowego. Powstał w ten sposób unikatowy zbiór dwudziestu sześciu utworów poetyckich zilustrowanych trzydziestoma czarno-białymi fotografiami.

Połączenie słowa i obrazu nie jest pomysłem nowym, znamy go chociażby z szesnastowiecznego emblematu, w którym celowali zwłaszcza poeci barokowi, jak Zbigniew Morsztyn czy Stanisław Herakliusz Lubomirski. O ile jednak w emblemacie chodziło o wyzyskanie semantycznych związków pomiędzy inskrypcją/subskrypcją (słowem) a imago (obrazem), a cały utwór był czymś na kształt rebusu, w którego rozwiązanie autor usiłował intelektualnie zaangażować czytelnika, o tyle w przypadku książki poetycko-fotograficznej Kramarza i Podsiadły oba artystyczne byty współistnieją autonomicznie, a dzieląc wspólną przestrzeń, zachowują jednak swoje granice. Owszem, na kilku fotografiach pojawia się Jacek Podsiadło we własnej osobie, kilka wierszy opisuje zapewne pejzaże geograficznie bliskie kadrom Andrzeja Kramarza, niemniej jedne i drugie da się oglądać/czytać osobno.

Czym zatem podyktowane jest to wzajemne towarzystwo, jeśli nie próbą dokapitalizowania produktu wydawniczego z kategorii „książka poetycka”? Otóż: przede wszystkim wspólnym duchem poriomanii.

Włóczęga, niespokojny duch…

Książka Kramarza i Podsiadły jest najlepszą chyba reklamą włóczęgostwa, którą producenci sprzętu turystycznego, butów do górskich wędrówek, rowerów, rozmaitych śpiworów, plecaków, materaców powinni hojnie i z wdzięcznością subsydiować, dodając ją w gratisie do każdego zakupu. Któż bowiem oprze się pokusie, by – choćby na miesiąc – zerwać okowy cywilizacji i wyruszyć przed siebie po przeczytaniu na przykład początku wiersza Bo to się zwykle tak zaczyna?

To się nie tylko mówi tak łatwo,
nie tylko się o tym pisze,
naprawdę rzuca się wszystko i rusza
w świat który się kołysze.

A gdyby ktoś jeszcze się wahał, poeta dalej nęci, dalej wabi:

Prześpię się w cudzym zbożu,
potem skręcę ku morzu,
gdzie otworzy się wszystko, powtórzy.
Co mnie wczoraj bolało,
dzisiaj boleć przestało,
jestem gotów do dalszej podróżyA. Kramarz, J. Podsiadło, Człowiek, który odjechał, Wołowiec 2022, s. 8.[1].

O urokach życia obieżyświata czytamy tu zresztą co rusz. W incipicie jednego z sześciu wierszy bez tytułu poeta wyznaje: „Lubię, kiedy mnie budzi nie to i nie tamto / tylko śpiew ptaków […]”. W wierszu pod wymownym tytułem Łatwo o zauroczenie, sugestywnie opisując słodycz, urodę i obfitość świata, stwierdza: „Patrzenie nader łatwo przechodzi w zapatrzenie”. Nic więc dziwnego, że w Balladzie oczytanego powsinogi leżenie wieczorem z głową zwróconą ku niebu, słuchanie plusku czarnych kormoranów łowiących ryby, łuskanie słonecznika puentuje taki oto lakoniczny dialog: „To jest życie!”, „Żebyś wiedział”Tamże, s. 60.[2].

Jedną z zalet wędrowniczego trybu życia jest samotność – a właściwie rozsądnie koncesjonowane towarzystwo. W krótkim wierszu Zbliżając się do Trumiej czytamy:

„Koło figury prosto”.
Jak długo dzwonią w uszach
słowa ostatniego napotkanego człowieka,
kiedy wędrujesz samotnie!
Jakie wydają się mądre,
z każdym krokiem mądrzejsze!Tamże, s. 11.[3]

Dopiero samotność pozwala właściwie docenić wartość obecności – dopiero w jej przestrzeni drugi człowiek może prawdziwie i w pełni się uobecnić, nie jako ten, kto nieuważnie potrąca nas w tłumie lub zajmuje nam miejsce w tramwaju, lecz jako odrębny podmiot, władca niezależnego królestwa Inności. To dlatego spotkanie dwóch włóczykijów w zamykającym zbiór wierszu Ogorzałe twarze jest jak wielkie świętowanie, jak spotkanie na szczycie:

Korek historii strzela i pienista zawartość
rozlewa się, kiedy jeden włóczykij spotyka drugiego.
Wędrują w przeciwnych kierunkach, to sprawę skraca.
Rozmawiają o sprytnych sposobach na nocleg,
o nadchodzącej zimie, na koniec o krwi. Przez pół dnia
będą mieli o czym myśleć, każdy na swoim szlakuTamże, s. 70.[4].

W samotności jesteśmy bardziej wyczuleni na obecność. Potrafimy ją odczytać, zrekonstruować nawet z pozostałości po tych, co byli przed nami – niedopałków, ogryzków i innych odpadków (Nasyć się dzisiaj za trzech).

Ludzie drogi tworzą specyficzną wspólnotę – nawet jeśli ich drogi nigdy się nie przetną. Jest to wspólnota pewnej wrażliwości i uważności. Nieprzypadkowo w wierszach Jacka Podsiadły tyle ornitologicznych ciekawostek i obserwacji. A to czarne kormorany z pluskiem łowiące ryby w jeziorze, a to pohukiwanie sowy w nocnym lesie czy przesterowane kukanie kukułek i refleksja ad vocem: „Co kukułka ma w głowie?” (Uciekałem z tej samej szkoły, do której chodził Piwnik, i też byłem ponury), a to oszalały krzyk żurawia o świcie, który przypomina organistę w świątyni jeziora (*** [Lubię, kiedy mnie budzi…]).

W samotnej wędrówce, w konfrontacji z niezmierzoną przestrzenią inaczej oceniamy/doceniamy również innych i samych siebie. Obiektyw Andrzeja Kramarza nakierowany jest na ogół na ludzi, przygląda im się z zaciekawieniem i sympatią – starym i młodym, kobietom, mężczyznom i dzieciom. Tak jak w albumie etnograficznym Canadians z początku XX wieku – przywołanym w wierszu otwierającym zbiór – w którym widzimy malowniczych duchoborców niczym z obrazu Chagalla. Każdy jest tu inny, osobny i osobliwy – jak na fotografii ze strony dziewiątej, przedstawiającej starca z piękną, długą brodą, trzymającego za rękę kilkuletniego chłopca. Mężczyzna przymyka oczy (on już pewnie wszystko widział), dziecko patrzy zaciekawione (dla niego wciąż wszystko jest i długo jeszcze będzie nowe). Wielu bohaterów skrywa w spojrzeniu lub geście jakąś tajemnicę lub troskę – jak chłopiec w gumowych butach z fotografii na stronie pięćdziesiątej trzeciej albo sąsiadująca z nim uliczna flecistka z wiersza bez tytułu, po której „pozostała perforacja powietrza”; jak kilkuletni pasterz wsparty na kiju w towarzystwie dwóch piesków czy starszy mężczyzna w kapeluszu grający na flecie swój psalm na tle cerkwi.

Ludzie drogi odnajdują się bez słów, ale to słowa budują pomosty pomiędzy nimi. Takim słownym pomostem jest wiersz Parama Puruśa, Papusza, w którym wywołany zostaje duch cygańskiej poetki Bronisławy Wajs. Dwuwers z pierwszej strofy utworu unisono wypowiedzieć mógłby zarówno podmiot liryczny z wierszy Papuszy, jak i Podsiadły:

Jesteśmy tylko ludźmi, którzy się nie udomowili.
Rozumiemy gwiazdy i to nie pozwala nam zasnąćTamże, s. 20.[5].

A później jeszcze:

Wystarczyło milczeć i echo
szło po świecie (More!)

Albo:

Człowiek jest jak drzewo,
musi się wyszumieć.

Ludzi drogi – bez względu na to, którędy ta droga prowadzi – formuje podobne doświadczenie, dlatego zawsze bliżej im do siebie niż dalej. A wiersz Z językami na brodach przekonuje, że nawet pomieszane języki nie stanowią dla nich bariery.

Odnaleźć siebie

Tomik Człowiek, który odjechał ma bardzo osobisty charakter. W zakończeniu wiersza zaczynającego się słowami Mam własny świat… znajdujemy taką oto deklarację podmiotu lirycznego: „Tylko zaczynając zdanie od «ja» można powiedzieć coś szczerze”. Rzeczywiście, większość utworów to liryka bezpośrednia, a podmiot liryczny – jeśli nawet nie mówi wprost o sobie – to opisuje rzeczywistość z pierwszoosobowej perspektywy. W tym sensie poezja ta – podobnie jak droga – jest poszukiwaniem siebie. Siebie zagubionego w chaosie codzienności, gdzieś pomiędzy zmywarką, routerem a regałem z książkami.

W wierszu Głos w ankiecie poeta rozlicza się z pokoleniem „kiedyś tak obiecującym”, które „nie dość, że zeszło na psy, to jeszcze potem spsiało, żeby podkulić ogon i skundlić się na koniec” – z pokoleniem, do którego, dodajmy, sam przecież należy. Ale droga umożliwia totalne zresetowanie, również zresetowanie wszelkich resentymentów – zgodnie z zasadą wygłoszoną w otwierającym zbiór wierszu pod tytułem Nad fotografiami z książki „Canadians”: „Przestrzeń za nim jest jego, a czy jest coś przed nim?”. Otwarty charakter tego pytania jest właśnie wyrazem wolności definiowanej jako rozszerzenie pola możliwości – może rozszerzeniem aż po sam horyzont…

Odnajdując siebie, człowiek zawsze odnajduje się w świecie, zatem odnajduje również świat – jako kosmos, porządek, jako harmonię. Tak jest właśnie u Podsiadły. Odkrywany przez niego świat jest „akuratny”, taki jak być powinien, w sam raz: „wielkości są odpowiednie”, „wszystkiego jest akuratna ilość” – czytamy w wierszu Uroczysko.

Formalnym odpowiednikiem prezentowanej tu wizji świata i modelu funkcjonowania jest uwolnienie wiersza z wszelkich okowów rytmicznych – Podsiadło pisze/mówi wierszem wolnym, a rymem posługuje się sporadycznie, jakby dla żartu lub kaprysu – bo chce, a nie musi („Czcza śpiewanina ptactwa / gąszczów małe matactwa”; „Ostatnie mirabelki słodziutkie jak cukierki”). Jego wiersze są oszczędne i – co ważne – nie ma w nich pozowania na głębię. Jest za to urzekająca miejscami prostota i świadomość tego, co i po co się mówi.

Autor nie nakłada na siebie również żadnej dyscypliny tematycznej. Pod tym względem Człowiek, który odjechał odwołuje się do tradycji sylwy, przypomina notatnik podróżny, którego jedynym redaktorem jest autor zapisujący w nim, co mu w pamięć zapadnie lub zapaść powinno: epizodyczne spotkania na drodze, scenki rodzajowe, refleksje o wschodzie lub zachodzie słońca. Wszystko na własny raczej użytek – czytelnikom co najwyżej użyczone. Ale czyż dzielić się z drugim ze szczerego serca nie jest najpiękniejszym darem?

Andrzej Kramarz, Jacek Podsiadło, Człowiek, który odjechał, Wołowiec: Wydawnictwo Czarne, 2022.

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Tomasz Chlewiński, Człowiek, który odnalazł się w drodze, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 160

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...