24.11.2022

Nowy Napis Co Tydzień #179 / Gość na święcie bon (2003)

Parę maleńkich czerwonych kropel zawisło w powietrzu nieopodal moich oczu. Barwę mają czystą, kształt – doskonały. Są doprawdy śliczne... Spoglądam na nie i wspominam to, co było wcześniej.

Przez całe życie usiłowałem poznać istotę piękna. Widziałem je wszędzie – w kwiatach i w obłokach, w znaku skreślonym pędzelkiem, w młodych twarzach przepływających w tłumie i w odwadze gotowego na śmierć wojownika. Piękno było dla mnie najważniejszą z tajemnic świata.

Ale za każdym razem próbowało mnie oszukać, podszywając się pod coś innego. Zawsze jednak w końcu je rozpoznawałem niczym starą, dobrze znajomą melodię, graną na innym instrumencie. Przeczuwałem, że za doskonałym łukiem skrzydła, miecza lub rzęsy ukrywa się jedna (i ta sama) niewyrażalna zasada. Jednakże nie mogłem uchwycić jej istoty. Kiedy się nad tym zastanawiałem, mój umysł zaczynał błądzić bez celu lub tępo zamierał. A jeśli nawet czasem łapałem koncentrację, piękno, zamiast dać się pojąć, znikało. A ja znowu ukazywałem się przed poczerniałym lustrem wody, na którym sekundę wcześniej połyskiwało słońce.

Nie umiałbym jasno wytłumaczyć, na czym polega istota piękna i wątpię, aby ktokolwiek potrafił tego dokonać. Definicji, które znajdowałem w książkach o filozofii bądź sztuce, nie należy brać pod uwagę. Ich przyciężkie i niezręczne konstrukcje, pozbawione owej cechy, którą próbowały określić, świadczyły jedynie o nieudolności. Zbyt dobrze wiedziałem, że słowa niezdolne objaśnić piękno mogą je zawierać, a nawet – tworzyć.

Na czerwonym moherze dywanu widzę kilka rozsypanych monet – całkiem blisko. Trochę się rozpływają w moich oczach, przez co ich blask staje się łagodny i uspokajający. Mimo to czuć w nich chłód niebezpieczeństwa, którym ciągnie od metalu nawet w jego najbardziej pokojowych inkarnacjach.

Bezpośrednie zagrożenie, pochodzące od obnażonej stali, zawsze wydawało mi się znikome w porównaniu z ukrytą groźbą spowszednienia. To przed nią ludzie od dawna chronią w książkach to najlepsze, co potrafią wydobyć ze skąpych pokładów duszy. Jak w niespokojnych czasach zakopują monety w ziemi. Różnica jedynie w tym, że zamieszki, podczas których ukrywamy pieniądze, zdarzają się w naszym świecie w miarę rzadko, natomiast katastrofa, przed którą próbujemy ukryć piękno w książkach, trwa bez przerwy. Tą katastrofą jest życie. Naprawdę zachować niczego nie sposób, tak jak nie można uchronić przed śmiercią skazańca, robiąc mu fotkę przed kaźnią. Znam tylko jedną książkę, w której autorowi coś podobnego się udało. To HagakureHagakure – przewodnik dla wojownika składający się z przemyśleń samuraja Tsunetomo Yamamoto (1659–1719). Zostały one spisane przez jego towarzysza, samuraja Tashiro Tsuramoto. Opublikowano je po raz pierwszy dopiero w 1868 roku, ponad sto pięćdziesiąt lat po powstaniu (przyp. red.).[1].

„Droga samuraja prowadzi do śmierci”. Reszta książki to zaledwie komentarze i wskazówki, jak stosować ową zasadę w różnorodnych przejawach naszego doświadczenia. Odnosząc ją do piękna, pojąłem w końcu, gdzie szukać tajemnicy. Wszystkie bowiem drogi, na których człowiek spotykał piękno, kończyły się śmiercią. Znaczyłoby to, że poszukiwanie piękna w ostatecznym rozrachunku wiedzie ku śmierci. Innymi słowy, że śmierć i piękno to jedno.

Monety zniknęły z pola widzenia, teraz widzę tylko jedną z nich. Nieskazitelnie krągła. Okrąg jest najdoskonalszą figurą. To symbol śmierci: koniec zlewa się z początkiem. Zatem życie doskonałe musi być okręgiem, który zamkniemy, stawiając ostatnią kropkę. Doskonałe życie to ciągła koncentracja na punkcie śmierci, oczekiwanie na chwilę, kiedy rozedrze się zasłona zakrywająca to, co najważniejsze. Od tego punktu nie sposób oderwać wzroku, nie tracąc z oczu najważniejszego. Odwrotnie, trzeba do niego dążyć i tylko wtenczas odblask piękna okrasi życie, czyniąc je – jeśli nie rozumniejszym – to przynajmniej nie tak bezbarwnym jak u większości. Tak zrozumiałem słowa Hagakure: „W sytuacji albo-albo bez wahania wybieraj śmierć”.

W odróżnieniu od skarbów zakopanych w ziemi te skrywane w słowach przeznacza się dla innych albo – jak się zdarza z najlepszymi książkami – dla nikogo. Hagakure jest jedną z takich książek. Tsunemoto przykazał wszystkie zapisane przez siebie słowa wrzucić w ogień. Piękno jego książki było doskonałe dlatego, że nie pisał jej dla czytelnika. Niczym piękno kwiatu, którego ludzkie oko nie ogląda. Jej los przypomina dzieje samego Tsunemoto, który zamierzał odejść w ślad za swoim panem, jednak pozostał przy życiu, wypełniając pańską wolę. Jeśli porównamy los książki i człowieka, Hagakure pośród książek była takim samurajem jak Tsune wśród ludzi.

Czym jeszcze była ta książka? Może to dziwne, lecz myślę, że również wyrazem miłości. Jednak nie miłości do ludzi czy świata. Podejrzewam, że ta miłość nie miała swojego przedmiotu. A jeśli nawet istniał, to nigdy się o tym nie dowiemy. Tsune uważał, że miłość dopiero wtedy osiąga swój cel, kiedy człowiek zabiera ze sobą do grobu jej tajemnicę. Właśnie tak, jak on sam zamierzał postąpić ze swoją książką. I to wcale nie jego wina, że tajemnicę poznali inni.

I mało, że rozmyślam w tym momencie o książkach, to jeszcze w dodatku widzę ich grzbiety na półce. Nie zdążę już poznać, czego dotyczą, ale się tym nie przejmuję. Na świecie roi się od nadmiaru książek, wśród których niewiele warto przeczytać, a jeszcze mniej – zatrzymać. Dlatego Tsunemoto mówił, że lepiej wyrzucić zwitek lub książkę po przeczytaniu. Życie to także książka. Porównanie równie banalne jak samo życie. Jakiż sens ma czytanie czegoś do końca, jeśli najważniejsze zostało powiedziane na pierwszej stronie? Jeśli to zrozumiałeś, po co ślęczeć w drobnych przypisach drukowanych bez liku? Śmierć za młodu, kiedy jesteśmy jeszcze czyści i piękni, to najlepsze, co może nas spotkać. Niestety – pojąłem to dopiero wówczas, kiedy moja młodość minęła już bezpowrotnie. Pozo[1]stawało przygotować swoje ciało jak należy. Przyznaję, było w tym nieco pozy, jednakże lepsze to niż obrażać śmierć starczym uwiądem. Tak postępuje większość.

Śmierć może być naprawdę piękna. Mogłem godzinami oglądać wizerunki świętego Sebastiana, marząc o podobnej śmierci. Nie podniecało mnie dokładne powtarzanie jego doświadczenia, dobrze rozumiałem, ileż problemów stanęłoby na drodze do tak śmiałego eksperymentu. Wiedziałem też, że święty Sebastian przeżył po strzałach z łuku i dobijali go pałkami (obrazów na ten temat nie malowano zapewne dlatego, że dla bogatych pederastów Odrodzenia, zamawiających wizerunki cierpiącego młodzieńca, drugi rodzaj śmierci był zbyt dosłowną metaforą). Nić życia należało rozerwać własnymi rękoma. W przeciwnym bowiem razie śmierć przeradzała się w coś nieznośnie wulgarnego. Decydując, że sam wypuszczę strzałę, która mnie zabije, podążałem do celu, doskonaląc ciało. Chciałem je uczynić doskonalszym niż to, które oglądałem na obrazach.

Moja fascynacja świętym Sebastianem nie była przejawem sadyzmu, jak mógłby sądzić jedynie ktoś małostkowy. W historii pretoriańskiego trybuna najważniejszy był dla mnie podtekst duchowy. Krew ściekająca po drzewie, do którego przywiązano nieszczęśnika, była posoką świętego i to właśnie nadawało jej głębokie znaczenie. Podniecało mnie, że w tej śmierci piękno zlewało się z czymś wyższym.

Sebastian był świętym. To znaczy – naczyniem, w którym przebywał Bóg, ów niepodzielny właściciel całego teatru życia. Zabijanie świętego było więc w istocie uśmiercaniem Boga. Nie darmo w swoich fantazjach Sebastian przyzywał Go rankiem przed kaźnią, zaledwie wstał z łoża pachnącego wodorostami i włożył skrzypiącą zbroję (ciekawe, że w dzieciństwie tak właśnie przedstawiałem sobie łoże rzymskiego oficera: słaby aromat suszonych wodorostów). Cóż mogło silniej wzburzać duszę niż uśmiercenie najwyższego źródła piękna?

Widok nanizanego na strzały młodzieńca podniecał mnie nie tyle fizycznie, ile mistycznie. Nie mogę powiedzieć, abym żywił cześć dla europejskiego Boga. My nazywamy Bogiem to, czego nie możemy zabić, bo przecież jeśli udałoby się nam tego dokonać, problem zniknąłby sam z siebie. Słowem – Bóg istnieje, ale tylko do pewnej granicy. Nietzschemu zaburzyło to zdrowy rozsądek. De Sade był subtelniejszy i obrzydliwszy, lecz nawet ten jakże swobodny i wyćwiczony umysł pewnie nie potrafiłby sobie wyobrazić, aby święty Sebastian zabijał się własnymi rękoma.

Zabijając siebie – myślałem – unicestwiamy zarazem Boga żyjącego w nas. Karzemy Go za to, że wydał nas na cierpienie i próbujemy Mu dorównać we wszechwładzy, przyjmując Jego funkcję i kończąc znienacka zaczęty przez Niego spektakl w kukiełkowym teatrze. Jeśli On stworzył świat, to w naszej władzy ciągle pozostaje z powrotem rozpuścić ten świat w ciemności. O ile nasz Bóg to jedna z naszych idei, o tyle samobójstwo jest zabójstwem naszego Boga. Przy tym tylekroć może być ono powtarzane, ilekroć ktoś zdecyduje się na ten krok i za każdym razem Bóg przestaje być Bogiem, ginąc na zawsze w ciemnościach. Ileż w tych ciemnościach poginęło bogów, których imion dzisiaj nikt już nie pamięta. Uwiecznić swojego Boga – a przy okazji i siebie – nie uda się, tak czy owak, ilekolwiek razy pstryknąłbyś aparatem przed kaźnią.

Pewnego razu sfotografowałem się z różą, której dotykałem ustami. Obejrzawszy zdjęcie, pojąłem, że wszystkie niezbędne fotografie zostały już zrobione. Nic więcej nie powstrzymywało mnie od ostatniego kroku.

Czemu więc zwlekałem? Wszak nie musiałem kształtować w sobie zgody na śmierć. Ona była czymś w rodzaju domowego zwierzęcia, żyjącego od małego w mojej duszy. Tylko wcześniej ten zwierz żył w zgodzie z innymi współlokatorami, bo oprócz śmierci miałem masę innych namiętności. Śmierć była dla mnie czymś w rodzaju napędu. Mogła stać się współautorem książki albo teoretykiem artystycznego credo, albo też inicjatorem miłosnej orgii. Przyjaźniliśmy się i nic, doprawdy nic nie zapowiadało mojej wizyty u niej w gabinecie w charakterze klienta, aż do pewnego – błahego na pozór – wydarzenia.

Działo się to trzynastego czerwca parę lat temu. Pamiętam datę, bo w tym dniu zaczynało się święto bonŚwięto bon (urabon-e, o-bon matsuri) to japońskie Święto Zmarłych (dni powrotu przodków do domu), którego tradycja sięga VII wieku. Bon łączy elementy sintoizmu (rodzimej religii Japonii opartej na tamtejszej mitologii) i buddyzmu, nazywane bywa także Świętem Lam pionów, ponieważ w ostatnim dniu uroczystości papierowe lampiony mające oświetlić drogę duszom wracającym do zaświatów kładzie się na tafli wody. Słowo bon oznacza miseczkę (tackę) z jedzeniem (w ogólności – płytkie naczynie, stąd bonsai to roślina – sai – w płytkim naczyniu) ofiarowywanym głodnym duchom (gaki). Posiłek składa się na specjalnym ołtarzu – bon-dana. Obecnie bon obchodzi się w dniach 13–16 sierpnia. Święto kończą bon-odori – tańce mające rozweselić dusze powracające do zaświatów (przyp. red.).[2]. Górska droga, po której szedłem, przywiodła mnie do niewielkiej wioski. U wejścia do niej dogasało parę ognisk po[1]zostawionych jak zwykle tego dnia, aby duchy przodków mogły znaleźć drogę do domu. Był wieczór, w powietrzu pachniało palonymi konopiami. Parę razy wrzasnął ptak… Dziwne, pomyślałem, że nigdzie nie widać ludzi. Minąłem zaledwie jedną małą dziewczynkę z naręczem kwiatów. Przeszła powoli mimo, nie dając poznać po sobie, że mnie dostrzega. Zupełnie tak, jakbym był duchem. Przystanąwszy, długo patrzyłem na dym unoszący się nad ogniskami. Stopniowo ogarniał mnie spokój. Wszystko, o czym myślałem wcześniej, straciło znaczenie. Gdzieś z głębi wypłynęła otwarta księga Hagakure:

Czyż człowiek nie przypomina kukły z mechanizmem bez zarzutu: może chodzić, biegać, skakać, a nawet rozmawiać, choć nie ma w nim żadnej sprężyny? A rok później gości na święcie bon. Zaprawdę, wszystko na tym świecie to marność. Ludzie zaś wciąż o tym zapominają.

Ludzie nie odwiedzają się nawzajem podczas święta bon. Rzecz zatem szła o duchach. Wszak wszyscy kiedyś umrzemy i staniemy się duchami.

Kim więc jestem naprawdę? – zapytałem sam siebie i poczułem chłód. Oto stoję przed zatrzaśniętymi na głucho drzwiami. Przyszedłem zwabiony wonią dymu z konopi. Czy pomyślałbym w zeszłym roku, że znajdę się tutaj o podobnej porze? Nikt wprawdzie na mnie nie czeka, lecz mimo wszystko jestem gościem w tej górskiej wiosce. Gościem na święcie bon. Już teraz! Czy nie ma różnicy między żywymi i umarłymi?

Raptem w mojej głowie otwarło się na oścież okno, dawno, dawno temu, zdawałoby się, zatrzaśnięte na amen, i wspomniałem procesję, którą widziałem jako mały chłopiec.

Wspomnienie to było dla mnie bardzo ważne. Jak kurtyna oddzielająca od dzieciństwa. Coś dziwnego i przerażającego zaszło w mojej duszy, kiedy obok naszego domu niesiono w orszaku palankin z ołtarzem. A im starszy się staję, tym mniej rozumiem, co się wtedy działo. Ba, samo wydarzenie barwnie i żywo odcisnęło się w mojej pamięci, lecz upływ lat starł zeń zupełnie jakikolwiek sens, który pomógłby objaśnić, czemuż właśnie to, a nie inne wywołało taki wstrząs. Wciąż żywo pamiętałem sznury na ołtarzu i miedziane obręcze na posochu kapłana, ale samo wspomnienie było niczym. Została po nim tylko otoczka podobna do chitynowego pancerza dawno umarłej osy. Z zewnątrz forma, ton i rysunek, a w środku pustka. Zapewne, myślałem, tam nigdy nie było niczego innego. Każdy z nas jako dziecko bywał po trosze czarnoksiężnikiem i wie, jak zapełnić pustkę fantazmatami, które po jakimś czasie stają się realne.

W chwili jasności i spokoju, stojąc przy ognisku, ponownie przeżyłem to, co poraziło mnie wtedy, wiele lat temu. A później znowu zapomniałem. Dlatego, że nie sposób wyrazić sedna takiego przeżycia, a utrzymać coś w świadomości można tylko wówczas, gdy umie się zawrzeć to w słowach. Kiedy owa chwila sczezła, w mej pamięci kołatała się tylko fraza: „gość na święcie bon”. Reszta znikła jak wyblakły tusz. Byłem jednak dziwnie spokojny, że coś podobnego raz jeszcze mi się przydarzy. W momencie śmierci.

Oglądając się za siebie, widzę, że właśnie tamtego dnia moje pragnienie śmierci stało się jasne i proste. Zresztą w obecnej sytuacji słowa „oglądając się za siebie”, brzmią trochę komicznie. Droga, uczył Tsunemoto, jest dostojniejsza niż sprawiedliwość. Domyślałem się, że to odesłanie do pierwszego zdania Hagakure, które każdy zna ze szkoły, nawet w tych naszych nędznych czasach: „Droga samuraja wiedzie ku śmierci”. Śmierć była postępkiem właściwym, co do tego nie miałem żadnych wątpliwości choćby dlatego, że tak postępowali wszyscy wielcy mężowie bez wyjątku, nawet sam Budda. Ale jak można przejść drogę w jedno mgnienie? Długo nad tym myślałem, aż pojąłem: śmierć i życie trwają chwilę i tylko ona istnieje. Śmierć jest prawdziwym celem owej chwili, jakkolwiek długo ona trwa.

Była to myśl chłodna i czysta niczym matematyczny teoremat. Lecz śmierć okazała się drogą w jeszcze jednym znaczeniu, tym razem – poetyckim. Być może dlatego, że przez całe życie jedynie przymierzałem maski; niczego tak w życiu nie pragnąłem jak szczerości. Bo jeśli człowiek kroczy drogą szczerości – jak głosiły stare wersety – bogowie nigdy nie odwrócą od niego swoich oczu. Ktoś zawoła: zaraz, zaraz, a co do tego ma szczerość, do licha! Nie znam, doprawdy, lepszej odpowiedzi niż wiersz bezimiennego samuraja z dziesiątego tomu Hagakure:

Wszystko w tym świecie
– to kłamstwo.
Prócz prawdy śmierci.

Wyjść na drogę szczerości oznaczało żyć każdego dnia tak, jakbyś już nie żył – mówiła książka. Ja zaś większość życia przeżyłem na odwrót – podobny do trupów wokoło, które ciągle myślą, że jeszcze żyją… Jednakże to, czego doświadczyłem w górskiej wiosce podczas święta bon, dodało mi sił, żeby wyjść na drogę szczerości. Zrobić ostatni krok.

I tak oto przyszedłem na spotkanie z pięknem i śmiercią. Nie można być bliżej śmierci, niż jestem teraz. Lecz piękna nie widzę. To znaczy nie widzę tego piękna, które miałem nadzieję tutaj na koniec zobaczyć.

Widzę natomiast but i zabryzgany ciemną krwią mankiet spodni – z takiej perspektywy, z jakiej mogłaby zobaczyć nogę piłkarza futbolowa piłka, gdyby miała oczy. Z tyłu etażerka z czterema pustymi półkami. Razem z nogą tworzą coś na podobieństwo hieroglifu „drogi”. Tak oto – bez żadnej maski – wygląda droga samuraja. Można by się roześmiać. Albo też zapłakać. Mnie jedno pozostało – płynąć wzdłuż równych brzegów ostatniej myśli, patrząc na zamarłe w powietrzu ostrze miecza i na wykrzywione przerażeniem twarze ludzi, którzy właśnie przed chwilą, z drugiego podejścia, przerąbali mi szyję.

Hagakure powiada, że człowieka, któremu właśnie odrąbano głowę, stać jeszcze na ostatnie podrygi. Za życia traktowałem to niczym bajkę, przypominającą przygody Uedy AkinariegoAkinari Ueda albo Ueda Shūsei (1734–1809) – japoński pisarz i poeta, lekarz, filolog oraz reformator języka japońskiego. Klasyk tamtejszej literatury, jeden z najważniejszych twórców okresu Edo (1603–1868). Pisał opowiadania fantastyczne inspirowane motywami ludowymi oraz zaczerpniętymi z baśni i legend. W Polsce znany głównie ze zbioru Po deszczu, przy księżycu (Ugetsu monogatari, 1776), które w przekładzie Wiesława Kotańskiego doczekało się dwóch wydań (1968, 2021) (przyp. red.).[3]. Zaczytywałem się nimi, będąc jeszcze wówczas chłopcem, który w czasie nocnych nalotów bombowych krył się w schronie z bambusa. Teraz jednak wiem, że to prawda. Rozcinając brzuch, myślałem o Hagakure. To wspomnienie wypełniło moją długą podróż do końca. Mój ostatni ruch. Ot, podryg pamięci, konwulsja myśli – podobna do skurczu mięśni.

Śmierć nie była podobna do innych myśli człowieka. Nie była podobna do niczego w świecie. Zupełnie tak, jakby powidoki różanego krzewu rozpuściły się nagle w pustej przestrzeni, by chwilę później opaść i zniknąć raz na zawsze niczym płuca stworzone dla jednego oddechu. Ten krzew to mój umysł. On także jest moją ostatnią myślą. Zobaczyłem więc punkt, do którego schodzą wszystkie nitki podtrzymujące moje życie. Aż dziwne, że ten punkt był w najbardziej widocznym miejscu, a mimo to przeoczyłem go za życia. Teraz kiedy na niknącym krzewie pojawiła się ostatnia róża, nie mogę dotknąć jej ustami. A najdziwniejsze, że w tylekroć czytanym Hagakure nie znajdowałem klucza do zamka, choć przecież klucz leżał na samym wierzchu.

Na przykład fragment o Chińczyku, który ozdabiał swoją odzież i meble wizerunkami smoków. Był przy tym tak natrętny, że zwrócił na siebie uwagę smoczego boga. I oto przed oczyma Chińczyka pojawił się prawdziwy smok. Chińczyk umarł ze strachu. „Widać – melancholijnie zauważył Tsunemoto – okazał się jednym z tych, którzy głośno gardłują, by zagłuszyć własny lęk”. Śmierć była w moim życiu takim właśnie smokiem. Była nektarem, którym nasączyłem nie tylko swoje książki, ale i własne imię, zamieniając je w hieroglif oznaczający „demona oczarowanego śmiercią”. Należałem do tych zadufanych ludzi, którzy dają sobie słowo, że nie przestraszą się pojawiającego się przed nimi smoczego boga. Co więcej, nie czekałem na niego, lecz sam wyszedłem mu na spotkanie. No i gdzież on, ten smoczy bóg?

W dzieciństwie często czytałem jedną i tę samą bajkę, w której młodego księcia czekała zguba w paszczy smoka. Tyle razy czytałem, aż wyuczyłem się jej na pamięć:

Smok z chrzęstem rozgryzał księcia i przeżuwał po kawałku. Książę cierpiał katusze dopóty, dopóki potwór nie rozdarł go na strzępy. Po czym wyskoczył z paszczy smoka i nie było na nim nawet śladu zadrapania. A smok zwalił się na ziemię i umarł.

Książę trzymał w ustach czarodziejski diament, który za każdym razem przywracał go do życia. Wtedy na ten diament nie zwracałem uwagi, podniecony śmiercią. Byłem zły, że książę wyszedł cało z opresji. W końcu pojąłem, jak tę historię ulepszyć. Wystarczyło zakryć palcem kilka słów:

Książę cierpiał katusze dopóty, dopóki potwór nie rozdarł go na strzępy. Po czym… zwalił się na ziemię i umarł.

Później z moim życiem próbowałem postąpić tak jak z tą bajką. Usiłowałem zamordować księcia, sądząc, że nie ma niczego piękniejszego od umierającego piękna. To śmieszne, ale jeszcze zabawniejsze było to, że sam uważałem się za księcia.

A w rzeczywistości byłem smokiem. I oto smok wali się na ziemię i umiera, a książę wyskakuje z jego paszczy bez najmniejszego draśnięcia. Księcia nie sposób zabić, jakkolwiek smok by się starał. Nie podobna go ani ugryźć, ani podrapać, choć nie ma żadnego czarodziejskiego diamentu w ustach, a i samych ust też nie ma. Wiem to dobrze, albowiem znów go widzę, jak przeczuwałem wtedy, przy ognisku, w opuszczonej górskiej wiosce podczas święta bon. Jestem pewny, że to on, bo już wcześniej go widziałem.

To było dawno temu… Obok naszego dworu przechodziła świąteczna procesja. Przodem kroczył kapłan w masce boskiego lisa i potrząsał posochem, brzęcząc miedzianymi obręczami. Za nim nieśli skrzynkę przeznaczoną na dary ofiarne. A dalej, błyszcząc od słońca, sunął czarno-złoty ołtarz, na którym siedział złoty hōōHōō (w transkrypcji także: hō-ō, hou-ou, ho-o, hoo-o) – czczone we wschodniej Azji stworzenie mityczne, przypominające feniksa, wywodzące się z pradawnych chińskich wierzeń, popularny motyw w sztuce japońskiej. Ptaki te symbolizują pokój i szczęście, a ich pojawienie się zwiastuje nastanie nowej ery (przyp. red.).[4]. Z wierzchu wszystko lśniło pozłotą, w środku było pusto. Ujrzałem pustkę jako kawałek nocnej ciemności w świetle letniego dnia i zrobiło mi się strasznie, bo wyraźnie poczułem, że ten kawałek niebytu, kołyszący się w rytmie niosącej go gawiedzi, rządzi – niczym książę – i tym słońcem, i tym świętem, i tymi świętującymi ludźmi. Kiedy to do mnie dotarło, zrozumiałem, że to nie tyle ołtarz kołysze się w takt gawiedzi, ile gawiedź i cała przestrzeń tańczą do rytmu tej pustki na ołtarzu. W niej bowiem mieści się cały świat wraz ze mną: i słońce, i niebo, i moi rodzice, i wszyscy święci, żywi i umarli, i raj, i piekło, i bogowie, i diabły, i jeszcze, jeszcze więcej. Przestraszyłem się i uciekłem spod ołtarza, próbując ukryć się w domu. Jednakże gawiedź – jakby na rozkaz czarnego księcia – wdarła się na nasze podwórko i szalała pod oknami.

Od tej pory ukrywałem się przed księciem. Ukrywałem się przed nim tak samo, jak kiedyś zasłaniałem palcami słowa, robiąc z mojej ulubionej bajki nie tę, którą chciałem usłyszeć. Nie oznaczało to bynajmniej, że on mnie nie widział. To ja przestawałem go dostrzegać.

Smok był nie tylko ślepy, lecz i głupowaty. Nie rozpoznał księcia nawet wtedy, gdy spotykali się nad stronicami Hagakure. Nasze ciało wzięło się z pustki, powtarzał Tsunemoto, jednak dla mnie trąciło to scholastyką. Sądziłem, że Tsune składał daninę zabobonom epoki, jak na przykład Montaigne, który raz po raz przerywał swoje rozważania ukłonem w kierunku tego czy innego katolickiego dogmatu. Istnienie czegoś tam, gdzie niczego nie ma, nawet w ustach Tsunemoto brzmiało bezmyślnie. Słowa o teatrze kukieł można było przyjąć za przejaw jego męskiego nihilizmu. Muskularna figurka była zajęta ważnym dziełem; machając mieczem, przygotowywała się do rozprucia sobie brzucha. Jakąż karykaturą było moje życie… Ale czy w ogóle życie człowieka może nie być karykaturą?

Miałem się za gościa na święcie bon, a okazałem się kukiełką. Teraz kukła domyśli ostatnią myśl do końca i sczeźnie. Ostanie się tylko mistrz, który już raz popatrzył jej prosto w oczy spod palankinu nad ołtarzem. Gdzie należy go szukać? Gdzie skrył się ten, kto skonstruował mój mechanizm? Aczkolwiek tak naprawdę to wcale się nie ukrywał. Lecz nie wiadomo, gdzie go szukać, bo oprócz niego nie ma niczego… Pewnie dlatego nikt nie może go odnaleźć.

Nic w tym dziwnego. Ludzie to nie lustra, w które zagląda, aby zobaczyć siebie. Ludzie to zaledwie kukiełki dające przed nim przedstawienie za przedstawieniem. Do tego, abym tańczył przed oczyma mistrza, nie trzeba wkładać we mnie wąsa wieloryba. Ja – to jego myśl. On może mnie pomyśleć, jak mu się podoba. Ale jeśli ja nie mogę go ani zobaczyć, ani dotknąć, to on także jest moją myślą. I tak, kiedy ja spotykam się sam ze sobą, mój umysł także sam ze sobą się spotyka.

Być może ktoś w mojej próbie dosięgnięcia mieczem mistrza kukieł dojrzy wielkość buntu wobec niebios. To nie tak. Było to raczej podobne do złowrogiego żartu, z którego nie można przestać się śmiać. Okazało się, że kukły nie można nawet zabić. Kukiełki nie umierają, jedynie przestaje się nimi grać. Dopóki książę udawał smoka, smok zamyślał jego śmierć. Widać byłem złą kukłą. Ale przecież ten, kto mną grał, jest mistrzem. Dzięki niemu ujrzałem najważniejsze. Zobaczyłem prawdziwego siebie – jego. Mówiąc precyzyjniej, to on widzi siebie; inaczej być nie może. To, że ja to wiem, czyni resztę nieważnym.

Teraz zaś nieskończenie piękny i niewidzialny dla nikogo oprócz samego siebie odwraca ode mnie wzrok i Yukio Mishima znika. Zostaje tylko on. Jedyny gość na święcie bon, wciąż przychodzący w gościnę do samego siebie… A głowa Yukio Mishimy, odrąbana nieudolnym uderzeniem miecza, toczy się i toczy po czerwonym dywanie, by nigdy nie sięgnąć końca.

 

Utwór ukazał się pierwotnie w zbiorze ДПП /нн/. Диалектика Переходного Периода из Ниоткуда в Никуда [DPP. /nn/. Dialektyka Okresu Przejściowego Znikąd Donikąd, 2003]. Polski przekład ukazał się w 14. numerze Kwartalnika Kulturalnego „Nowy Napis. Liryka, Epika, Dramat”.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Wiktor Pielewin, Gość na święcie bon (2003), „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 179

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...