Nowy Napis Co Tydzień #178 / Oh, boy
To zawsze jest podobny scenariusz: chłopiec zjawia się znikąd. Za każdym razem ma na sobie czerwoną, rozpinaną bluzę z kapturem, szerokie, bardzo szerokie jeansy, żółte timberlandy, a na głowie czerwony fullcap. Jest pryszczatym okularnikiem. Liczy maksymalnie siedemnaście lat.
Jeżeli czytaliście komiksy o Batmanie, pewnie kojarzycie, w jaki sposób ten pojawiał się i znikał w trakcie spotkań z komisarzem Gordonem. Nagle był i nagle znikał. Chłopiec tak właśnie robi. Jest mistrzem nieoczekiwanych wizyt oraz panem nieodpowiednich chwil. Nigdy nie przyszedł, gdy faktycznie o nim myślałem. Były takie momenty, powiedzmy: mroczne poranki pełne kaca i zwątpienia, kiedy na głos przywoływałem jego obecność, ale nic z tego. Nieraz z ulgą – a we wspomniane poranki raczej z rozpaczą – myślałem, że udało mi się go ostatecznie zniszczyć. Po czym nagle ciach! Spokojny wieczór w towarzystwie nowo poznanej przyszłej narzeczonej, odwiedziny starego kumpla, wyszarpnięte nagle gdzieś z hadesu kilka minut przy prozie Sándora Máraiego – i nagle chłopiec przychodzi. Stoi wtedy, spoglądając na mnie zielonymi oczyma zza porysowanych szkieł okularów. Nieśmiało zagaduje, trochę głupkowato. Prosi o papierosa, więc go częstuję. Ostatecznie palimy razem, chociaż wiem, że nie powinienem. Padają ciężkie pytania o obecność/nieobecność Stwórcy, im dalej w las, tym trudniej mi cokolwiek powiedzieć na ten temat.
– Masz może piwo? – wyrwie się nagle gówniarzowi, a ja mam piwo, oczywiście, że mam.
Mam i piwo, i whisky, i jakieś wytrawne czerwone wino. Zazwyczaj. Mówię mu o tym, otwieram lodówkę, pokazuję butelki.
– Dawniej nienawidziłeś szkockiej… Twierdziłeś, że śmierdzi terpentyną – mądrzy się chłopiec z jakąś smutną zadumą w oczach.
– Wiesz, jak to jest, czasy się zmieniają, ludzie się zmieniają, smaki się zmieniają… –odpowiadam, plącząc się niezgrabnie we własnych zeznaniach. Właściwie wystarczyłoby mu powiedzieć, żeby się odpierdolił, ale początki jego nawiedzin są szczególnie delikatne. No, nie umiem inaczej.
Jako że jest niepełnoletni, chce napić się wszystkiego po trochu, a ja mu pozwalam. Mam w dupie prokuraturę. Na razie tylko to. Bierzemy po parę łyków, on rozsiada się po turecku na kanapie, ja dżentelmeńsko zasiadam w fotelu. No i się zaczyna.
Chłopiec wypytuje o dawnych wspólnych znajomych. Odpowiadam mu: ten nie żyje, ta wyszła za mąż, tamten wziął kredyt i musiał zmienić pracę, tamta powiła trzecią córkę. Przybysz wytrzeszcza oczy:
– Serio? – pyta niedowierzająco.
– A co cię tak dziwi? – również zapytuję, już nieco nerwowy.
– No bo on chciał mieć swój zespół rockowy, a ona zostać korespondentką wojenną; mieli żyć pod gołym niebem, jadać sadzonki i poszukiwać absolutu; chcieli założyć fundację dla bezdomnych, a za pozyskane pieniądze budować małe, skromne osiedla, które zamieszkiwaliby zapomniani przez wszystkich meliniarze wraz z wyeksmitowanymi ludźmi; planowali założyć eksperymentalny teatr awangardowy, objeżdżać osiedla w dalekich, stołecznych miastach i z tego żyć; mieli…
– Och, nie przesadzaj – przerywam chłopcu już nieźle wkurzony. – To dorośli ludzie, wiedzą, co robią. Są dawno po maturze. Też się zmienisz, zobaczysz.
– Nigdy się nie zmienię – spokojnie stwierdza okularnik. Ma rację, za każdym razem ma cholerną rację.
Idą kolejne porcje alkoholu, lecą następne piosenki. Nie minęła druga godzina odwiedzin, a YouTube tonie w dodatkowych okienkach.
– Posłuchaj tego. Dzieciaki to uwielbiają, w sumie też uważam, że jest spoko – mówię nieco złośliwie i włączam mu elegancki, syntetyczny trap.
– To nie to, co kiedyś – mówi po przesłuchaniu i ponownie włącza pierwszą płytę Kanye’go Westa.
A potem lądujemy na mieście. Pijemy w najbardziej podejrzanych lokalach, flirtując ze śmiercią. Obchodzimy zrujnowane katedry i szalone strip cluby. Głośno czytamy Tuwima przy sziszy albo układamy scenariusz komiksowy o robotach bojowych, brodząc po kolana w chaszczach i metalu na złomowisku. Palimy fajki, wspominamy pierwsze miłości, staramy się prowadzić psychoanalizę dawnych nauczycieli na odległość. Obdzwaniamy domofony wszystkich starych znajomych, pytając, czy zejdą się spotkać, ale odpowiada nam tylko cisza bądź przekleństwa. Kiedy rzygamy, on trzyma mnie za głowę, a ja jego za kaptur.
W końcu nadchodzi świt. Za kilka godzin będę musiał pójść do pracy albo przyjąć gości, albo świętować coś ważnego ze świeżo poznaną narzeczoną. Chłopiec promienieje szczęściem, nakręcony czyta wiersze zapisane przez siebie na zmiętych karteluszkach wciśniętych gdzieś głęboko w obszerne kieszenie czerwonej bluzy. Ja tymczasem czuję, jak mną trzęsie. Znowu wszystko zawaliłem. Będę miał przesrane u szefa. Matka mnie wyklnie, a narzeczona opuści. Patrzę z nienawiścią na chłopca – moje pryszczate nemezis, moją młodzieńczą zgubę.
Dostał już łopatą w tył głowy na wysypisku śmieci. Innym razem wrzuciłem go do rzeki, obwiązując w pijackim amoku kamieniami. Jeszcze dawniej namówiłem kilka rozochoconych, świeżo poznanych przy barze kobitek, aby go rozerwały na strzępy, co z wielką radością owe obotoksowane bachantki uczyniły. Rok temu wywiozłem go taksówką za miasto, kazałem klęknąć i przestrzeliłem mu czoło wiatrówką, dawnym prezentem od starszego brata. Zmiażdżyłem jego chudy łeb w domowej ubikacji, oblałem benzyną i podpaliłem na działce ROD exnarzeczonej; udusiłem garotą za starym liceum, pogrzebałem w opuszczonym ogródku mojej zmarłej babci. I zawsze powraca, jak gdyby nigdy nic. Jeszcze ani razu nie wyjaśniliśmy sobie morderczego końca naszych imprez. Wstyd mi na to nie pozwala, a on jest chyba zbyt ufny. A może wyrozumiały. Jak to chłopiec.
Po ostatnim spotkaniu zniszczyłem całą kolekcję pieczołowicie zbieranych w szkole średniej płyt muzycznych, spaliłem wszystkie swoje książki, a komiksy oddałem do antykwariatu. Czytałem już tylko wiadomości internetowe, kosztorysy remontu i korespondencję z banku. Przestałem oglądać filmy mogące poruszać wątki, którymi zwykł zajmować się młodzieniec. Obrosłem w tłuszcz i pożyczkę. W pracy mnie awansowali. Kolejna narzeczona zaszła w ciążę, więc z radości kupiliśmy jeszcze psa. Moja matka była ze mnie wreszcie zadowolona, a ojciec ostatecznie przyznał, że wyszedłem na ludzi. Starszy brat podarował mi drugą wiatrówkę, odwołując się przy tym do słów klasyka, gdzie: „z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność”.
Wszystko trwało aż do wczoraj. Wyszedłem się przejść ze starym kolegą ze studiów. Akurat wrócił do kraju. Na zachodzie zaznał dobrej pracy, ciężkiego małżeństwa i klinicznej depresji.
– Kiedy tak leżałem zupełnie bez siły, miałem w głowie myśl Kierkegaarda podchwyconą od ciebie dawno temu, gdy byliśmy studentami – mówił. – Mianowicie, że prawdziwa wolność musi się spełnić nie wobec zwątpienia, lecz wobec rozpaczy. To chyba tak leciało.
– Ja wtedy cytowałem Kierkegaarda? – spytałem zaniepokojony.
– No jasne. Całe godziny wałkowaliśmy podobne tematy – stwierdził, uśmiechając się.
– Dobry Boże… – szepnąłem przejęty grozą.
Czułem, że młodzieniec nadchodzi.
Moja narzeczona śpi, nosząc w sobie owoc wieku męskiego. Wszędzie pozapalałem światła, a wszelki alkohol wylałem do kibla. Na naszych półkach nie lśni ani jeden traktat filozoficzny. Obchodzę mieszkanie z nową, mocną giwerą od brata, pod drzwiami zaś waruje pies. Czujnie zaglądam w każdy kąt, nawet w lustra, skąd spoglądają na mnie przekrwione, zielone oczy zmęczonego trzydziestolatka.
Młodzieniec nadchodzi, a ja jestem wreszcie gotów, aby go przyjąć.