14.04.2022

Nowy Napis Co Tydzień #147 / Trzy pogrzeby w Strachowie

Pierwszy był mój ojciec. Spodziewałem się, że w końcu musi się to stać i nie mogę nawet powiedzieć, że jakoś bardzo się zmartwiłem, gdy już się stało. Ojciec nigdy nie był ideałem. Nie, do ideału było mu tak daleko, że nie opłacało się nawet z kanapy wstawać. Za daleko. Nie mogę jednak powiedzieć, że był okropnym tyranem. Zbyt poważne słowa na takiego chłopa. Ot, był sobie po prostu. Moja reakcja na jego śmierć była idealnym odzwierciedleniem tego, jakim ojcem był. Próbowałem się zmartwić i zapłakać – nie udało się. Próbowałem się ucieszyć – nic z tego. Żadna emocja nie targnęła moim dosyć szczupłym ciałem. Nic. Taki właśnie był mój ojciec i taki miał na mnie wpływ – nijaki. W zasadzie to tylko śmierć wyszła mu całkiem widowiskowo.

Zimy w Strachowie występowały dwie: bez śniegu, z błotem i szarzyzną tak głęboką, że pochłaniającą wszelki kolor świata oraz taka ze śniegiem, z temperaturami tak niskimi, że przy pierwszym kontakcie z mroźnym powietrzem serce stawało dęba, a płuca wdychały sopelki lodu, kłujące boleśnie w środku. Chujoza i trochę mniejsza chujoza. Tak przynajmniej określał nasze zimy ojciec. Jemu przyszło umrzeć akurat w mniejszą chujozę, co można było odczytać jako pewnego rodzaju uśmiech losu w jego smutnym życiu. Jakby ktoś decyzyjny stwierdził, że na zakończenie współpracy odpali nędzarzowi tort pożegnalny. Na osłodę drogi. Ni to pocieszenie, ni to porządne pożegnanie – a uśmiech bardziej ironiczny niż ciepły, ale jednak uśmiech. Święta były białe i to była ojca jedna z ostatnich radości. Bo nie białe święta, to żadne święta. Choinka, śnieg, Jezusek w stajence – w takiej kolejności – to były święta. I jeszcze karp zajmujący przez tydzień całą wannę, przez co myć się trzeba było w misce. Tydzień wkurwiania domowników tylko po to, żeby na koniec dostać młotkiem w pusty łeb. Nigdy go nawet nie tknąłem, bo jak zjeść kogoś, kto przez tydzień patrzy jak się załatwiam, jak spłukuję z siebie mydło za pomocą plastikowej miski, jak szykuję się do szkoły? Wiązała mnie z nim zażyłość większa niż z ojcem i co roku wmawiałem sobie, że ten sam karp wrócił do nas po rocznej podróży dookoła świata.

– Co tam w wielkim świecie? – pytałem głupio, a karp odpowiadał mi niemym spojrzeniem i bezgłośnym bulgotaniem. – No tak, w dupie byłeś, gówno widziałeś. Zupełnie jak ja.

Po kolacji śpiewaliśmy kolędy, otwieraliśmy prezenty i udawaliśmy, że cieszymy się z podarunków. Udawanie byłoby naszym sportem narodowym, gdyby Strachowo było oddzielnym państwem. W zasadzie trochę tak było, bo mentalnością i zasadami funkcjonowania odróżnialiśmy się od reszty kraju. A przynajmniej tak myślałem, bo nigdy nie miałem okazji wyjechać za granicę, żeby się o tym przekonać. Utwierdzał nas w tym jednak wójt, który zasłynął cytowanym w późniejszym czasie po wielokroć stwierdzeniem, że „Polska wchodzi do Unii, ale Strachowo to już nie”. Było to jego pięć minut, bo rozmowę przeprowadzał dziennikarz z powiatowej gazety, a sam tekst został przedrukowany w tygodniku wojewódzkim. Ponoć wójt powiesił sobie w gabinecie wycinek z tej gazety na ścianie. Ach, wspaniały to był wódz samotnej wioski Strachowian opierającej się dzielnie barbarzyńskim najazdom unitów.

Podczas takich zim jak ta, kiedy umarł ojciec, życie w Strachowie zamierało. W jego przypadku już na stałe, ale w większości tylko na miesiąc lub dwa. Jeśli ktoś przechadzał się po okolicy, to raczej tylko po to, żeby dostać się do monopolowego albo do kościoła irracjonalnie wystającego swoją wieżą ponad niskie domy i płaski pejzaż pól uprawnych. Przez wiele lat kościół dominował nad wszystkim swoją próbą dotknięcia nieba, aż w końcu musiał oddać palmę pierwszeństwa wiatrakom, które wyrosły niespodziewanie na polu Ołdaków. Takiej technologii u nas jeszcze nie było. Wielkie konstrukcje, kręcące swoimi metalicznymi skrzydłami na wietrze, wprowadziły apokaliptyczny klimat do naszej zamkniętej we własnych głowach społeczności. Grupce innowierców ekologicznego postępu energetycznego przewodził sam proboszcz, porównujący wiatraki do obrzydliwości Sodomy i Gomory. Grzmiał podczas niedzielnych mszy, że sprowadzą na nas gniew Boży i ogień piekielny, choć nigdy nie udało mi się dotrzeć do ciągu przyczynowo skutkowego, którym proboszcz argumentował nieuchronne potępienie. Jego logika była pokrętna, ale słowa święte, więc niewielu zwracało uwagę na nieścisłości. Jak na razie wiatraki przynosiły jedynie energię i wzbogacały zimowy krajobraz o surowe elementy modernizmu, szarpiąc od czasu do czasu niebo, które niefrasobliwie opadało za nisko.

Taka to była zima, w którą ojciec spakował manatki i wypisał się z wycieczki. Po świętach nastawała w Strachowie pustka czasoprzestrzenna. Szkoła nie funkcjonowała, urząd gminy również, dwa sklepy otwierały się i zamykały bez żadnego uporządkowanego harmonogramu. Czas pomiędzy Bożym Narodzeniem i Nowym Rokiem był tylko niepotrzebnym wypełnieniem i tak już mocno nadszarpniętej życiem przestrzeni. Równie dobrze mogłoby go nie być, a już na pewno tak do sprawy podchodzili Strachowianie. Byle doczekać kolejnego obrotu ziemi wokół osi i jeszcze jednego, i jeszcze jednego, żeby w końcu domknąć cykl i móc w końcu zacząć od nowa. Ojciec nie różnił się w tej kwestii od swoich krajan, z którymi najczęściej zalewał ten pustoczas bimbrem na zmianę z wódką. Nie mogę powiedzieć, że był pijakiem – po prostu nie miał innego pomysłu na siebie, więc butelka wybrała za niego. Trafił nam się jednak los na loterii, bo ojciec jak popił, to albo oplatał swoimi lepkimi rękami napotkanych ludzi, wyznając im miłość i szacunek, albo po prostu odpływał z Morfeuszem w najróżniejszych miejscach, zupełnie do tego nieprzystosowanych. Zdecydowanie był to wygrany los na loterii, bo Markowi z ławki obok trafił się hultaj rozrabiaka. Hultaj rozrabiaka charakteryzował się częstymi napadami złości i agresji, co z każdym kolejnym uderzeniem dziedziczył Marek, rozdzielający później ojcowiznę między kolegów w szkole. Zresztą nie jemu jednemu się trafiło, przegranych losów na loterii zawsze jest najwięcej.

Podczas tego czasowego bezkrólewia jedynym pewnym i stabilnym punktem życia był nasz lokalny pub. Pub to duże słowo na tę budę, ale neonowy napis nad drzwiami mimo wszystko starał się zaklinać rzeczywistość. Było to miejsce utyskiwań na sąsiadów, władzę, żonę, dzieci, psa, kota, krowę, lisy zżerające kury, los i wszystko, co nie pozwalało rozwinąć skrzydeł kwiatowi lokalnej społeczności. A przy okazji można było wypić i od czasu do czasu potańczyć. Koniec roku to były prawdziwe żniwa dla Romana, właściciela tego przybytku. Jeśli w ciemności tracisz drogę, kierujesz się w stronę światła, a Pub Remiza świecił naturalnym blaskiem drinków zapomnienia, dających chwilowe znieczulenie od rzeczywistości. Ciągnęło więc tam mieszkańców Strachowa jak muchy do gówna. Do niego też skierował kroki mój ojciec tej nocy, kiedy kierował swoje kroki gdziekolwiek po raz ostatni. Ale zanim do tego doszło, ojciec odpalił Ursusa.

Nie był to byle jaki Ursus, tylko stara ce trzysta trzydziestka piątka Wieśka, sąsiada zza lasu. Z Wieśkiem łączyło ojca zamiłowanie do starych maszyn, nienawiść do obecnie rządzących (niezależnie od tego, kto akurat rządził) oraz szacunek do papieża-Polaka. Spotykali się, żeby rozprawiać o cylindrach, napędach i tłokach, a że opróżniali Wieśkowy barek, to wychodziło przy okazji. Nie inaczej było w Sylwestra, kiedy to rozprawiali przy stole o szajsie, jaki obecnie jest produkowany, nie to, co kiedyś. W końcu jednak ojcu zabrakło słów, a Wieśkowi zabrakło butelek, więc zgodnie ustalili, że trzeba przejść do czynów i odpalić Ursusa, żeby zabrał ich do monopolowego, jak rumak rycerza do wieży księżniczki. Nie przewidzieli jednak, że zima stawi im opór, sprytnie przechytrzy i wywiezie na manowce. Wieśkowa ce trzysta trzydziestka piątka rozpędzała się dynamicznie, jak na tej klasy traktor przystało, a dźwięk jej silnika był dla starych druhów melodią piękniejszą niż symfonie Beethovena, które ojciec posiadał na starych płytach winylowych. Bo ojciec – jak lubił powtarzać, gdy ktoś z dalszej rodziny albo sąsiadów słyszał – był kiedyś w szkole muzycznej i mógł być wielkim muzykiem klasy światowej. Mógł, ale tak się złożyło, że zamiast w trasę koncertową, musiał pojechać po leki dla ciężko chorej matki, którą opiekował się za młodu. To jego szlachetna decyzja, że zamiast kariery wybrał opiekę nad matką. Bo rodzina jest najważniejsza, pamiętaj, synu. Ja kariery nie zrobiłem, ale ty zrobisz, ty będziesz aktorem, może nawet w tym haliłód, bo geny gwiazdy odziedziczyłeś po mnie. W jego ustach miał to być komplement, choć w moich uszach wybrzmiewało jak najgorsza groźba. Zostanie moim ojcem było największym z koszmarów, jakie nawiedzały mnie w nocy.

Ojciec z Wieśkiem nie przewidzieli, że zwykły rów może sprowadzić ich ambitne plany podboju monopolowego do poziomu wczorajszego śniegu. Tak się jednak stało, gdy zamiast jechać prosto, postanowili sprawdzić skrętność starego pojazdu, najeżdżając na wystający przy drodze pień, co skończyło się przechyłem i spektakularnym położeniem się bokiem w rowie. Nie znajdując rozsądnego wyjścia z sytuacji, niestrudzeni wędrowcy podjęli się pieszego zdobycia celu. Zamiast do monopolowego, trafili jednak do Pubu Remiza, do którego ściągnęła ich taneczna muzyka i unosząca się nad nim atmosfera zabawy i braku trosk doczesnych. Tam też wypili kilka kolejek, przedstawiając współtowarzyszom zabawy mrożącą krew w żyłach historię rajdu ce trzysta trzydziestką piątką. Ani się obejrzeli, a zaopatrzeni w nabite w butelki paliwo, razem z grupą wolontariuszy, szli z powrotem przez pole, żeby wyłowić Ursusa z odmętów śniegu i zwrócić mu należną godność, stawiając go na cztery koła. Wszystko wydarzyło się szybko – jedna grupa pchała, druga grupa ciągnęła, ktoś stał z boku, nawigując, ktoś inny udzielał porad. Traf chciał, że ojciec stracił równowagę akurat gdy ciągnik chwycił przyczepność i z trzaskiem łamiącej się gałęzi – ledwo słyszalnym wśród wiwatów pozostałych mężczyzn – pękł pod ciężarem ce trzysta trzydziestki piątki kręgosłup ojca. Niebo rozbłysło na tę chwilę fajerwerkami, a nowy cykl życia w Strachowie właśnie się rozpoczął.

Śmierć ojca była jedynie kolejnym problemem w piętrzącej się górze trudności życia. Najpierw, pozostawiony przez kompanów na pastwę mrozu, przymarzł do drogi. Gdy już go zeskrobano, trudności sprawiało ustalenie ciągu zdarzeń, bo żaden z uczestników incydentu nie pamiętał, lub po prostu nie chciał pamiętać, co wydarzyło się w noc sylwestrową. Kolejnym problemem było wpisanie daty śmierci – czy jeszcze był to stary, czy może już nowy rok? Dla mnie nie miało to znaczenia, ale w urzędniczych statystykach takie dane stanowiły istotny element. Lepiej zamknąć rok denatem, czy może rozpocząć rok denatem? W końcu jednak ustalono, że wygodniej jest rok zamknąć, bo jaki Nowy Rok, taki cały rok, a głupio by było codziennie rejestrować śmierć mieszkańca. Miejsca na gminnym cmentarzu też przecież nie ma za dużo, więc przezornie w rubrykę „data śmierci” wpisano „Sylwester”. Wykopanie grobu przy tym mrozie też nie było łatwe, więc nie był za głęboki. Proboszcz wykorzystał to w swoim kazaniu, wskazując, że ponieważ ojca pochowano dosyć płytko w ziemi, to łatwiej będzie mu wyjść na sądzie ostatecznym, kiedy wszyscy będziemy sądzeni za swoje występki. Miałem co do tego wątpliwości, ale zostawiłem je dla siebie. Martwiłem się raczej, że gdy przyjdzie odwilż i robaki zaczną zjadać ojca, to mocniejsza burza może go wypłukać z ziemi i rozrzucić po krzakach rosnących dookoła. A wtedy już na pewno trudno będzie mu trafić na sąd ostateczny, bo wcześniej będzie musiał pozbierać się z okolicy. Zostałem po pogrzebie trochę dłużej i patrzyłem, jak pan Zbyszek zakopuje ojca. Chwilę potem, oparty o łopatę, utkwił wzrok w płaskim krajobrazie i powiedział tonem Nostradamusa przepowiadającego koniec świata:

– Bałwany topnieją.

Nie wiem, czy mówił o zmarłych, czy o prawdziwych, śniegowych bałwanach, ale dwa tygodnie później zima w Strachowie dobiegła końca.

Druga była Marysia. Mery, Mery, brzydka Mery, pokaż trochę cycków sfery. Marysia była najlepszą uczennicą w szkole, miała najpiękniejszy głos w całym Strachowie i największe piersi wśród rówieśniczek. Niestety, wielkość biustu nie szła na równi z urodą. Los strasznie z Marysi zakpił i udowodnił, że nie można mieć wszystkiego.

Zbliżała się wiosna, a wraz z nią coroczna impreza kulturalno-prowincjonalna. Wiele lat temu Szczepan z Jaśkiem całkiem przypadkiem wykopali w ziemi pozostałości po jakimś średniowiecznym zamku. To znaczy nie do końca średniowiecznym i w sumie nie zamku, bo ekspertyzy archeologów dowiodły, że odkryte artefakty to co najwyżej elementy jakiegoś dworku zubożałego szlachcica z początków XIX wieku. Nie przeszkadzało to jednak miejscowym działaczom w otoczeniu znaleziska legendą o wielkości Strachowa w wiekach minionych ani w zorganizowaniu corocznej, hucznej zabawy rycerskiej.

Tradycją stał się pokaz jazdy konnej oraz turniej łuczniczy. Do Strachowa zjeżdżali się ułani z powiatu obok, którzy dumnie prezentowali swoje sztuczki na koniach. Trzeba przyznać, że w pierwszych edycjach imprezy widok koni do ujeżdżania, a nie zajeżdżania, robił wrażenie, jednak z czasem popisy podpitych ułanów stały się dosyć karykaturalne i po prostu śmieszne. Po koniach następowała część artystyczna, zazwyczaj składająca się z występów taneczno-muzyczno-teatralnych uczniów zespołu szkół. W większości uczniowie byli do tego delikatnie przymuszani obietnicą poprawy stopni na koniec roku, choć zdarzali się i tacy, którzy na scenie realizowali się artystycznie. Do tej grupy należała Marysia. I ja.

Nieprzypadkowo ojciec wspominał o haliłód. Rzeczywiście byłem aktorem, a przynajmniej miałem nim zostać w niedalekiej przyszłości, jak tylko rok szkolny dobiegnie końca i będę mógł ze świadectwem wyjechać do dużego miasta, żeby realizować swój talent. Bo talent drzemał we mnie wielki, nie miałem wątpliwości. Odkryła go moja ciotka, która zjeździła pół świata albo i więcej. Czasami wpadała z wizytą również do Strachowa. Ciotka nie była z nami spokrewniona, takie wyjątkowe jednostki w naszej rodzinie nie występowały. Była przyjaciółką matki z czasów harcerstwa i moją matką chrzestną. Czemu taka kobieta przyjaźniła się z moją matką, pozostawało dla mnie olbrzymią tajemnicą, ale dopuszczałem myśl, że w poprzednim życiu matka była po prostu inną osobą.

Podczas jednej z wizyt w naszym centrum wszechświata ciotka podarowała mi kapelusz i lasso indiańskie. Prosto z Ameryki, Dzikiego Zachodu, you know. Ja wtedy nie know, o co dokładnie chodzi, ale prezent tak przypadł mi do gustu, że nie rozstawałem się z nim ani na krok. Ciotka w opowieściach przy kawie odkrywała przede mną tajemnice westernów, a ja intensywnie próbowałem odnaleźć jakieś plemię indiańskie w okolicy. Oczywiście żadnego nie znalazłem, ale moje występy tak się ciotce spodobały, że obwieściła wszem i wobec, że będzie ze mnie niezły aktor. Uczepiłem się tej myśli jak rzep psiego ogona i pielęgnowałem ją przez kolejne lata. Możliwości rozwoju aktorskiego w okolicy nie było za wiele, mnie to jednak nie przeszkadzało. Samotnie ćwiczyłem dykcję, zaciskając zęby na wygrzebanych z kosza korkach od wina, czując na języku szczypiący smak alkoholu z domieszką aromatu śmieci, wykrzykując do drzew kwestie z moich ulubionych filmów. Odgrywałem scenki, wczuwałem się w bohaterów, brałem udział w corocznych jasełkach. Po jakimś czasie nie tylko ja i ciotka dostrzegaliśmy mój talent, ale ludzie we wsi zaczęli mówić między sobą, że jeszcze zobaczą mnie w jakimś serialu w telewizji. Dopingowali mnie szczerze, topiąc własne porażki w kuflu piwa w Pubie Remiza.

– Zobaczysz młody, zrobisz karierę. Tylko musisz stąd wyjechać, bo tutaj tylu się już zmarnowało – wyrokowali, wskazując na siebie i zaczynając opowieść o własnych niespełnionych ambicjach, aż w końcu język zamieniał im się w węża i plątał wrednie, nie pozwalając dokończyć myśli.

Nadzieję na lepsze jutro ludzie pokładali również w Marysi. Piękniejszego głosu nie słyszały nawet najstarsze baby ze wsi, a one słyszały w życiu już wszystko. Skąd ten głos wziął się w Marysi – nikt nie wiedział, bo ani jej rodzice, ani dziadkowie nie przejawiali żadnych talentów muzycznych. Stało się to oczywiście tematem plotek i żartów o prawdziwym pochodzeniu Marysi i jej pokrewieństwie z własnym ojcem, ale żarty cichły, gdy tylko Marysia otwierała swoje nieurodziwe usta. Od tego głosu pękały ludziom serca, a ich dusze na moment unosiły się gdzieś w przestworzach, wypełniając trawiącą je przez długie lata tęsknotę. Połączenie tego głosu z wyglądem Marysi tłumaczyć można było jedynie schizofrenią lub opętaniem.

Tegoroczne rycerskie święto miało zostać uświetnione moim solowym występem teatralnym oraz recitalem Marysi. To miały być nasze pożegnalne popisy, zanim wyjedziemy i zrobimy kariery gdzieś w świecie. Zostawaliśmy więc po lekcjach i pod czujnym okiem polonistki, samozwańczej dyrektorki artystycznej imprezy, ćwiczyliśmy swoje role. Pokrewieństwo twórczych dusz – lub po prostu ilość wspólnie spędzonego czasu – skleiło nas ze sobą i przestałem dostrzegać brzydotę Marysinej twarzy. Po próbach chodziliśmy na długie spacery, podczas których planowaliśmy swoje kariery i dopingowaliśmy się wzajemnie w planach podboju światowych estrad. Obściskiwaliśmy się później na przystanku autobusowym i całowaliśmy zachłannie, wysysając siebie nawzajem. Przeżywaliśmy swoje pięciominutowe sex, drugs and rock’n’roll, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało w granicach budzącego się do życia Strachowa.

Jak wszystkie zaplanowane rzeczy, dzień imprezy spadł na nas nagle i niespodziewanie. Byłem umówiony z Marysią na spacer w trakcie pokazu koni, ale rzeczy często dzieją się jak życie – tak po prostu – i czasami trudno nad nimi zapanować. Gdy wyczytano moje imię, poczułem, że dłonie nasiąkają mi potem, jakby przygotowywały się na skok do głębokiej wody. Scena była gotowa, kurtyna w górze, światła skierowane na mnie, linia wyznaczona, ogień buchał jasnym płomieniem, a ja stałem sam jak palec, czując przez ułamek sekundy tak nieuchwytny, że nie wiem czy realny – cień bycia jedynym w swoim rodzaju. Później porwało mnie przedstawienie. Minęliśmy się jedynie na scenie: ja schodziłem, a ona wchodziła, nie zamierzając już nigdy z niej zejść. Jej śpiew drgał powietrzem, wybudzał zwierzęta ze snu zimowego i przemieniał Strachów w najpiękniejsze miejsce na Ziemi. Ten głos wzbijał się do nieba, wypraszając u Boga łaski i błogosławieństwa dla ludzkości. Był zbyt anielski na kruche ciało ludzkie. Rzeczywiście serca od niego pękały; i serce Marysi pękło. Uniosła się kilka centymetrów nad deski sceny i ulotniła razem z aniołami, tam, gdzie jej głos bardziej pasował. I nie było już śpiewu. I nie było już Marysi.

Sprawdziłem później, czy przypadkiem moje serce też nie pękło: było na swoim miejscu, ale wyczułem na nim niewielką rysę, z której od tej pory sączył się oleisty smar o zapachu strachu.

Marysia pochodziła z domu trzypiętrowego, czyli jednego z najbogatszych w Strachowie. Od jej ojca mój dostał swój niewielki nagrobek. Na większy nie było nas stać, a poza tym ojciec za życia nie wyróżniał się niczym szczególnym, więc nie miał też prawa wyróżniać się po śmierci. Zasad w życiu i po nim należało przestrzegać. Co innego ojciec Marysi – biznesmen, budowlaniec, kamieniarz; lokalny dobroczyńca, którego nazwisko dumnie zdobiło boczną nawę kościoła. Marysia dostała anioła tak wielkiego, że skrzydłem mógł objąć nawet Maryję z kaplicy cmentarnej. Był bezczelny, gnuśny i obrażał samą Matkę Boga, ale ksiądz proboszcz nie odważył się tego powiedzieć na głos, bo rynny w kościele same się przecież nie wymienią. Anioł oskarżycielskim wzrokiem patrzył na wszystkich odwiedzających jego podopieczną, jakby był o nią zazdrosny. Tym samym wzrokiem patrzył na mnie – i moje małe pęknięcie w sercu wypełniało się po brzegi oleistym smarem. Przestałem więc przychodzić do Marysi, bo jeszcze serce by mi pękło do końca. Wychodząc z cmentarza po raz ostatni, w przypływie irracjonalnego uniesienia, zwróciłem się do pana Zbyszka, porządkującego śmieci.

– Bałwany topnieją?

Spojrzał na mnie jak na idiotę, a moje uniesienie prysło wraz z podmuchem cmentarnego wiatru.

Pod koniec roku szkolnego Strachowo stawało się przyjaźniejsze, bo natura zaczynała dominować kolorami nad smętnymi myślami mieszkańców. Żeby przyłożyć jeszcze rękę do poprawy wyglądu gminy, zaplanowałem swój wyjazd trzy dni po uroczystości zakończenia nauki. Bilet autobusowy do lepszego świata miałem już kupiony, leżał bezpiecznie w szufladzie biurka, nabierając mocy i pęczniejąc każdego dnia moimi marzeniami. Oprócz trzydziestki uczniów kończących naukę, ze szkołą żegnała się tego dnia również Teresa, nauczycielka fizyki i matematyki. Teresa nie cieszyła się sympatią uczniów, choć myślę, że nie miała w tym swojej winy. Po prostu, jak wielu tutaj, źle wybrała. Gdyby była nauczycielką muzyki lub wuefu, poziom niechęci do niej znacznie by zmalał. Taka była tu po prostu klątwa, że nieszczęścia spływały na ludzi z zewnątrz, niezależnie od ich prób i starań. Teresa na zakończenie pracy wygłosiła wspaniałą mowę, w której dowodziła, jakimi wspaniałymi uczniami byliśmy i jakich cudownych nauczycieli mogła tu poznać. Młodzież gotowa zdobywać szczyty, kadra nauczycielska ciągnąca do góry i wspierająca na każdym kroku, pani dyrektor otwarta na pomysły współpracowników, umożliwiająca realizację własnych przedsięwzięć. Lepszej szkoły nie mogłam sobie wymarzyć, dziękuję za każdy dzień tu spędzony. Po uroczystości całą klasą podeszliśmy do Teresy, żeby wręczyć jej kwiaty i bombonierkę, za którą zapłacili rodzice.

– Jesteście zakałą tej szkoły, nawet rowów kopać nie potraficie – powiedziała, uśmiechając się jednocześnie. Za jej plecami, na ścianie, świecił bielą akronim, który pochłonął dwa pojemniczki korektora. „TCHC” rozwijało się jako „Teresa Chora Całkowicie”.

Wakacje pachniały sianem i solą ze spoconych pleców chłopaków bez koszulek. Torby miałem już spakowane, gdy matka poczuła, że płuca wypełnił jej dym tak kłujący, że nie mogła spać w nocy. Drapała się, chrząkała, szukała znieczulenia, ale nic nie pomagało, bo dym gromadził się przez lata smutków, porażek i samotnych wieczorów. Nie tak łatwo pozbyć się takiego dymu. Chciałem jej pomóc, ale za mało uważałem na lekcjach i nawet porządnie rowu nie potrafiłem wykopać. Miałem być aktorem, a oni nie leczą ciała, choć wierzyłem, że mogą działać przeciwbólowo. W dzień mojego wyjazdu słońce było piękniejsze niż zwykle, a matka skurczona jak nigdy. Nie obejrzałem się jednak za siebie, bo bałem się, że zamienię się w słup soli. Szedłem ulicami Strachowa z nadzieją, że jeśli jeszcze tu wrócę, to już zupełnie w innej roli. Pub Remiza wyglądał jakoś inaczej, kościół wyglądał inaczej, Strachowo wyglądało inaczej. Na przystanku autobusowym przysiadła się do mnie sikorka, badając mnie czujnym wzorkiem. Miałem wrażenie, że widzi moje pęknięcie w sercu, przez co smar zaczął sączyć się na boki. Autobus powoli wtoczył się do zatoczki i drzwi otworzyły się z piskiem. Sikorka dalej prześwietlała mnie wzrokiem, jakby chcąc spijać smar, kąpać się w nim i bawić. Ale on nie był do zabawy, więc przegoniłem sikorkę i spojrzałem na niecierpliwiącego się kierowcę. Tak bardzo przestraszyłem się, że on też widzi to, co sikorka. Drzwi zamknęły się i autobus odjechał.

Trzeci byłem ja, choć nie potrafiłem przyznać tego głośno. Ściskając w ręce niewykorzystany bilet autobusowy, spojrzałem w lustro i wszystko na moment stało się jasne. Matka chrząkała zza ścianą, a ja szykowałem jej dawkę leku. Dostrzegłem, że spełnił się mój najgorszy koszmar: byłem moim własnym ojcem.

Opowiadanie nadesłane w ramach konkursu „Snuj Story” 2022. Zostało wyróżnione drukiem w tygodniku „Nowy Napis Co Tydzień”.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Łazarz Kapaon, Trzy pogrzeby w Strachowie, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 147

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...