23.02.2023

Nowy Napis Co Tydzień #191 / Jeden dzień Władimira Władimirowicza

W nocy znowu śnił mu się Kreml, taki najpiękniejszy, gdy po porannym deszczu słońce rozświetlało czerwone mury, odbijając się krwawymi rozbłyskami w lśniącej cegle. Pałac nad murami też jaśniał, zimną bielą, niczym wielka sześcienna bryła arktycznego lodu. Kąpał się w tym ognistym i zarazem mroźnym blasku, odczuwając bolesny, ale i rozkoszny dreszcz, jakby ta piękna i straszna moc przenikała go od stóp od głów.

On był imperium, a imperium było nim.

Dlaczego te cholerne zapadniki nie potrafią tego zrozumieć? Że inaczej być nie mogło i nie może.

W oczy wciąż kłuła go biel, ale nie pałacu ze snu – uchylił powieki i jak co rano zobaczył kwadratowy ledowy panel lampy, włączany punktualnie o siódmej. Nie znosił tak wczesnej pobudki. Składał podania, aby włączano światło o ósmej, ale mu odmówiono, z uzasadnieniem, że w więzieniu regulaminowo dzień zaczyna się o szóstej; on i tak, ze względu na wiek i stan zdrowia, dostał dodatkową godzinę. Podobnie jak ten baran Łukaszka, który siedział trzy cele dalej, przy końcu korytarza.

Podniósł się z jękiem, kręgosłup, zesztywniały w nocy, zareagował bólem, mimo że wczoraj rehabilitant ugniatał go przez prawie pół godziny. Ukrainiec, sobacza jego mać. Specjalnie takiego przydzielili – jeszcze jedna szykana tego pierdzielonego naczelnika – był prawie pewien, że z pochodzenia Polaka, choć nazwisko słowiańsko nie brzmiało. Wciąż brzmiał mu w uszach oddech masażysty, wysilony, świszczący. Ukr aż się dławił z nienawiści, jak go ugniatał. Ale znał się na robocie i tuż po zabiegu ból prawie przestał być odczuwalny. Nawet dziwiły go te starania, prędzej spodziewałby się, że postara się skręcić mu kark, kiedy strażnik nie będzie patrzył. Zapytał nawet o to Jeana, tego sympatycznego klawisza mówiącego całkiem dobrze po rosyjsku, i usłyszał, że Ostap tego nie zrobi, co więcej, postara się ze wszystkich sił, by pacjent pozostawał w jak najlepszej formie. „Powiedział, że chce widzieć twoją gębę, jak ci wlepią wyrok za zbrodnie przeciwko ludzkości”. No tak, będą wtedy mieli swoje święto. Jebane Chochły, za mało ich moi chłopcy ubili, dlatego tacy hardzi.

Opuścił stopy na leżący pod łóżkiem lniany dywanik – trzy podania musiał napisać do tego krypto-Polaka naczelnika, żeby mu taki przydzielił do wyposażenia celi – i wstał, z niesmakiem słuchając trzeszczących kości. Nie znosił tej swojej schorowanej starości. Odruchowo zerknął przy tym na kopułkę z kamerą zamontowaną nad drzwiami – śledzili go całą dobę, nawet w kiblu, taki przywilej więźnia szczególnej wagi. Zawsze pamiętał, aby zachować kamienną twarz, tak jak był uczony na szpiegowskim szkoleniu. Wróg nie może wiedzieć, o czym myślisz, twarz agenta musi stać się ekranem, na którym powinny być czytelne wyłącznie symulacje, robiona dla zmyłki psychomaskirowka. Dlatego wyszczerzył się do kamery w ostentacyjnym uśmiechu – niech nie myślą, że go przypadkiem złamali.

Podreptał do łazienki, ciasnej jak psia buda, jego wilczury na daczy w Nowo-Ogariowie barłożyły się w lepszych rezydencjach. Jeszcze jedna szykana, pewnie by miał świadomość, że tamte czasy się skończyły. Tak jakby sam o tym nie wiedział. Sapnął z irytacją i wszedł do środka.

Nie lubił tej chwili, gdy w lustrze nad umywalką musiał oglądać swoją twarz: pomarszczoną i obwisłą jak u starego buldoga – słabnące mięśnie nie napinały zwiotczałej skóry. Nie znosił jej serdecznie, w ogóle nie przypominała twarzy młodego przystojnego oficera KGB brylującego po Dreźnie i ściągającego łakome spojrzenia kobiet. Wystąpił o kurację botoksem, ale oczywiście odmówili, z uzasadnieniem, że nie jest to zabieg poprawiający stan zdrowia osadzonego. I musiał teraz patrzeć na ten obrzydliwie zmięty fałd odbity w szkle, bo trzeba się było ogolić. Rosyjski oficer zawsze na służbę stawia się ogolony. A on na służbie był właściwie od dzieciństwa, kiedy z podwórka wzięli go do drużyny judo. Wtedy po komsomolsku nauczył się słuchać i służyć. Najpierw radzieckiej ojczyźnie, potem Wielkiej Rosji. Te głupie zapadniki nie potrafią zrozumieć, że po prostu służył swojej wielkiej ojczyźnie. I robił, co mógł, jak każdy uczciwy Rosjanin, aby stawała się jak największa. Głupki nie rozumieją, chociaż tyle razy im tłumaczył, że to naprawdę prosta filozofia, najdurniejszy rab by skumał: albo Rosja będzie wielka, albo nie będzie jej wcale. A więc musi być wielka, bo kto się zgodzi na zagładę własnego kraju? Czyli tak naprawdę nigdy nie był żadnym agresorem, jak mu wmawiają ci osobnicy nazywający się prokuratorami, swołocz kłamliwych jurystów zebrana z całej Europy. On się tylko bronił przed tymi, co chcieli jego Wielką Rosję okroić! Zapadniki z NATO z nazistowskimi Chochłami Małorosję chcieli zagarnąć, staroruską ziemię, która się Rosji od wieków słusznie należała i należy!

Widoczna w lustrze twarz nagle zadrgała i wyraźnie… rozdwoiła się! Jakby w tle pojawił się drugi Władimir Władimirowicz, o może centymetr przesunięty w prawo względem pierwszego. Zamrugał ostro i z powrotem był tylko jeden. Złudzenie, powidok jakiś albo siada mu wzrok, zawsze sokoli, inaczej by go nie przyjęli do służby. Starość ma jednak swoje prawa, będzie musiał zgłosić, że potrzebuje wizyty u okulisty.

Skrzywił się, zabolało, wirnik maszynki musiał zagarnąć włos wrośnięty w skórę. Ale nic to, Rosjanin musi cierpieć za wielkość Rosji, po to się rodzi, po to umiera. Teraz przyszedł czas na niego. Będzie carem męczennikiem, jak Mikołaj, ubity przez bolszewików. Jak przyjdzie czas i gniew ludu zmiecie zdrajców, przez których tu trafił, wtedy i jego na cerkiewne ołtarze wyniosą i świeczki przed ikonami będą palić. A prochy spoczną w mauzoleum, skąd wreszcie wyrzucą zawekowane truchło tego głupka Lenina, co dał Ukrom własną republikę i zapoczątkował podział Wszechrusi. Od tego półżyda i półazjaty wszystko się zaczęło, komucha i zbrodniczego internacjonała. Nie zasługuje, sabotażysta jeden, żeby leżeć pod Kremlem. Nie to, co on, męczennik za sprawę.

Tak, męczennik, bo cierpiał cały czas, nawet oddając mocz, piekielna prostata wyrosła, a leki nie pomagały. Konował mówił, że trzeba operować, ale nie da się tknąć żadnemu z tych zapadników, jeszcze by się któremu skalpel omsknął. Tak się nałykali propagandy kłamliwego Zachodu o tych mordowanych dzieciach, że nie wiadomo, co by jeden z drugim zrobił. Nie chciał przejść do historii jako człowiek, który zszedł na stole operacyjnym podczas operacji genitaliów. Z carskiego życia został mu tylko finał i to on zdecyduje, jaki będzie, a nie jakiś grzebiący w jajach konował.

Spłukał wodę i wrócił do celi. Z niechęcią obrzucił wzrokiem niewielkie prostokątne pomieszczenie. Nie potrafił przywyknąć do ciasnoty, w pałacu w Jałcie kibel był dwa razy większy od tej klaustrofobicznej nory. Zaraz pierwszego dnia oprotestował te skandaliczne warunki, żądając traktowania godnego głowy państwa, ale mu oświadczono, że nie jest już głową państwa, tylko podsądnym oddanym do osądzenia trybunałowi, a poza tym wszystkie cele w więzieniu są takie same, na tym polega demokracja. Dowiedział się potem, że Łukaszka nawet się na tę skandaliczną ciasnotę nie skarżył, ale temu kołchozowemu pastuchowi zawsze wszystko pasowało. Po prostu znowu jest w kołchozie i robi, co każą.

Spojrzał na rozbebeszone łóżko przy ścianie. Powinien je przed śniadaniem zasłać, ale mu się nie chciało. Poza tym niech to będzie jego akt protestu przeciwko bezprawnemu przetrzymywaniu w tym więzieniu. Nie uznawał żadnych międzynarodowych trybunałów. Też coś, trybunały sobie wymyślili! Tam, u siebie, sam był trybunałem. Jak starorzymski cezar jednym ruchem palca skazywał i ułaskawiał. Częściej skazywał, nie było za co ułaskawiać. Za dysydenckie brechtanie – do łagru albo do dołu, no bo co innego?

Pod usytuowanym pod sufitem wąskim, poziomym oknem stało biurko, na nim stos teczek z aktami. Odmówił korzystania z tabletu, nigdy nie miał przekonania do tych głupich wynalazków. Jeśli ma coś czytać, to niech dadzą normalną papierową bumagę. No to wczoraj znowu przynieśli dwie kupy, każda prawie na metr wysoka, i powiedzieli, że to pierwsza część, będą następne porcje. A na przeczytanie tej dostał tydzień. Tyle że on niczego nie zamierzał czytać. Niech sobie przynoszą tego drukowanego kłamstwa, ile chcą. Nawet jednej teczki nie otworzy. I tak wie, co tam jest. Same kalumnie i oszczerstwa, na niego i Rosję, nic innego. On wiedział, gdzie jest prawda.

Jak mu pierwszy raz tę makulaturę przynieśli, zaraz na początku, to miał niezły ubaw, kiedy zabrał cały stos do łazienki i dyskretnie darł na kawałeczki, wrzucając do kibla, myślał, że zejdzie mu na tej zabawie do obiadu, ale zapomniał o regularnym spłukiwaniu i sedes się zatkał, nic dziwnego, prawdziwy Rosjanin zawsze ma problem z sedesami. Tym razem jednak zaliczył wpadkę, a już na kursie przygotowawczym do służby mówili, że detale są najważniejsze. Zapomnisz o durnym drobiazgu i cała robota do kitu. Zalał łazienkę, a jego prześladowcy wkurzyli się nie na żarty. Dołożyli kamer, a te wczoraj przyniesione akta wydrukowali na jakimś sztywnym jakby plastiku, nie dało się tego ani podrzeć, ani nawet pogiąć. Cwaniaczki, ale do czytania i tak go nie zmuszą. Niech sobie tam leżą na biurku, jak już muszą. Małym palcem tego nie tknie.

Szczęknął zamek i w drzwiach pokazał się Jean – uśmiechnął się, licząc, że zagada do niego po rosyjsku, ale dziś młody klawisz wyraźnie nie był w humorze. Bez słowa podał mu tacę ze śniadaniem i zamknął drzwi. Położył ją na małym stoliku przy wejściu do łazienki i przycupnął na taborecie – on, który siedział przy stołach wielkich jak lotniska, w wyścielanych atłasem fotelach robionych na miarę. Tak go upokarzali, wiedział po co, chcieli go złamać, złachmanić, pokazać, że teraz jest marnym zekiem w ich eurozonie, a nie carem wielkiego kontynentu. Drugim upokorzeniem było żarcie, jakieś ekogówno, galaretki i sałatki cholera wie z czego. Wielokrotnie żądał rosyjskiego jedzenia, blinów, pieczonego mięsa i kartoszki, ale mu odmawiano, wyjaśniając z typową dla zapadników obłudą, że więzienny regulamin nie robi dla nikogo wyjątków.

Myślał nawet o głodówce, ale nie chciał odstawiać Nawalnego. Na pewno nie zamierzał naśladować tego zdrajcy. Normalnej Rosji mu się zachciało, cywilizowanej, dla ludzi, ględził o tym jak potłuczony. Rosja nie ma być normalna, Rosja ma być wielka! Bo jak nie będzie wielka, to nie będzie jej wcale. Tego właśnie te durne zapadniki nie rozumieją. Że Rosja nigdy na nikogo nie napada, ona tylko broni swej wielkości, czyli samego istnienia, to samoobrona. A każdy naród ma prawo do samoobrony, same zapadniki to w kółko powtarzają. Co więc tutaj robi? Przecież tylko ratował swój kraj przed nicością! Walczył o ocalenie Rosji! To ma być zbrodnia? Za to chcą go sądzić?

Już dawno zdecydował, że jeśli w ogóle otworzy usta przed tym nielegalnym trybunałem, to tylko na ten temat. Teraz przepowiadał sobie w myślach główne tezy ewentualnej przemowy i ćpał galaretkę, zieloną, wyglądającą jakby ją zrobili z mielonych świerszczy. Smak też jakby na to wskazywał. Ale jadł, przez rozum. Raz, że ten podlec Nawalny, dwa – ten głupiec Łukaszka, który jak spróbował głodówki, to go wzięli na dożywianie dożylne. Leżał potem obwiązany pasami i ponakłuwany igłami. Tak głupka napompowali odżywkami, że jeszcze przytył. Trybunałowi najwidoczniej zależało, aby podczas rozprawy dobrze się prezentowali. Wiedział dlaczego. Przedstawienie z nimi oboma w roli głównej miało być dla całego świata, pokazówka tryumfu zwycięzców, już się pismaki podniecali i wygadywali, że to będzie taki show, jakby Hitlera z Himlerem sądzili w Norymberdze i robili striming w necie. Tak mu powiedział adwokat.

Oczywiście, że nie zamierzał na to pozwolić. Oczywiście, że myślał o samobójstwie. Ale już pierwszego dnia Jean mu to odradził, jakby się domyślił, co mu chodzi po głowie, pewnie po jego minie, jak zobaczył, do jakiego „apartamentu” został zapakowany (maskirowka, głupku!). I wyjaśnił, że w więzieniu całą dobę dyżuruje ekipa medyczna, w każdej chwili gotowa do interwencji, a w ścianach, podłodze i suficie zamontowano skanery mierzące puls, temperaturę i inne wskaźniki osadzonego, są tam i inne urządzenia, jakby rezonatory, dzięki którym ci medycy widzą „każdą komórkę twojego ciała”, jak się wyraził Jean. „Jak się targniesz na życie, to od razu to zauważymy, odratujemy cię i wsadzimy w kaftan”. Mimo to wciąż o tym rozmyślał, aż kiedyś coś musiał zdradzić w rozmowie z obrońcą, bo mu papuga powiedział, że jeśli podsądny z racji wypadku czy choroby nie może sam przeczytać akt, to zostaną mu one odczytane przez lektorów. Tego się naprawdę przestraszył, od słuchania przez dziesiątki godzin tych kłamliwych bzdur na pewno by oszalał.

Z niechęcią patrzył na piętrzące się na stole niby-plastikowe papiery. Na wierzchu leżał wykaz… nie żeby czytał, zerknął tylko. Pewnie, że była teczka Nawalnego – „tego pana”, jak go nazywał – bo podobno siedział niesłusznie. Co to znaczy niesłusznie? Jak każdy wróg i zdrajca Rosji siedział jak najbardziej słusznie, i tak podlec powinien się cieszyć, że nowiczoka drugi raz nie posmakował. Albo kulki, jak ten głupiec Niemcow, co to się sam widział na Kremlu. Jego teczka leżała pod papierami Nawalnego, wystawała, zauważył nazwisko. Wot, chytre zapadniki, chcą go wrobić w zlecenie morderstwa, ale on się nie da. Nie miał z tym nic wspólnego, to nie on, to Kadyrow, to ten czeczeński kryminał nasłał swoich striełców. Niech przesłuchują Kadyrowa, jeśli namierzą tę kaukaską jaskinię, gdzie go podobno właśni Czeczeni znaleźli i zatłukli. Może im coś powie, jeśli go znajdą i ożywią.

Tak się zamyślił, że upuścił łyżeczkę, którą mieszał herbatę. Naczynia i sztućce musiał oddawać w komplecie, wszelkie braki powodowały rewizję w celi, a gdyby braku nie znaleziono, trafiłby natychmiast na tomograf jako podejrzany o połknięcie. Dziś nie miał ochoty na taką zabawę, ze stęknięciem schylił się i zaczął szukać na podłodze, przysiągłby, że spadła tuż pod stolik. Ale tam łyżeczki nie było. Zaintrygowany padł na kolana i przeszukał całą podłogę, od drzwi do biurka. Ani śladu tej głupiej łyżeczki. Zaklął brzydko pod nosem, oznaczało to kipisz w pokoju, i to nie z jego winy. Zrezygnowany usiadł przy stoliku i ze zdumieniem zauważył, że… łyżeczka spokojnie tkwiła w kubku! A przecież poleciała na podłogę, słyszał, jak upadała! Złapał się za czoło, ale było chłodne, nie miał gorączki. Skąd te zwidy? Zawsze szczycił się trzeźwym umysłem, pić nie lubił, a tutaj żadnego alkoholu mu rzecz jasna nie dawano. Chyba że z tego odosobnienia zaczęło mu się mieszać w głowie. Odetchnął trzy razy głęboko, zamknął na chwilę oczy i znowu spojrzał na łyżeczkę. Tkwiła tam, gdzie przedtem, w kubku. Może rzeczywiście jakieś starcze zwidy albo problemy z optyką, jak przedtem przy lustrze.

Drzwi się znowu otworzyły i wciąż milczący Jean odebrał od niego tacę z naczyniami. Do obiadu miał z klawiszami spokój, w tym czasie powinien zapoznawać się z aktami. Nawet mu telewizję, bydlaki, wyłączyli. Zarządzenie sądu, żeby się skupił na aktach. A tak lubił popatrzeć na sport. Łukaszce, kolaborantowi jednemu, nie wyłączyli, gapi się na ten swój hokej. Nie przyznał mu się na spacerniaku, ale domyślał się, że pewnie obiecał przeczytać akta. Może i dlatego, że było ich pewnie mniej niż jego, Białoruś dziesięć razy mniejsza od Rosji, co tam mogli na głupiego bat’kę nazbierać.

Nie to, co u niego. Na sam Mariupol z piętnaście grubych zszywek. Samych kłamstw, że to niby za jego sprawą z miasta nie został kamień na kamieniu i poległy tysiące, a on wydawał rozkazy. Wszystko kłamstwa i oszczerstwa. Żadnych rozkazów nie wydawał, a Mariupol zbombardowali i zmietli z powierzchni ziemi ukrofaszyści, po to, żeby Rosjan oskarżyć. A przecież każde dziecko w Rosji wie, że jego sołdaci mogą być jedynie wyzwolicielami, prawymi bojownikami w słusznej sprawie. Honorowi ruscy ludzie, nie to co ci ukraińscy naziści i narkomani. Mariupolcy, jak chcieli żyć, mogli się poddać. Nie chcieli, więc ponieśli zasłużoną karę, tak jak ci z Charkowa i Czernichowa. I to z rąk ukrofaszystów, których tak ukochali. Prawdziwa ironia losu, jak mówią w Rosji, tylko te głupie zapadniki nic a nic nie rozumieją. Nigdy zresztą nie rozumieli, bo Rosji, jak pisał poeta, nie można zrozumieć, w Rosję trzeba uwierzyć. A na Zachodzie, jak wiadomo, same gendery i niedowiarki. Wiara, prawdziwa wiara prawosławna ostała się tylko na Świętej Rusi. I tak naprawdę za to będą go teraz karać – za to, że wierzył w Rosję i jej wielką dziejową misję.

Od razu się lepiej poczuł, mimo że pod tym Mariupolem leżały akta z innymi miastami, wsiami i przysiółkami, rzekomo tak samo zniesionymi z powierzchni ziemi przez bohaterską rosyjską armię, było tego jeszcze wiele pudeł, jak uprzedzał adwokat, czekały w kolejce. Niech czekają, nic nie zamierzał czytać, jeszcze czego! Ani chwili na ukrofaszystowskie kłamstwa i konfabulacje. Najwyżej obejdzie się bez telewizji. Car męczennik musi cierpieć jak pierwsi chrześcijanie. Jak święty Jerzy zamęczony przez pogan.

Bardzo mu się ta myśl spodobała. Tak, cały ten dęty gejeuropejski trybunał i nielegalny proces stanie się sceną jego męki jak rzymska arena dla zabijanych przez pogan chrześcijan. Wygłosi przemowę wstępną, w której podważy legalność sądu i wykaże bezprawność samego procesu oraz wyłoży racje „ruskiego miru”, a potem zachowa wzgardliwe milczenie, cokolwiek by prokuratorzy, podjudzeni przez chochłów, nie wygadywali. Odnoszenie się do tego steku bzdur i kalumnii byłoby poniżej jego godności. Rosja, Wielka i Święta Rosja powinna zobaczyć dumną i kamienną twarz, gdy będzie wysłuchiwał tych wszystkich kłamliwych oskarżeń – męczennik wspaniałego narodu, który weźmie na siebie górę niepopełnionych grzechów i win niezawinionych. A potem będą o nim śpiewać w cerkwiach, o jego świętym męczeństwie, i malować ikony z jego niewzruszoną twarzą w złotej aureoli.

Wstał i zaczął się przechadzać po celi. Od drzwi do biurka, sześć kroków, potem musiał zrobić zwrot, inaczej nadziałby się na blat z aktami. Ale znalazł na to sposób – zamykał oczy i wyobrażał sobie, że oto idzie – nie, kroczy dostojnie, choć energicznie – po czerwonym dywanie przez długie kremlowskie korytarze, mijając wyprężonych jak struny młodych gwardzistów, spokojny i skupiony, bo wiedział, że idzie transmisja. Naród zawsze musi widzieć swą władzę w majestacie, w blasku złota ze stiuków i kryształów z kandelabrów, w dostojeństwie i sile, tylko wtedy ją szanuje, zdjęty nabożną czcią z przymieszką jakże pożytecznego strachu. Dlatego zawsze tak się spinał, z nieruchomą i nieprzeniknioną twarzą przekraczając kolejne złote wrota, otwierane przez wystrzelonych jak młode brzozy kadetów – aż dochodził do wielkiej, białej sali pełnej czerwonolicych czynowników z przyklejonymi uśmiechami, gnących się jak trzciny na wietrze, gotowych w imieniu narodu do poddańczego hołdu…

Zawył, mimo że odliczał w myślach kroki, widocznie postąpił o jeden za daleko, aż wyrżnął kolanem o kant biurka. Ale na pewno liczył dokładnie, zawsze celował w rachunkach, nauczyciel matematyki go chwalił, nie mógł się pomylić. Otworzył oczy i zamarł, przez moment wydało mu się, że ściana wykonała coś w rodzaju skoku, błyskawicznego odjazdu jak w zoomie, odsuwając się o blisko metr. Trwało to może z ćwierć sekundy. Kolejne złudzenie, figiel psującego się wzroku? To w takim razie o co wyrżnął? Biurko też było odsunięte, czyli nie doszedł do niego. Mimo to kolano wciąż go bolało. Co się dzieje?

Na dodatek stos akt z tymi bzdetami o jego rzekomych zbrodniach poleciał na podłogę, będzie musiał pozbierać. Strażnicy nie lubili nieporządku i za zbyt duży bałagan – rozbebeszone łóżko tolerowali – mogli z kolacji skasować czekoladowy deser, jedyną rzecz, jaką lubił zjeść z tego „demokratycznego” więziennego menu. Dlatego najpierw długo rozcierał obolałą rzepkę, a potem zbierał z podłogi akta. Starał się przy tym nie czytać napisów z okładek, machinalnie odnotowywał nazwy miast jak Bucza, Borodzianka, Hostomel, Mariupol, Chersoń, Irpień, Łyman, jakieś donieckie, zaporoskie czy chersońskie wiochy… co go obchodziły ukraińskie zadupia? Podobno tam mordował, tak mówił adwokat. Co za brednie! W czasie „specjalnej operacji” przeważnie przebywał w bunkrze koło Uralska, ani mu było w głowie zbliżać się do obszaru działań… a jeśli jakiś sołdat coś komuś w czasie wyzwalania tych ukronazistów zrobił, to niech jego ścigają. Na piśmie nic nie ma o tym, że on komukolwiek kazał mordować cywilów… nie po to na szkoleniu wbijali mu do głowy, żeby nic na piśmie – nie ma bumagi, nie ma dowodu. A bez dowodu nie ma winy. Tyle te zapadniki ględzą o prawie, sprawiedliwości, a jego, niewinnego, postawili przed nielegalnym trybunałem i chcą wsadzić za coś, czego nie zrobił! Zgniłki i hipokryci, słusznie z nimi walczył.

Usiadł na stołku i rozmasowywał nadal pobolewające kolano. Zerknął na ekran telewizora – wciąż wyłączony, wyświetlał się na nim tylko zegar, do obiadu zostało przeszło dwie godziny. Co robić? Prosił o książki, ale odmówili, ze względu na akta. Wiedzieli z podglądu, że nie chce czytać tego śmiecia. Ale i na to miał sposób. Zamknął oczy i zaczął marzyć… o tym, że znowu siedzi na koniu i gna jak wiatr przez nadwołżańskie pola i lasy, wolny jak taczanka na stepie… Oparł się o ścianę, powieki ciążyły mu coraz bardziej…

Z drzemki obudził go szczęk zamka. Drzwi otworzyły się, ale zamiast Jeana zobaczył Gastona, osobnika o wyglądzie żigolaka i z wąsikiem alfonsa. Nie lubił go. Wypisz wymaluj Pieskow, nawet w podobnie cwaniakowaty sposób się uśmiechał, pewnie był taką samą lizusowatą i chytrą gadziną jak tamten rzecznik, jak się okazało – głównie własnego interesu. Odebrał tacę, znowu dawali zupę dyniową, a na drugie sojowy kotlet z groszkiem, syf jakich mało, ale na szczęście obok sałatki z jarmużu zauważył podsmażane ćwiartki kartoszki. No i znośny kompot z gruszek. Przynajmniej tyle, obiad tak całkiem nie pójdzie na straty.  

Żując tę soję – przez rozum oczywiście, nie marzył o dożywianiu przez żyły – jak zwykle o smaku przyprawionego ziołami mydła, rozmyślał z goryczą o Pieskowie, pewnie przez Gastona i tę jego żigolakowatą fizys. Gnój tak się umiejętnie łasił, przypochlebiał, a on mu wierzył we wszystko. Ktoś mu kiedyś powiedział, że nazwisko rzecznika w języku polskim odnosi się do sobaki, sobaka to po polsku „pies”. No tak, w psim łaszeniu się trudno było znaleźć lepszego od tego podleca. Do tej pory pamiętał ten fałszywy uśmieszek, kiedy przyszedł powiedzieć, że dłużej tak się nie da i podjęli decyzję, jedyną słuszną i możliwą… Za nim stała reszta spiskowego gangu: Szojgu, Naryszkin, Patruszew, Miedwiediew i inni, których karmił przez dziesiątki lat. I teraz przyszli pokąsać rękę, która dawała im bogactwa i władzę. Tyle lat ją pokornie lizali, a potem, cholerni puczyści, zdradzili i ugryźli. Tchórze, atomówki się przestraszyli. Tłumaczył przecież, że nawet jak odpalą, to zapadniki zdechną, a oni trafią do raju, prawosławnego oczywiście. Wypierdki, woleli na Riwierę, gnidom spieszno było do swoich willi i jachtów.  

Temu sobace z wąsikiem nawet powieka nie drgnęła, kiedy tłumaczył, że nie mają innego wyjścia. Bo inaczej chodzący na pasku Ukraińców i Polaków zapadnicy nigdy nie zdejmą sankcji. A naród ma dosyć, więcej nie wytrzyma, już żre trawę i jak szybko czegoś nie zrobią, to wybuchnie bunt, co gorsza, wojsko też jest coraz bardziej niespokojne, front stoi albo się cofa, Ukry napierają, dezercje się mnożą i nastroje coraz gorsze. „Przerżnęliśmy, Władimirze, atomówka nie pomoże” – powiedział ten psi podlec, a tamci pokiwali głowami. Wiedział, co to znaczy. Przyprowadzili ze sobą oficerów do aresztowania, jak po Berię.

Pewnie, że musieli na kogoś zwalić. Padło na niego, bo na kogo innego? Chcesz zrobić interes, to idź na targ z bykiem, a nie z kozą. No i sprzedali go jak byka na ofiarę całopalną, żeby zapadniki urządzili cyrk z trybunałem i uspokoili swoje liberalnotęczowe sumienia. A oni mogli wreszcie wrócić do tych swoich jachtów i willi na Lazurowym Wybrzeżu, Sardynii i nad Como. Bo to wszystko Władimir, nie my! Macie Władimira, weźcie winnego, oberzbrodniarza, i sobie go sądźcie, a nas puśćcie do willi, kont i jachtów! Tak to sobie wymyślili. Nieraz myślał o tym, żeby się na tej bandzie odegrać i puścić farbę: co i kto, kiedy i gdzie. Zapadniki nie mieliby wyjścia, musieliby zapełnić cele obok puczystami. Ale wtedy tamci w rewanżu nadaliby na niego – i wielu w Rosji mogłoby w te łgarstwa i oszczerstwa Pieskowa i innych uwierzyć, za blisko ich dopuścił, za dużo wiedzieli. Nie, lepiej było milczeć i zostać męczennikiem. Niebiańska chwała i złoto ikon lepiej mu się kalkulowało niż zemsta na tych sobakach.

A jeśli nie będą czcić? Bo puczyści zabronią? Oczernią jak dobrego gosudara Josifa Wissanoriowicza? I nie dadzą do mauzoleum po tym głupku Leninie? Nie, dobrzy ludzie nie dopuszczą. U nas, w Rosji, dobrych, wierzących ludzi nigdy nie brakowało. I nie zabraknie.

Telewizor zabrzęczał i widoczne na ekranie cyfry z godziną siedemnastą zaczęły rytmicznie pulsować. Wreszcie godzina spacerniaka, wszystko zgodnie z więziennym regulaminem – drzwi uchyliły się i stanął w nich strażnik z opaską na oczy, drugi czekał z wózkiem w korytarzu. Odwozili go na ten spacerniak jak na stół operacyjny, pilnując, aby nic mu się nie stało i by przy okazji niczego po drodze nie zobaczył. Zdejmowali opaskę dopiero na zewnątrz, w otoczonym czterometrowym białym murem kwadracie piętnaście na piętnaście metrów, bez siatki u góry, kamer naliczył jedenaście, pewnie drugie tyle było ukrytych. Za to z trawnikiem równiutko przystrzyżonym na trzy palce, chodziło się po tym jak po dywanie z Samarkandy. Tym razem spacerował sam, bez Łukaszki – pewnie dziadydze znowu dolegały kolana i nie dawał rady ruszyć się z celi. Jak się po osiemdziesiątce udaje młodzieniaszka i pcha z kijem na lodowisko, to potem wychodzą takie kwiatki. Trochę nawet żałował, że „kolegę prezydenta” zmogło; lubił mu nawrzucać podczas spaceru, zwłaszcza za to, że scykorzył i nie posłał wojsk, tak się dzielny bat’ka bał swoich białoruskich murzyków, że mu się zbuntują. On się swoich nie bał. Od czego w końcu są, jeśli nie od zdychania za Rosję? Po to się przecież urodzili.

Przystanął na chwilę przy kwietniku zajmującym środek spacerniaka. Bratki i nasturcje dla zeków – to mogli tylko zapadniki wymyśleć, pierdoleni humaniści, spedaleni esteci. I z powodu tego swojego zasranego humanizmu nie chcą dać mu czapy, honorowej roztriełki, choć podejrzewał, że nie chcieli też z niego robić męczennika. Karę za każdą zbrodnię będzie miał wymierzoną w latach do odsiadki, tak mówili adwokaci. Od pięćdziesięciu do stu, w zależności od paragrafu, chodzi głównie o zbrodnie przeciwko ludzkości i pokojowi. Podobno tylko w tym stosie, co leży na biurku i którego nie tknie, może być nawet dziesięć tysięcy lat odsiadki, za sam Mariupol z pięćset a może i osiemset. W przypadku, gdy sąd okaże łagodność, to tylko osiem tysiaków – jak to usłyszał, tak się rozrechotał, że o mało nie udusił, aż zsiniał od bezdechu i musieli wzywać pielęgniarza. Parsknął pod nosem na wspomnienie tej głupoty. Mogliby dowalić i milion za każdego ubitego Ukra, przy tej prostacie pożyje najwyżej dwa, góra trzy lata. Pewnie dociągnie do wyroku, a potem Władimir Władimirowicz, jak tyle razy przedtem, pokaże tym głuptakom wała i uroczyście odwali kitę, trafiając do panteonu męczenników Wielkiej Rosji.

Klęknął z trudem przy rabatce i zerwał rozkwitniętą nasturcję… rozgniótł kwiat w palcach, pachniał jak te w oranżerii w Jałcie, jak wspomnienie innego życia. Dobrze, że ten obecny żywot eurozeka wkrótce dobiegnie końca. A jeśli nie… raptem przypomniał sobie, co mówił ten Ukr, kiedy ugniatał mu plecy… zabolało… i coś złośliwie do niego powiedział, o tym, że wkrótce skończą się jego męki, bo raczej nie za długo posiedzi za te rzekome ukraińskie zbrodnie. Masażysta zamarł, po czym pochylił się nad nim, jego wysilony oddech przeszedł w szept, ledwo słyszał, co tamten szybko mówi dławiącym się z nienawiści głosem. Coś o Amerykanach i „efekcie Madoffa”, o wdrożeniu nowej procedury penitencjarnej w stosunku do skazanych na wielosetletnie wyroki, kriogenice, implancie podłączonym do neuronów i takie tam bzdury. Że zamrożony mózg zostanie zatrzymany, padały dziwaczne określenia jak „pseudodylatacja” i „zapętlenie”… że dzięki temu każdy odsiedzi tyle, ile mu zasądzono, dzień po dniu, nawet jeśli dostanie sto tysięcy lat i nawet jeśli będzie to tylko jeden i wciąż ten sam dzień.

Prychnął z pogardą, strzepując resztki kwiatka na trawę. Bajki, wymysły durnego Ukra, który pewnie nie może pogodzić się z tym, że największy wróg jego nie-narodu żadnego wielokrotnego dożywocia odsiadywać nie będzie. Wymknie im się przy pomocy kostuchy. Tak po prostu.

Nagle ściemniało. Zaniepokojony uniósł głowę i spojrzał na niebo. Coś działo się ze światłem, co prawda słońce znajdowało się poniżej krawędzi muru, ale widział, że dotychczas bladoniebieskie niebo wyraźnie zieleniało… a w tej zieleni pojawiły się pasemka żółci, czerwieni i fioletu, coraz szersze, jakby ktoś na tarczę słoneczną nałożył ogromny pryzmat. Patrzył na to ogłupiały, a wachlarz kolorów rozpościerał się coraz szerzej, zajmując nieboskłon. Trwało to kilka sekund, potem nagle znikło, jakby ktoś wyłączył projektor – i znowu widział łagodny, przepisowy błękit.

Roześmiał się, ostentacyjnie wystawiając do kamer garnitur siekaczy, wyrychtowany przez najlepszych kremlowskich dentystów. Mogli wymyślać różne cuda, ale on nie da sobie zamącić w głowie! Takimi jarmarcznymi sztuczkami go nie złamią! Pewnie ich wkurzało, że przecież tak naprawdę, dzień po dniu, uciekał im, cokolwiek by różne porąbane Ukry wygadywały, co dzień był bliżej wolności i nieba. Wolności nieboszczyka, ale zawsze – uśmiechnął się jeszcze szerzej. Niech nadzorcy wiedzą, że humor mu dopisuje. Cokolwiek mu zasądzą, sto tysięcy czy milion, i tak niedługo da nogę na tamten świat. Najdoskonalsza z możliwych ucieczek. A najlepsze było to, że nie groził mu żaden pościg.

Odetchnął głęboko i w doskonałym nastroju dziarsko zrobił kilka kółek wokół kwietnika i spacer dobiegł końca; powrót w tej samej procedurze, na wózku i z opaską. Potem znowu cela ze stosem akt na biurku i zegarem monotonnie odliczającym minuty do kolacji. Ten posiłek lubił najbardziej, co prawda chleb był bez smaku, wędlina – sojowa, a masło – roślinne, ale udało mu się wynegocjować czekoladowy deser – nijak mający się do musów serwowanych na Kremlu, ale zawsze – którym kończył dzień. Przynajmniej przez chwilę czuł się jak w tamtym życiu, które z dnia na dzień wydawało się coraz bardziej odległym, wręcz nieprawdziwym. Wracało wraz z pierwszą włożoną do ust łyżeczką i smakiem czekolady rozpływającej się na języku. Zamykał wówczas oczy i znowu wkraczał do białych sal pełnych pozłacanych stiuków, wyprężonych gwardzistów i przymilnych dworaków. Lecz kiedy zjadał ostatni kęs i smak czekolady zanikał, znowu odnajdywał się celi w towarzystwie zegara odliczającego czas pozostały do pory snu.

Te dwie godziny do capstrzyku zawsze były najgorsze. Wlekły się niemiłosiernie i znowu wracały wspomnienia. Tym razem najgorsze, z czasów upadku – ponuro rozmyślał o tym, dlaczego tu trafił. Choć bardzo nie chciał tego roztrząsać. Ale myśli same przychodziły, natrętne jak wykaz długów od bezlitosnego windykatora: pytania o sens „specjalnej operacji”, nieprzewidzianą destrukcyjną reakcję „kolektywnego Zachodu”, złe wyszkolenie wojska, brak wyposażenia armii, o durnych jak buty dowódców, o żołnierzy, którzy nie chcieli umierać ani za niego, ani „za rodinu” i „ruski mir”, tylko wydzwaniali do Ukrów, żeby się poddać. Za Stalina zdychali z okrzykiem na ustach, zasrańcy! Nic dziwnego, że przy takich „bojcach” musiał użyć atomówki. Nie przewidział tylko, że ta banda miękiszonów wokół niego okaże się bardziej tchórzliwa niż myślał. A nie ma nikogo bardziej niebezpiecznego niż wystraszony tchórz. W ogóle za dużo nie przewidział, przynajmniej jak na wzorowego kagiebistę. A przecież mówili mu na szkoleniach: w tej grze gorzej niż w szachach, jeden błąd i nie ma Władimira Władimirowicza, żadna roszada nie pomoże. Kiedy popełnił ten zasadniczy, decydujący? Wtedy, w lutym, czy wcześniej, kiedy zagarniał Krym? A może gdy postanowił użyć atomówki? Kiedy poruszył tę lawinę, która zmiotła go aż tutaj, do tego pudła pięć na osiem metrów, celi numer B19?  

Zegar brzęknął, oznajmiając capstrzyk – światła w celi zaczęły przygasać. Tak się zamyślił, że zapomniał wyciągnąć piżamę, musiał się przebierać prawie po ciemku. Potem, już na łóżku, wyprężył się jak struna, tak mu się najlepiej zapadało w sen, w wojskowej, horyzontalnej pozycji. Zwykle wystarczyło zamknąć oczy i wyrównać oddech. Tym razem jednak nie potrafił zasnąć. Coś mu wciąż siedziało w głowie, mały robak, którego nie mógł się pozbyć, drążył mózg jak kornik drewno. To, co usłyszał od tego Ukra masażysty: specjalna procedura? Hibernacja, wirtualny świat zapętlony jak źle zawiązana sznurówka? Przecież to jakieś nieprzytomne brednie! Chochłackie bajdy, które tamten zmyślił, żeby napędzić mu stracha. Z drugiej strony te wszystkie historie od rana: z lustrem, łyżeczką, uciekającą ścianą i tęczowym niebem… nie, to jakieś idiotyzmy, sztuczki zapadników, którzy chcą mu namieszać w głowie i w końcu złamać.

Musiał oczyścić umysł z tych głupot. I wiedział jak. Wrócił myślami do czasu, kiedy doświadczał największej pełni. Do chwil, gdy on, Najwyższy Wódz i Władca, stał na podium na Placu Czerwonym i mówił o wielkości Rosji i jej odwiecznym przeznaczeniu, o pokonaniu wrogów i wojnie aż do zwycięstwa, w coraz większym upojeniu, wręcz ekstazie, a jego słowa płynęły do zalegającego u stóp mrowia zachwyconych twarzy wykrzykującymi z otwartymi ustami co sił w płucach triumfalne, wstrząsające posadami świata „Uraaaa”… I z tym okrzykiem, wciąż brzmiącym w uszach, wreszcie zasnął.

***

W nocy znowu śnił mu się Kreml, taki najpiękniejszy, gdy po porannym deszczu słońce rozświetlało czerwone mury…

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jacek Inglot, Jeden dzień Władimira Władimirowicza, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 191

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...