Nowy Napis Co Tydzień #169 / Grzechy główne: lenistwo. Upragniona bliskość kanapy [1993]
W swojej Summie teologicznej Tomasz z Akwinu zaliczył lenistwo, czyli acedię, do siedmiu grzechów głównych. ,,Grzechy główne” (capitalis) znaczyły dla filozofa tyle, co ,,grzechy pierwszorzędne” lub ,,kardynalne”, będące źródłem wszelkich innych grzechów. Wspomniane określenie miało także inną, mroczniejszą stronę, niesprzeczną jednak z argumentami Tomasza. Słowo capitalis oznaczało bowiem również „tego, który zasługuje na karę śmierci”, stąd – ,,grzechy śmiertelne”.
Moi drodzy, czy to aby nie przesada, aby skazywać kogoś na śmierć za coś tak niewinnego jak lenistwo? Wyobraźmy sobie pogawędkę w średniowiecznej celi śmierci:
– Przepraszam, że wtykam nos w nie swoje sprawy, ale za co chcą pana powiesić?
– To proste. Wpadłem w złym momencie na miejską straż. Skończyło się na tym, że załatwiłem prawie połowę warty z automatycznej kuszy. Więc chyba za gniew… A pana za co skazali?
– Cóż… za coś innego…
– Aha! Czyżby był pan jednym z tych, których skazano za lenistwo?
– Prawdę mówiąc, nic nie zrobiłem.
– Drogi panie, każdy ma coś na sumieniu. Zaraz podadzą obiad. A nie jest pan przypadkiem pisarzem?
To żadna tajemnica, że ludzi pióra uznaje się za specjalistów w kwestii lenistwa. Pisarze od dawien dawna zgłębiają ten temat, aby służyć radą, ale także dlatego, by przemawiać na sympozjach dotyczących lenistwa i przewodzić oddelegowanym do spraw osób leniwych jednostkom operacyjnym oraz ławom przysięgłych. Stereotyp ,,pisarza-leniucha” wynikał po części z osobliwości zawodu, w którym zarabia się za słowo, a terminy są napięte i ostateczne; w USA do dziś sądzi się, że ludzi pióra obowiązuje praca na akord oraz zasada ,,czas to pieniądz”. W ciągu wieków powstała cała czarująca warstwa folkloru dotycząca „niemocy twórczej”, dolegliwości, która z czasem ustępuje sama, bez ostrzeżenia, jak zaparcie.
W rzeczywistości niemoc twórcza mieści się w rozległym parku tematycznym, gdzieś na obrzeżach krainy Grzechów Śmiertelnych. Podobnie jak pozostałe grzechy, lenistwo stało się źródłem przewin mniejszego kalibru określanych „grzechami powszednimi”, do których zalicza się zniechęcenie, ospałość, niepokój ciała, niestałość i gadatliwość. W średniowieczu łacińskie słowo acedia oznaczało pogrążanie się w smutku przy jednoczesnym odwróceniu się od Boga; pojmowano ją jako słabość ducha, przez którą wpada się w to, co dziś określamy „poczuciem winy” lub „depresją” – w tym stanie człowiek zdolny jest do każdego grzechu powszedniego, byle tylko wyjść z niewygodnego dołka.
Córki lenistwa, mimo że pochodzą z nieprawego łoża – parafrazując słowa piosenki The Shangri-Las – nie zawsze są jednak złe; przykładem może być to, co Akwinata określa ,,roztrzepaniem” lub „chaotyczną gonitwą za różnymi rzeczami, kiedy myślą steruje ciekawość”. Jak pokazuje praktyka, podczas tego rodzaju gonitw myśli pisarze często tworzą swoje najlepsze dzieła, znajdują poszukiwane formy i koncepty, przeżywając po drodze hipnagogiczne przygody, które przy odrobinie szczęścia udaje im się zapamiętać. Marzycielstwo stanowi istotę pracy pisarza. Sprzedajemy nasze marzenia, a lenistwo przynosi nam realne pieniądze, chociaż – jak głosi plotka – w branży rozrywkowej ta zależność zdumiewa jeszcze bardziej, a zwyczajne rozmowy przy basenie potrafią wygenerować dziesiątki milionów dolarów zysku.
Lenistwo w kolejnych stuleciach po Tomaszu z Akwinu stało się tematem wielu dzieł literackich (od razu przychodzi na myśl Hamlet), jednak prawdziwą ewolucję pojęcie to przeszło dopiero po odkryciu Ameryki. Pomiędzy żarliwym aforystą Benjamina Franklina, biednym Richardem, a Bartlebym, tragicznym kopistą Hermana Melville’a, rozciąga się prawie sto lat historii Ameryki formującej się i powstającej jako państwo chrześcijańskie i kapitalistyczne, gdzie pojęcie lenistwa szybko przechodzi z porządku religijnego do świeckiego.
W Filadelfii religijne ideały Williama Penna trafiły do lamusa za czasów Benjamina Franklina, w których miasto stało się czymś na kształt wysokowydajnej maszyny, pochłaniającej surowce oraz siłę roboczą i produkującej w zamian towary oraz usługi; w jej wnętrzu ludzkie masy krążyły nieustannie wokół symetrycznych miejskich bloków. W Filadelfii zagmatwane i budzące strach labirynty Londynu zostały jak gdyby uporządkowane i sprowadzone do układu ortogonalnego (Dickens, po krótkim spacerze po mieście w 1842 roku, powiedział, że ,,oddałby cały świat za krzywą ulicę”). W czasach Franklina kwestie duchowe zeszły na dalszy plan, a ich miejsce zajęły bardziej palące problemy materialne i zagadnienie produktywności. Lenistwo przestało być grzechem przeciwko Bogu oraz duchowemu dobru i zanim się kto obejrzał, stało się występkiem przeciwko zegarowemu czasowi – temu szczególnemu rodzajowi czasu, cechującemu się jednorodnością, jednokierunkowością i nieodwracalnością, który wszystkim zdawał się co dzień powtarzać: ,,Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”.
Biedny Richard z Almanachu Franklina otwarcie wyrażał swój wstręt do lenistwa albo powtarzając związane z nim brytyjskie przysłowia, albo notując to, co przyszło mu na myśl; w drugim przypadku były to głównie sentencje w duchu Wielkiego Przebudzenia: „Obiboku, spójrz na siebie! Czy Bóg obdarzyłby cię rękami i nogami, gdyby nie chciał, abyś ich używał?”. Ówcześnie każdemu rubato roboczego dnia wtórował bezlitośnie jeden i ten sam bijący puls zegara – przerwy i opóźnienia trzeba było nadrobić, a tempo pracy musiało rosnąć. ,,Pan może się spóźnić, ale czas nigdy”. Lenistwo natomiast – będące zwyczajną opieszałością – narastało niczym deficyt budżetowy w obliczu niemiłosiernie wysokich rat kredytu.
Idea czasu przyświecająca miastu w czasach Benjamina Franklina zakładała, że każda sekunda jest jednakowa i nieodwołalna, a pomiędzy nimi nie powinno być miejsca dla nielinearności (nie licząc snów, na które biedny Richard i tak nie zwracał uwagi, ponieważ nie miał z nich pożytku). W indeksie terminów dodanym do Almanachubiednego Richarda w roku 1974 przez Frances M. Barbour nie ma hasła ,,marzenia”. W oczach ówczesnych filadelfijczyków marzenia były równie zbędne jak sny, które odciągały od gromadzenia bogactw i zabierały czas, jaki należało poświęcić, aby pozwolić sobie na kolejne dwadzieścia godzin produktywnej pracy na jawie.
W czasie pisania Almanachu Franklin sypiał – jak zanotował w swojej Autobiografii – od pierwszej do piątej rano, a od pisania odrywał się dopiero późnym wieczorem, pomiędzy godziną dwudziestą pierwszą i pierwszą w nocy. W tym czasie zadawał sobie słynne Wieczorne Pytanie: ,,Co dobrego uczyniłem dzisiaj?”. Czterogodzinna przerwa przed snem była w jego napiętym harmonogramie zapewne jedynym oknem otwartym na introspekcję – można zapytać, gdzie znajdował czas na spekulacje, marzenia, fantazje czy literaturę? Życie w jego ortogonalnym molochu stanowiło wyłącznie literaturę faktu.
Do roku 1853 – w którym wydano Kopistę Bartleby’ego. Historię z Wall Street – pojęcie lenistwa straciło na dobre swoje religijne konotacje. Od tej pory leń stał się wrogiem kapitalistycznej gospodarki. Bohater Melville’a, tkwiący w samym jej sercu, zapada na chorobę, która po czasie okazuje się przewlekłym lenistwem. Bartleby siedzi bezczynnie w biurze na Wall Street, powtarzając w kółko „wolałbym nie”; tym sposobem – podobnie jak zmierzający do tragicznego finału rewolwerowcy z westernów – powoli zawęża krąg swoich możliwości. Tymczasem jego pracodawca, solidny człowiek interesu, zmienia światopogląd i podaje w wątpliwość – z winy nieszczęsnego kopisty, człowieka z najniższego szczebla kapitalistycznej hierarchii! – założenia, na których dotąd opierał swoje życie. Bartleby zrywa na oczach szefa z ustalonym porządkiem rzeczy, podnosząc przy okazji interesujące zagadnienie: kto jest bardziej winien lenistwu – człowiek będący korzeniem zła, który akceptuje rzeczywistość taką, jaka jest, w zamian za pensję i spokojne życie, czy też ktoś, kto w końcu tylko się obija, ale pozostaje smutny? Kopista Bartleby to pierwszy wielki epos o lenistwie naszych czasów. Drogą Melville’a ruszyli później Kafka, Hemingway, Proust, Sartre, Musil i wielu innych – każdy może spisać własną listę pisarzy sprzed Melville’a oraz po nim i wcześniej czy później odnaleźć w ich książkach znajomą postać z piętnem smutku na czole – herbem naszej epoki.
Obecnie postrzegamy lenistwo przez pryzmat polityki i społecznej bierności, która sprawia, że do głosu dochodzą niebezpieczne idee polityczne, a na świecie powstają okrutne reżimy totalitarne. Tak pojęte lenistwo miało swoje pięć minut w latach 20. i 30. XX wieku, gdy do władzy doszli faszyści, oraz w wielu późniejszych okresach historii: w czasie wojny w Wietnamie czy prezydenckich kadencji Reagana i Busha. W literaturze istnieje wiele postaci, które nie robią tego, co powinny, z powodu związanego z tym wysiłku. Czy w naszym życiu nie bywa podobnie? Każdego dnia – zarówno publicznie, jak i prywatnie – mamy mnóstwo okazji, by zrobić coś dobrego, a jednak, nie wiedzieć czemu, wymigujemy się. Lenistwo stało się kodem naszej moralności i chociaż od czasu do czasu wywołuje śmiertelny niepokój, nigdy nie zastąpi bólu prawdziwej rozpaczy; acedia byłaby co najwyżej rozpaczą po obniżonej cenie, nihilizmem zrodzonym z niedogodności wiary, która przeszkadza w pogoni za codziennymi potrzebami, i całą resztą ludzkich słabości; na samym końcu acedia staje się ostatnią nadzieją pesymisty: nie ruszaj się, a może śmierć nie zajrzy ci w oczy. Lenistwo jest jak promieniowanie tła, jak nienatrętna muzyczka z radia – jest dookoła nas, ale tak naprawdę wszystkim nam umyka.
Oczywiście dziś jakakolwiek dyskusja o lenistwie byłaby niekompletna, gdybyśmy nie wspomnieli o telewizji i jej zdolnościach do paraliżowania oraz przekształcania odbiorców w kanapowych leni. Seriale sprawiają, że przyrastamy bezmyślnie do ekranu i leżymy przed nim bez ruchu, nieświadomie uruchamiając ten sam mechanizm przekształcenia marzeń w pieniądz, który był powodem pojawienia się całego tego szamańskiego kramu w naszym domu. Żyjemy telewizją i popełniamy z jej powodu po kolei wszystkie śmiertelne grzechy: obżeramy się i zazdrościmy celebrytom, pożądamy bogactw i wściekamy się na nowe wiadomości, czerpiąc po wszystkim perwersyjną dumę z faktu, że to, co zobaczyliśmy na ekranie, pozostaje od nas daleko. Taka jest smutna prawda.
Na szczęście nadzieja umiera ostatnia i dzięki ścisłym ramówkom, wynalazkowi pilota oraz magnetowidom nie jest jeszcze za późno. Współcześnie czas telewizyjny nie istnieje już wyłącznie jako czas linearny. Dziś możemy do woli zmieniać kanały, zapisywać je i przewijać do przodu lub wstecz. Telewizja stała się dzięki temu bardziej elastyczna, ale przez to trudniej obwinić ją o stratę swojego czasu. Lenistwo to także udawanie, że czas jest kolejnym zasobem, który możemy – wzorem amerykańskich pionierów – eksplorować w nieskończoność. Telewizja oferuje iluzję kontroli nad czasem, dzięki niej nauczyliśmy się go odwracać, zwalniać, przyspieszać i zapętlać – dziś nawet nie myślimy o tym, że moglibyśmy od tego uciec. W gruncie rzeczy listę grzechów związanych z telewizją powinniśmy rozpisać na nowo.
Czy szykują się jakieś zmiany? W ostatnim numerze „The National Enquirer” ogłoszono wyniki konkursu na Króla Batatów, czyli Największego Kanapowego Lenia Ameryki. Zwycięzcę wyłoniono spośród blisko tysiąca kandydatów. ,,Jedyne, co robię, to oglądam telewizję i siedzę w pracy” – przyznał trzydziestopięcioletni kawaler z Minnesoty, laureat konkursu, w którego domu w Fridley pracują na okrągło trzy telewizory (czwarty włącza zaraz po przybyciu do pracy):
Nie ma nic, co lubię bardziej od siedzenia z sześciopakiem piwa, paczką chipsów i pilotem… Stacja telewizyjna zaproponowała mi nawet, żebym dołączył do miejskiej parady. Przyszli do mnie i wsadzili moją kanapę na platformę. I tak pojechałem – w szlafroku, siedząc na swojej kanapie.
Jasne, ale czy to lenistwo? Telewizor w pracy oraz mówienie o ,,siedzeniu” przed ekranem – a nie na przykład o ,,wylegiwaniu się” – sugerowałyby coś innego. Wbrew pozorom skakanie po kanałach i korzystanie z magnetowidu wymagają udziału bardziej złożonej, nielinearnej świadomości, która w gruncie rzeczy przypomina stan umysłu kogoś, kto ćwiczy jogę lub medytuje; tyle że świadomość ta nie odpowiada pojęciu lenistwa, jakie znamy choćby z czasów Franklina. Czyżby znów zmieniła się jego forma? Istnieje jeszcze inna możliwość – że tak naprawdę nigdy nie uchwyciliśmy istoty lenistwa i zanim się obejrzeliśmy, znikło nam sprzed oczu i skryło się w innym, bardziej przyjaznym środowisku – kto wie? – może wśród gier komputerowych, wyznawców religijnych sekt lub w zakamarkach centrów handlowych z odległych miast. Jednego możemy być pewni – wcześniej czy później pojawi się znów w zmienionym przebraniu i po raz kolejny zaproponuje nam dawkę taniej rozpaczy.
Jeśli nie zadbamy o stan naszego ducha, lenistwo nadal będzie ewoluować od swych początków z czasów wiary i cudów; czasów, kiedy nad życiem codziennym czuwał Duch Święty, a każda historia miała swój początek, środek i koniec; czasów ,,wiary żywej”, w których relacja między chrześcijańskim Bogiem a człowiekiem była bliska, głęboka i ostateczna, a lenistwo – bezczelny smutek w obliczu dobrych boskich intencji – stanowiło śmiertelny grzech.
W przyszłości grzech lenistwa być może będzie polegał na odtrąceniu tego, co w dzisiejszych czasach coraz częściej nas definiuje – technologii, a każdy, smucąc się w duchu jak luddysta – pomimo dobrych intencji speców od techniki – będzie siedzieć po uszy w wirtualnej rzeczywistości, odwracając się ze smutkiem od jednorazowych, statycznych fantazji, na[1]wet jeśli będą to średniowieczne scenki przedstawiające zmagania ludzi oskarżonych o acedię z bezwzględnym oddziałem do zwalczania lenistwa.
6 czerwca 1993
The Deadly Sins/Sloth; Nearer, My Couch, to Thee by Thomas Pynchon Copyright © 1993 by Thomas Pynchon Pierwotnie tekst ukazał się w ,,New York Times Book Review”.
Przekład eseju ukazał się w Kwartalniku Kulturalnym „Nowy Napis. Liryka, Epika, Dramat” nr 14. Pismo można kupić w naszym e-sklepie.