02.03.2023

Nowy Napis Co Tydzień #192 / Więzi

Niezliczonym Ofiarom Stanu Wojennego 1981 roku

Rzut oka na dzienny licznik kilometrów uświadomił Witkowi długość przebytej trasy. Dojeżdżając do skrzyżowania zawahał się nad wyborem odpowiedniej drogi, po czym decyzja zapadła natychmiast. Niegroźnym poślizgiem pokonał kilka ostrych oblodzonych zakrętów. Od tego miejsca począł oddalać się na wschód.

Wielokrotnie odwlekana wyprawa urzeczywistniła się wreszcie. Dzisiaj, właśnie dzisiaj, nie mając żadnych racjonalnych powodów, Witek postanowił wypełnić zobowiązanie, jakiego się podjął przed paroma laty, wobec mało sobie znanej osoby.

Zadanie było proste. Niedaleko Sobiboru w Wołczynach nad Bugiem, miał nawiązać kontakt z leśniczym, panem Brzozowskim. Reszta zależała od treści znajdującego się w zaklejonej kopercie upoważnienia pośrednictwa, które pomimo upływu czasu było ciągle aktualne.

Na decyzję wpłynęła treść listu, który przyszedł z zagranicy i oprócz bożonarodzeniowych życzeń, zawierał ledwie maskowany wyrzut. W sposób oględny przypominał Witkowi o danym, a niewypełnionym przyrzeczeniu.

Zwłokę można było usprawiedliwiać przeciągającym się stanem wojennym, i związanym z nim zakazem podróżowania bez odpowiedniego zezwolenia. Aby otrzymać taki dokument, trzeba było stanąć przed butnym urzędnikiem Wydziału Spraw Wewnętrznych i przedłożyć odpowiednie zaświadczenie. Wiarygodne były tylko akty zgonu, i tylko one w pewnym stopniu gwarantowały uzyskanie przepustki na przekroczenie strzeżonych przez specjalne oddziały milicji, rogatek miasta. Inne motywacje nie były rozpatrywane.

Posiadającego upragnioną przepustkę czekały jeszcze niespodzianki. Po wnikliwym badaniu autentyczności dokumentów i szczegółowej rewizji, uniesienie szlabanu zależało od nastroju przemęczonych pijatyką uzbrojonych w kałachyzomowców.

Cenzurowanie korespondencji krajowej, w szczególności zagranicznej, uniemożliwiało przesłanie prawdziwych informacji. Był okres, kiedy po złagodzeniu uciążliwych warunków życia – skrócenie godziny milicyjnej, odblokowanie telefonów – dopuszczono możliwość przesyłania paczek, ale wprowadzono rygor. Wszystkie przeznaczone do wysyłki artykuły musiały być pakowane w obecności przedstawiciela poczty, najczęściej przeszkolonego agenta służb specjalnych. Wszystko to uniemożliwiało wcześniejszą realizację danej obietnicy.

Komunikaty meteorologiczne ani słowem nie wspominały o możliwościach zmiany pogody. Tymczasem warunki jazdy uległy gwałtownemu pogorszeniu. Wlokące się niziutko brudnoszare chmury, jasność dnia przemieniły w ponury zmierzch. Mokre płaty oblepiały przednią szybę samochodu, a wycieraczki z trudem spychały na boki grube warstwy, co pogarszało i tak słabą widoczność. Z niechęcią, ale uznał, że musi zwolnić prędkość jazdy. Wlókł się teraz z minimalną prędkością, zaledwie na trzecim biegu. Do uszu wdzierał się odgłos zgniatanego, miażdżonego kołami, mokrego śniegu.

– W takich warunkach nie dam rady, żeby jeszcze dzisiaj powrócić do domu – powiedział do siebie z zatroskaniem Witek.

Miał sobie za złe, że wybrał tę właśnie, wprawdzie krótszą, ale mniej uczęszczaną w zimie drogę – przez Andrzejów, Łysochę, Kulczyn wzdłuż Krowiego Bagna na Hańsk, Dubeczno i dalej, do zapadłej w Lasach Sobiborskich leśniczówki w Wołczynach nad Bugiem. O wyborze tej właśnie trasy zadecydował sentyment, a nie racjonalne przesłanki.

Ilekroć przybywał w bezludne strony Polesia, tylekroć ze wzruszeniem wspominał nieżyjącego już przyjaciela, Janusza Jasińskiego, który kiedyś, bez najmniejszego żalu, opuścił hałaśliwe miasto, by zamieszkać pośród sobiborskich ostępów leśnych i zżytych z przyrodą, zwyczajnych ludzi. Dzięki swojemu otwartemu usposobieniu, zbratał się z mrukliwymi Poleszukami. Przez kilka lat sondowali swoje charaktery i zamiary, żeby wreszcie obdarzyć się zaufaniem i przyjaźnią.

Brzmienie wyrazu „Sobibor”wywoływało u Witka dziwne uczucia– ciekawości, lęku i żalu jednocześnie. W początkowym okresiewzbraniał się przed zwiedzeniem Muzeum Obozu Zagłady dla Żydów i Rosjan w Sobiborze. Miał ku temu powód. Na długi czas zakorzeniły się w jego psychice smutne przeżycia wyniesione z Obozu na Majdanku. Będąc chłopcem, raz w roku na Wszystkich Świętych, razem z ojcem zanosił kwiaty i składał je na placu apelowym, gdzie ponieśli śmierć bliscy krewni ze strony matki. Ona sama nigdy nie przestąpiła obozowej bramy. Było to ponad jej siły.

Pamiętał także duchowe przygnębienie, jakiemu uległ po zwiedzeniu pierwszego na ziemiach polskich Obozu Śmierci Stutthof. Położony na lesistych wydmach Bursztynowego Wybrzeża Obóz Zagłady dla Polaków w Sztutowie, zmącił urlopowy nastrój, szczególnie po tym, jak pośród licznych wstrząsających pamiątek odczytał cytat wyjęty z partyjnego NSDAP–owskiego pisma „Danziger Vorposten” z dnia 13 września 1939 roku! „Jedno jestpewne: ci więźniowie za drutami kolczastymi są traktowani zbytdobrze”stwierdzał nienawistny Polsce, znajdujący się w gronie wizytujących obóz hitlerowski korespondent.

Komory gazowe i krematorium pracowały tam nieprzerwanie od 2 września 1939 roku, do maja 1945 roku! Trudno uwierzyć w ten fakt!

– Wschodnioeuropejskie lasy tamtych czasów były przerażającymi cmentarzyskami – pomyślał Witek. – Zasiedlały je chmary ociężałych z obżarstwa gawronów, a z przesiąkniętego krwią runa do dzisiaj bujnie wyrastają apetyczne, dorodne poziomki.

– Ciekawe – zastanawiał się głośno – ile czasu upłynęło od chwili, kiedy tą drogą przejechał samochód? Ciemnozielone świerki ze śnieżnymi nawisami przypominały kiczowate kartki świąteczne. Gdyby wzrokiem napotkał wymoszczony sianem żłóbek z Dzieciątkiem, w tej scenerii nie byłoby to zaskoczeniem.

Z rozrzewnieniem wspomniał Janusza i jego łowiecką pasję. Dzięki wspólnym wielodniowym włóczęgom po śródleśnych bezdrożach, poznawał najdziksze uroczyska, pełne zdradzieckich trzęsawisk i ledwie widoczne przesmyki ciągnącej na żerowiska zwierzyny. Miał także okazję do skąpych rozmów z robotnikami leśnymi. Witek nie mógł zrozumieć, dlaczego zawsze podczas przypadkowych spotkań, sprawiali wrażenie zaskoczonych, jakby zawstydzonych swoją uczciwą robotą. Stawali się zagadkowo milczący, nieufni, nieskorzy do zwierzeń.

Zatrzymał auto i wysiadł z ciepłego wnętrza. Zapragnął nasycić oczy pełnym surowej melancholii krajobrazem. Chociaż w głębi ducha czuł lekkie zaniepokojenie, radował się widokiem bezkresnej równiny, nad którą szalała burza śnieżna. Zawieszone na gałęziach drzew, targane wiatrem kule jemioły, przypominały minione już święta Bożego Narodzenia.

Ni stąd ni zowąd zaczął śpiewać, krzyczeć, biegać wzdłuż drogi, aż wyczerpany stoczył się w zawiany śniegiem rów głębokiego pobocza.

Osiadające na twarz i rzęsy płaty śniegu zamieniły świat w przedziwnie tkaną materię. Powoli wracał do trzeźwej równowagi. Zachwyt mijał. Świadomość, że do pokonania pozostało około trzydziestu kilometrów, wyciszyła radosne podniecenie.

Gdy uzmysłowił sobie fakt, że odkąd w Urszulinie zboczył z głównej trasy, aż dotąd na drodze nie napotkał żywej istoty, a ślady kół jego samochodu zostały prawie całkowicie zasypane, poczuł się niepewnie.

– Na wypadek nieprzewidzianych okoliczności mam parę kanapek – szeptał z ironią, pocieszając niespokojne myśli. – I litrowy termos kawy! – przypomniał sobie.

Wczesnym popołudniem dowlókł się do Hańska. Droga przez wieś była częściowo odgarnięta. Zwiększając prędkość przejechał wąskim korytem szosy do miejsca, gdzie kończyły się bloki mieszkalne. Dalej rozpościerała się jednolita ośnieżona równina, obramowana sinym pasem odległych borów. Na szczęście burza sfolgowała. Śnieg sypał nadal, ale nie był tak intensywny i padał z boku, co pozwoliło wyłączyć nadwerężony silnik wycieraczek.

– Jeśli do wieczora zdołam dobrnąć do Osowej, to będzie cud – mruknął pod nosem. – Żywego ducha!

W lusterku wstecznym widział głębokie koleiny, przed sobą nietkniętą biel drogi. Zdawał sobie sprawę z tego, jak łatwo można znaleźć się w pułapce. Sprawny wentylator chłodnicy utrzymywał właściwą temperaturę silnika, co było dla Witka dużym pocieszeniem. Jednym rzutem oka sprawdził działanie kontrolek

i wskaźników.

Stwierdził z zadowoleniem, że wszystko jest w porządku.

Nagle usłyszał głuche uderzenie i jednocześnie poczuł ostre szarpnięcie kołem kierownicy. Odruchowo nacisnął pedał hamulca i w tym momencie samochód zmienił kierunek jazdy. Zauważył, że traci panowanie nad maszyną i bokiem zjeżdża w kierunku stromej, sztucznie usypanej skarpy. Manewrując kierownicą, maksymalnie nacisnął pedał gazu. Koła kręciły się niemal w miejscu, ale powoli, powoli ustawił auto zgodnie z kierunkiem jazdy.

– Niewiele brakowało, abym zakończył swoją podróż na takim łagodnym łuku szosy – powiedział do siebie z niedowierzaniem.

Gdy wyprowadził samochód na prostą, poczuł ściekający z czoła pot. Zatrzymał się, żeby ochłonąć, obejrzeć przyczynę i skutek zderzenia. Z westchnieniem ulgi stwierdził, że dzięki drogowemu pachołkowi uniknął stoczenia do małej śródleśnej rzeczułki Krzemienki, tworzącej w tym miejscu kolano. Ostro wgnieciony błotnik wydawał się mało znaczącym drobiazgiem.

Po obu stronach drogi widział szeroko rozciągające się turzycowisko. Głębokie zaklęśnięcie terenu sięgało odległej, sosnowej drągowiny i opasane starodrzewem, tworzyło bagnistą nieckę. Ostre, sztywno sterczące trawy i płowo–brązowe trzciny z osiadłym na kiściach śniegiem, kusicielsko przyzywały w zdradziecką dla człowieka krainę żółwia błotnego i łosia.

Ostrożnie przejechał betonowy mostek. Wiedział już, że od tego miejsca do Osowej jest parę kilometrów. Nie mógł jednak przyspieszyć tempa w obawie zjechania w ciągnące się wzdłuż drogi, przysypane śniegiem głębokie rowy. Ośmielony szczęśliwym przebiegiem dotychczasowej podróży postanowił skorzystać ze skrótu. Decyzję podjął w ostatniej chwili, widząc znaczone zygzakiem ślady kół jakiegoś ciężkiego pojazdu, który zmieniając kierunek poślizgiem wjechał na dość szeroką, wiejską drogę.

– Dobrze się złożyło, że komuś wypadło tędy jechać. Może to myśliwi, albo ktoś z nadleśnictwa? – pomyślał z zadowoleniem.

Próbował przywołać zapomniane już, zamazane przez czas twarze. Ze zdziwieniem stwierdził, że przypominają mu się jedyny raz widziane, nieogolone gęby pilarzy i drwali. Niemalże poczuł obecność przesiąkniętych ostrym zapachem sosnowej żywicy ciał, ubranych w cajgowe kapoty. Pamiętał tych ludzi nasiąkniętych aromatem ognisk, pamiętał zwyczajnych robotników leśnych i to, jak posilali się soloną słoniną i czarnym razowym chlebem. Silny zapach pokrojonej w ósemki cebuli mieszał się z wonią przepoconych czapek, przetłuszczonych włosów i zrudziałych od spiekoty wrzosów na dyszących południowym skwarem karczunkach.

W gruncie rzeczy to poczciwi ludzie – pomyślał.

Przypomniał sobie, jak to z Adamiukiem, jednym z tych tajemniczych, niezależnych mężczyzn, wybrali się na sieciowy, nocny połów ryb. Człowiek ten czerpał wiedzę z wieloletniego obcowania z naturą i niebezpiecznej, kłusowniczej praktyki. Przekonany o korzystnym układzie Księżyca, bez trudu namówił żądnego przygód Witka na ryzykowną wyprawę. Przypadał właśnie trzeci dzień nowiu. W opinii Adamiuka był to wyjątkowo dobry okres żerowania ryb, który należało wykorzystać.

Zapadające ciemności i podmokłe, grząskie brzegi jeziora Pereszpa, utrudniały dotarcie do miejsca kryjącego łódkę i pięćdziesięciometrową drygawicę. Adamiuk, wiedziony jakimś cudownym zmysłem, odnalazł zamaskowaną w oczeretach łódź i rybacki sprzęt, ale daremne okazało się poszukiwanie wioseł.

Zanim Witek wybrał nagromadzoną w czółnie cuchnącą maź, Adamiuk, który oddalił się na moment, powrócił z długą żerdzią. Chwycili oślizłe od wilgoci burty i zapierając się nogami o kępy bujnej turzycy, spychali ciężką krypę na powierzchnię czarnej, smołowatej wody jeziora.

Długa, nieokorowana tyka, pełniła rolę wiosła, którym Adamiuk posługiwał się po mistrzowsku. Sunęli w milczeniu otoczeni lepkim, słodkawym oparem tataraku, ale Witek miał wrażenie, że stoją w miejscu. Zamazane w całkowitym mroku brzegi jeziora nie odróżniały się od ciemnobrunatnej tafli. Gdyby nie jaśniejsze niebo i ledwie odcinające się zarysy wierzchołków stojących bez ruchu drzew, można byłoby pomyśleć, że znaleźli się we wnętrzu nieskończenie ogromnej przestrzeni wypełnionej cichym, miarowym pluskiem. O policzki uderzały przebudzone nocne owady i tłuste ćmy. W ciemnościach słychać było pojękiwanie, furkot skrzydeł i pośpieszny ruch głodnych, polujących na siebie stworzeń.

Odwieczny rytuał.

 

*

Witek oderwał się od wspomnień. Do jego uszu doleciał odgłos strzałów. Nadsłuchiwał echa, spoglądając na pochylone, oblepione śniegiem pnie drzew, które przypominały zastygłe w ruchu ludzkie postacie.

Co jakiś czas z przeciążonych świerkowych gałęzi osuwały się grube, śnieżne kołnierze i głucho dudniły, uderzając o ziemię. Był to jedyny słyszalny dźwięk.

Powoli dojechał do skrzyżowania leśnych dróg wypatrując oznakowania szlaków, bądź tablicy informacyjnej. Jedynym drogowskazem były szerokie, częściowo przysypane śniegiem koleiny, utworzone przez jadący przed nim samochód.

Zaniepokojony pociągnął nosem. Pomimo lekkiego kataru poczuł swąd spalenizny. Nie był to na szczęście zapach smażonej gumy bądź topiącego się plastiku, który mógł pochodzić od rozgrzanego silnika. Do wnętrza samochodu wdzierał się niewidoczny, ale wyraźny zapach dymu palonych szmat, czy zbutwiałej słomy.

– Gdzieś w pobliżu rozpalili ognisko – powiedział do siebie Witek. Rozejrzał się z zaciekawieniem. Gęsty, otulony śniegiem podszyt utrudniał przeniknięcie najbliższego otoczenia. Za to wyraźnie widział biegnące do przodu ślady kół, za którymi podążał.

Najpierw zauważył tumany śnieżnego pyłu, osypującego się z gałęzi gęsto rosnących jałowców. W chwilę po tym na drodze pojawiły się jakieś postacie.

Wataha dzików? – pomyślał w pierwszej chwili, a nawet ucieszył się na możliwość spotkania z leśną zwierzyną. Ale, zaskoczony nagłym pojawieniem się ludzi z bronią w ręku, stracił głowę. I byłby najechał na przygotowanych do strzału, stojących w lekkim przysiadzie, gdyby nie to, że odskoczyli na boki.

Zatrzymał auto, obserwując w wewnętrznym lusterku zbliżających się ostrożnie, ubranych w puchowe kurtki mężczyzn. Gdyby nie odcinające się od otoczenia szkła ciemnych okularów, byliby mało widoczni. Ciepłe, pikowane ubiory, doskonale wtapiały się w zimowy leśny pejzaż.

Trzymając strzelby w pogotowiu, z przesadną ostrożnością skradali się, jak do ranionego, niebezpiecznego zwierza.

Co jest? – zastanawiał się ubawiony Witek. Ze spokojem oczekiwał nadchodzących uzbrojonych w sztucery ludzi.

– Wysiadać! – wykrzyknęli niemal równocześnie. – Tyyylko powoli! – Rozkaz ten miał swoją niezwykłą, tragikomiczną melodykę.

Przez moment namyślał się, co robić?

Zaledwie zdążył uwolnić pas bezpieczeństwa, drzwi otworzyły się i silne ręce chwyciły za skórzaną kurtkę, którą miał na sobie.

Usłyszał, jak pękają szwy odpruwanego kołnierza.

– Wyyy–siaaa–dać!

Szarpnięty z dużą siłą, runął w śnieg.

Nie pojmował, co się dzieje, a zachowanie nieznajomych potraktował jako wygłup. Uniósł się trochę, patrząc na sympatycznie wyglądających facetów. Z krzywym, przypominającym uśmiech grymasem, spoglądał w czarne plamy szkieł przeciwsłonecznych okularów. W jakiś sposób pragnął dać do zrozumienia, że zna się na żartach i skłonny jest im wybaczyć brutalne zachowanie.

Klęcząc, otrzepywał oblepione śniegiem dłonie. W myśli szukał odpowiednich słów, które mogłyby zabrzmieć pojednawczo i załagodzić nieporozumienie, choć w głębi serca czuł się upokorzony.

Z udawaną wyrozumiałością spoglądał na podchodzącego wolnym krokiem mężczyznę, który zbliżał się w dziwny, wyszkolony sposób. Brnął przez śnieg ustawiony do Witka bokiem. Do prawej nogi podciągał lewą, przystawał tylko na moment i ruszał znowu.

Witek nie miał wątpliwości, że człowiek z dłońmi zaciśniętymi na kolbie wyposażonego w lunetę sztucera, poda rękę i pomoże mu wstać. Celowo zwlekał z powstaniem z klęczek. Będąc w takiej pozycji oczekiwał przeprosin. Przygotowywał nawet jakieś słowa, które miałyby zbagatelizować zajście.

Wtem, zamiast oczekiwanej pomocy, otrzymał potężnego kopniaka prosto w twarz. Zaraz po tym poczuł straszliwy ból w dole pleców i nieznośne, obezwładniające gorąco, rozpływające się po całym ciele.

– Wystarczy mu – dosłyszał nienaturalnie wysoki, cienki, nie odpowiadający męskiej skali głos.

Witek czuł, jak powolnymi, niezdarnymi ruchami odchodzi w gęstniejącą mgłę. Nie wiadomo dlaczego i skąd napłynęły dźwięki już dawno nie słyszanej suity z baletu Jezioro łabędzie.

 

*

To tylko sen – pocieszał się w myślach. – Dzięki Bogu, to tylko sen – powtarzał, przekonany że rwące wody, nad którymi zawisł, są wytworem majaków.

Broniąc się przed spadnięciem w głębokie leje burej rzeki, kurczowo trzymał się wymytych zmiennymi prądami, obnażonych, kruchych korzeni nadbrzeżnych olch. Miał wrażenie, że jęzory głównego nurtu spostrzegłszy ofiarę, ochoczo oddzielały się od siebie, by z furią naprzeć w kierunku ledwie ukorzenionego drzewa i pośpiesznie wylizać resztki gleby.

Czyniły to z uporem i zajadłością. Po nieudanej próbie ostatecznego podmycia – zwycięskiego powalenia w odmęty, zawiedzione odchodziły drobniutką falą. Zadanie unicestwienia wiszącego strzępu ludzkiego powierzono kolejnym masom wodnym, które parły w jego kierunku z głuchym, narastającym złowrogo pomrukiem.

Tracił siły. Śliskie od wilgoci, strome, ilaste koryto utrudniało wspięcie na zbawczy brzeg. Widział połyskującą w słońcu żółtą, rozciągniętą po horyzont płachtę kwitnącego mniszka i wśród tego złocistego rozpasania granatowe, poprzetykane złotym ściegiem plamki ruchliwych szpaków.

Przejmujący chłód szedł od tej łąki.

– Jak się wydostać na tę słoneczną stronę? – szeptał, czując że jeszcze trochę i spadnie. – Ach! – wystękał zrozpaczony – mogłem zawołać na tego przepływającego łodzią człowieka. Z pewnością wziąłby mnie na swoje czółno i wysadził w bezpiecznym miejscu. O! Płyną kolejni, ale jak mogą mnie usłyszeć, kiedy ja sam nie słyszę własnego głosu.

– Boże! Przecież ja jestem niemy! Niemy?

– Słyszę jakieś dźwięki i muzykę. Ależ to Adagio Albinoniego. Wspaniałe organy i wiolonczele. – Mój dobry Boże – szepnął z głębokim westchnieniem.

– Pić! – ten wyraz usłyszał wyraźnie, choć pewien był, że tego słowa nie wypowiedział.

Pragnienie zwilżenia wysuszonych ust miał takie jak kiedyś, po wielogodzinnej operacji. – Przypomniał sobie przebudzenie w dusznej sali siedemnastowiecznego klasztoru, przekształconego na szpital. Teraz, tak jak wtedy, gdy miał wetkniętą przez nos do żołądka plastikową rurkę, bolało gardło i piekło w nosie. Wypuszczane ustami powietrze świszczało, rzęziło.

– Chyba nie oślepłem – zastanawiał się Witek – skoro pomimo ciemności wyraźnie widzę łukowe sklepienie i szary zarys okien. Nie będę wołał pielęgniarki. Tu odpoczywają ludzie, którzy przeszli ciężkie zabiegi operacyjne. Ja o swoim już prawie zapomniałem.

– Jeszcze trochę i nie wytrzymam takiego pragnienia. Obym tylko nie oszalał – martwił się, wykonując niemrawe ruchy zesztywniałym ciałem.

– Kto tu tak ciężko dyszy? Może to ja? Ktoś jednak pochyla się nade mną, bo wyraźnie czuję gorący oddech.

– Chuchaj, chuchaj jeszcze, bo cały jestem zmarznięty. Och, jak mi zimno – szepcze Witek i powoli zaczyna wracać do realnego świata.

Czuje dobrodziejstwo gorących oddechów i silny zapach psiej sierści. Groźne warknięcia i prawie bezszelestny ruch wokół niego, pobudza do życia przyćmione zmysły.

Przy pomocy rąk udaje mu się rozewrzeć, uchylić zasklepione powieki. Z ulgą stwierdza, że nie grozi mu utonięcie ponieważ nie ma pod nim rzeki. I chociaż, jak stwierdził, nie leży na soczystej oszalałej od żółtych kolorów łące, poczuł niepojętą radość.

W słabym świetle dnia, w nieznacznej odległości dostrzegł ruchliwe, kołujące cienie. Od czasu do czasu błyskały zielonkawo złotymi kreseczkami, jak czerwcowe świętojańskie robaczki. Coraz bardziej niespokojne, to oddalały się, to podchodziły znienacka tak blisko, że wyraźnie czuć było odór psiej skóry.

– Zdziczałe kundle albo wilki – przemknęło przez myśl powracającemu do świadomości Witkowi. Było to nieprzyjemne odkrycie. Postanowił odpędzić krążące zwierzęta i próbował się unieść. W tym samym momencie runął twarzą w wilgotne wgłębienie i porażony przenikliwym bólem krzyknął.

Nieźle oberwałem – przypomniał sobie wielkiego buciora i obezwładniający ból po uderzeniu w okolice nerek. – Chyba poczęstował mnie kolbą. Całe szczęście, że nie mierzył w głowę. – Witek zdawał sobie sprawę ze skutków takiego ciosu.

Końcem języka, który ledwie się mieścił w opuchniętej jamie ustnej, jak po znieczulającym zastrzyku u dentysty, zlizywał wilgoć ze zlodowaciałej skorupy.

Czuł mdły zapach krwi i roztopionego gorączką śniegu. Uniósł głowę, podpierając się czołem i łokciami podciągał zdrętwiały tułów. Na czworakach brnął w kierunku swojego samochodu, stojącego z otwartymi na oścież wszystkimi czterema drzwiami i uniesioną pokrywą silnika. Zbite w gromadkę zwierzęta obserwowały każdy jego ruch.

Rzęził i charczał z wysiłku, pokonując dokuczliwy ból kręgosłupa. Sfora wtórowała mu gardłowym skomleniem i napierając na siebie niechętnie ustępowała z drogi.

– Jeszcze trochę – błagał o siły duchy opiekuńcze swoich patronów, a szczególnie świętego Jacka, którego imię przybrał podczas aktu bierzmowania. Zwrócił się doń wyuczoną modlitwą: „Boże,ktoryś błogosławionego Jacka, swojego sługę, wsławił wśrod rozlicznychludów świętością czynów i chwałą cudów, daj mi abym wśródwszelakich trudności doznał jego zbawiennej pomocy. Przez ChrystusaPana naszego. Amen”.

Nadludzkim wysiłkiem wsunął się do wyziębionego wnętrza samochodu i pozamykał drzwi. Widok tkwiącego w stacyjce kluczyka nie wywarł na nim żadnego wrażenia. Rozdygotaną ręką włączył zapłon i dopiero teraz zamarł. Wskazówki nie drgnęły, nie zapaliły się także lampki kontrolne wskaźników.

– No tak – westchnął czując, że zaraz zwymiotuje. Kilkakrotnie ponowił próbę włączenia rozrusznika oczekując na cud, który nie nastąpił.

Poszukując w myślach jakiegoś rozwiązania, rozejrzał się po wnętrzu. Dopiero teraz dostrzegł ślady przeszukiwania. Nawet lusterko wewnętrzne oddzielone od obudowy wzbudziło czyjeś zainteresowanie, bo połamane trzymało się tylko na swojej srebrzystej powłoce.

Nie bacząc na niebezpieczeństwo pogryzienia wysiadł, żeby potwierdzić

najgorsze przypuszczenia. Miejsce, w którym powinien był znajdować się akumulator, było puste. Z obezwładniającym uczuciem bezsilności zatrzasnął maskę i odwracając się w kierunku zbitych w kupę stworzeń, pomachał na postrach rękami. Reakcja zwierząt była natychmiastowa. Spośród kilku średniaków wysunęły się dwa rosłe kudłacze i przypuściły atak. Zdążył jednak ukryć się we wnętrzu wozu. Przez szyby obserwował węszące zwierzęta i zastanawiał się nad dalszym swoim losem.

W największym, jaki wyszukał, fragmencie potrzaskanego lusterka oglądał swoje odbicie. Wpatrywał się w poczerniałą obrzękłą twarz ze śladami zeskorupiałej krwi, dotknął nosa, a raczej tego, co powinno być nosem. Wyglądało jak poczerniała narośl, jak grzyb tęgoskór, a najlżejszy dotyk sprawiał nieopisany ból.

Obezwładniła go świadomość beznadziejnego położenia. W tym momencie pojął znaczenie często czytanych określeń: „opuściły go wszystkie siły”.

Z największym trudem sięgnął za oparcie fotela, gdzie z prawej strony w kieszeni pokrowca powinien znajdować się termos.

– Zabrali termos! – jęknął tak żałośnie, że nie poznając swojego głosu powtórzył skargę.

Ściemniało się gwałtownie. Skądś, z nieogarniętych głębin przestrzeni, sypały się drobniutkie opiłki polerowanych meteorytów. Z lewej strony okna wyszlifowanym, ostrym jak kolec igliczni rożkiem, pukał w oszronioną szybę ciekawski księżyc. Otulone śnieżnymi chustami świerki, pochylone i garbate jak wiejskie baby, przywoływały na myśl już dawno zapomniane baśnie.

Witek odnosił dziwne wrażenie uwalniania się od własnego ciała. Zupełnie tak, jakby usiadł na fotelu obok i oczekiwał tajemnych zwierzeń drugiego człowieka. Na krótkie chwile powracał do rzeczywistości, ale tylko po to, żeby sprawdzić, czy tamte, będące na zewnątrz psy czy wilki krążą jeszcze, czy też przegryzają sobie karki we współzawodnictwie w zlizywaniu pokrwawionego miejsca, w którym jeszcze niedawno bez czucia leżał.

Co jakiś czas ulegał stanowi lewitacji. Wówczas z zadowoleniem stwierdzał, że bez własnych kości, czuje się znacznie lepiej. Jednakże tęsknił do porzuconego ciała, w które jeszcze nie tak dawno był obleczony. Siadał obok, żeby otulić zziębniętego, bliskiego człowieka i ogrzewać oddechem kostniejące dłonie. Coraz słabiej bronił się przed siłami, które bezwzględnie wtłaczały go w skórę. Drażniło uporczywie stawiane pytanie, na które przecież cały czas odpowiadał twierdząco.

– Boli! – krzyknął z całych sił, tak żeby dopytujący się zaprzestał wreszcie swoich tortur. Poskutkowało.

Witek z niechęcią stwierdził, że na powrót znajduje się w swoim zmaltretowanym ciele, że zatkany nos uniemożliwia oddychanie, a gardło broni się przed przełknięciem śliny w obawie spodziewanego bólu.

Gdy uświadomił sobie, że rozebrany jest do pasa i znajduje się w czyichś rękach, poczuł strach. Jednak tym razem nikt się nad nim nie znęcał. Czuł jak czyjeś ciepłe dłonie wędrują po barkach, plecach, uciskają żebra i biodra z ortopedycznym znawstwem. Przy ucisku prawej strony Witek jęknął i poruszył się niespokojnie. Pragnął uniknąć bólu.

– Ocknął sie wreszcie – stwierdził z zadowoleniem czyjś chrapliwy, z kresowym akcentem głos.

Witkowi dobrze znana była taka artykulacja głosek. W ten sposób mówili tylko mieszkańcy rubieży, których zawsze darzył niezwykłym poszanowaniem.

– Silne stłuczenie, albo pęknięcie kości – oznajmił półgłosem ktoś inny, manipulujący zręcznymi rękami.

– Dziękować Panu Bogu, ocknął sie wreszcie – powtórzył z radością znajdujący się w mrocznym kącie człowiek.

Słychać było, jak szurając nogami chodził po słabo oświetlonej izbie. Za chwilę dało się odróżnić przesuwanie garnków i brzękanie kuchennych fajerek.

W pachnącym świerczyną i lipcowym miodem pomieszczeniu czuć było jeszcze silny aromat kamfory. Leżąc na wznak wsłuchiwał się w odgłosy buzującego ognia i suche trzaski rozsadzanego żarem drewna.

Część twarzy była obłożona tkaniną, od której szedł ostry zapach octu. Najlżejszy ruch warg wywoływał ból nosa i szczęk. Przypomniało mu się odbite w odłamku lusterka pokiereszowane oblicze. Wysilał pamięć, ale nie przypominał sobie okoliczności, w jakich nastąpiła zmiana miejsca.

W skąpo oświetlonym pomieszczeniu wszystkie sprzęty rozmazywały się i ginęły w mroku. Kuchenne palenisko rzucało dodatkowy blask, w którym dostrzegł sadowiącą się na niskim stołku, postać. Człowiek ten przytrzymywał kolanami miskę, czy garnek i chrobocząc łyżką o ścianki naczynia, nieśpiesznym ruchem ręki wybierał jakieś pożywienie.

– Jak doktór myśli, co on za jeden może być? – zapytał posilający się człowiek. – Szmugler, czy jaki inny?

– Trudno powiedzieć – odparł zapytany, znajdujący się przy Witku mężczyzna. – O tej porze roku raczej trudno o turystów.

– Prawda. Nawet latem mało kto sie odważy zapuszczać w takie komysze, jakie tu w koło straszo.

– Pewnie miał ważny powód, żeby przyjechać w te okolice. Jak dojdzie do siebie, to może opowie, co go spotkało.

– Wydobrzeje i pójdzie sobie – odparł z przekonaniem siedzący. – Żeby choć kłopotów nie przysporzył, zmartwienia jakiegoś.

Słysząc każde słowo, Witek chciał z miejsca wyjaśnić i uspokoić zaniepokojonych rozmówców. Nie mógł jednak wydobyć głosu.

– Miejmy nadzieję, że to ktoś uczciwy.

– Et! – padło powątpiewająco – gdyby tak było… myśle ja, że… ech, na mój rozum, nikt nie krzywdzi bez powodu.

– Z tego co mówicie, Makary, wynika, że teraz żałujecie swojego kąta? To co, wolelibyście, aby pozostał na leśnej drodze bez pomocy?

– Co też doktór? Tylko zdziczał ja trocha przez lata i strach przed obcym czuje. Ambarasów ja nie łaknący. Alboż to ja mało widział przez te swoje osiemdziesiąt lat żyjący? Niejedno i niemało. Kobiete mojo i na moich przytomnych oczach Ruskie sołdaty zajeździli, a było to już po ichnich manifestach, co to je ogłosili w Chełmie, pono. Gdy jedni jo rozdzierali dla innych, to jeszcze inni, nasyceni już, mnie samego do wrót stodoły bagnetem przygważdżali. Blizny sie zostały i żałoba. Żałoba wieczna.

– Posłuchajcie Makary…

– Dobrze tak mówić – przerwał – bidnego kąta ja nigdy nikomu nie pożałował. Za to doświadczył ja niejednego i za Niemca, i za Ruskiego, i za ludowej władzy, i za tej, co to niby demokratyczna. Ja swoje wiem, chocia ani radia, ani telewizora u mnie nie ma. Podobnież kabla zabrakło do mojego obejścia i elektryki nie założyli do dziś. Ale do Zbereża, chocia dalej jest, wystarczyło?

– Wasze gospodarstwo bardzo na uboczu i w głębokiej kniei, mogli przeoczyć.

– Et! – machnął ręką i z hałasem odstawił garnek. – Ale mnie samego i tego żem w Armii Krajowej zdrowie dla Polski, chociem z pochodzenia Rusin, marnował, nie przeoczyli? A małoż to ja Żydków i niewolników Ruskich, co z obozu zbiegli, uratował? Sobie od gemby odejmował, ale tamta władza i słuchać nie raczyła.

Witek z uwagą przysłuchiwał się starczemu głosowi, rozkoszując się każdym wypowiedzianym słowem. Czuł się bezpiecznie.

– Za wroga im byłem – ciągnął ten sam głos – chocia po ojcu świadectwo od Piłsudskiego – świeć Panie nad jego duszo – na pamiątke dnia szesnastego sierpnia tysiąc dziewięćset dwudziestego pokazywałem. Aż odebrali wreszcie, dla osobistego spokoju.

Zamilkł, jakby chciał przypomnieć sobie treść tego świadectwa by po chwili podjąć:

– Zaczym Ruskie do Berlina czołem doszli, to ich ogon wymiatał niedobitki naszych. Jesienio już było. Opadłym liściem i grzybami pachniał świat cały. Przędło sie babskie lato i słabe słońce iskało runo leśne, jak na sianie gorąca dziewucha we włosach lubego… przerwał, jakby pauza potrzebna mu była do nabrania tchu.

– Wpadli nad ranem z ichnim hurrra i nic tylko gdie imieietie orużio? A miał ja wtedy akuratno pepeszke w dobrym ukryciu i walterka na podorędziu. Ale chocia jeden taki ze Stulna za przewodnikagorliwie im służył, tak że dom przewróciwszy i świńskie gnojowiskochlewiku przetrząsnąwszy, wiernej broni nie znaleźli.

– Znaczy to, że spodziewaliście się Makary, nalotu i rewizji?

– A jakże. Spodziewał ja sie tych kontrolerów i rychło, co trza, zamelinował. Bał sie tylko o to, żeby któryś od Jaremy, znaczy się z mojego plutonu, nie zawieruszył sie w ta pora. Boć wielu jeszcze kluczyło i snuło sie po komyszy, nowy władzy nie uznawszy.

– Wiecie co, Makary? Chętnie posłucham, jak zakończyła się ta przygoda. Może by tak wodę na kawę zagotować?

– O czym też doktór mówi? Ja nie zwyczajny pańskich napojów i chociem stary już, lubie coś zatrzymać na czarno godzine. Mam tu pod deską czterdziestke swojaka. Nie odmówi pan jednego. Bo jak tu inaczej gadać o tamtym czasie? Wypić mus!

Na podstawie odgłosów krzątaniny Witek doskonale wiedział, co wokół niego się dzieje. Nie był zdolny do jakiejkolwiek reakcji.

– Na czym to zakończył? – zapytał starczym głosem Makary. – Aha – przypomniał sobie – srogo utrudzeni zipali nad gnojowico, aż któryś, widać stopniem starszy, jak nie warknie, jak nie krzyknie, od duraków nawymyślawszy, odmaszerować rozkazał. Zaraz po tym, już inni wziąwszy przykład, zaczeli urągać temu ze Stulna, aż krwawe rumieńce pojawiły sie na jego lisiej gembie. Tak zaraz on odgrażać mi sie poczoł.

Tu opowiadający napiął kark i przywołując wspomnienia cieniutkim głosikiem oznajmił:

– „Nasi towarzysze donieśli, że pepesza u ciebie znaidui sie. Pokażesz,to łaskawość Ludowego Sądu otrzymać możesz, a nie, to i bez niegorozwalim na ty kupie gnoju cośmy jo darmo przewrocili.” No to na zdrowie – zachęcał stary.

– Dobrze wiecie, Makary, że ja nie piję alkoholu – wzbraniał się doktor.

Staremu widocznie było to najzupełniej obojętne bo opróżniwszy szklaneczkę podjął przerwany wątek.

– Tłumaczył ja i kłamał jak potrafił. Toż dobrze wiedział, że lepi nie przyznawać sie, a oni? Oni i tak zrobio swoje… Rada w rade i uradzili. Powrozem nogi skrępowali, jak wałachowi na błoniu i do Włodawy na postronku powlekli. Sami na szkapach siedzący, ja tylko i ten ze Stulna truchtem, a naprzykrzał się: „Wskażesz schowek Makary to cie na sekretarza partii Kamandir Wojenny naznaczy. To, żeś z Jaremu trzymał, a może i dalij jego wspierasz, darui. Umisz ty pisać i ważny sie obnosić po powiecie bedziesz. Jak przedwojenny dziedzic Kiersnowski bryczke, a może z czasem i automobil dostaniesz”.Kusić, kusił. Juuudasz. A poteminnego cebra zaczął: „Wiadome jest, że po bolszewickiej nawale dwudziestego roku hołdy Pannie Poczajowskiej, w pielgrzymce do Ławry ze swoim ojcem Dymitrem chodził ty składać, za uratowanie życia z kozackich, Tuchaczewskiego marszałka, znaczy sie rąk, na bosych nogach poszli wy dziękować. Makary! Ty przez ojca swojego Dymitra, jako pachole zatruty jadem nienawistnym, do dzisiaj ziejesz. A niesłusznie za zdrajcami Ojczyzny, co z Londynu judzo, obstajesz. Wskażesz miejsce, to i łaskawościo Kamandira, Panienki i świętego męża z Poczajowa, błogosławionego Hioba cieszyć sie bedziesz. Nie darmo ty jego złoty palec w pieczarze`ś całował. Nie zgubi on ciebie za uczciwość twojo. Wskaaaż skrytke – nudził – a ocalony sie zostaniesz”.

Kusił tak swołocz droge cało. Ale ja swoje wiedział. W areszcie męczyli; przez tydzień wszystkie kości porachowawszy, nie dowiedzieli sie niczego, aż odesłali do wyższych instancji – zamilkł, przywołując zapewne wspomnienia minionych lat.

– Posiedział ja trocha w Lublinie, w piwnicach. Na ulicy Szopena i drugiej takiej, co Krótka zwała sie. Przeszed ja na tej Krótkiej ulicy siedem piekieł. Strach mówić. Z nazwy to ona może i Krótka, ale przeżył ja na niej wiele dłuuugich nocy, na wiecznych śledztwach i rozpoznaniach. A potem, gdy ja już nie móg na nogach utrzymać sie, i koniecznie na głowie stanąć pragnął, na Zamek odesłali.

Westchnął głęboko, głową pokręcił, jakby nadal nie dowierzał.

– Nie pije, namawiał nie bede. Hhhhuuu! Ależ ta chaliera krzepki. I co? Wyszed ja w czterdziestym dziewiątym. Na zesłanie Ducha Świętego było, jakem powrócił do majętności kołkiem podpartej. Ech! Nie po to mówie, aby za gieroja przed panem doktorem uchodzić. Pan inny jakiś, jak przedwojenny człowiek zaufanie budzący. Na uboczu, powiada pan. No tak. Gdyby nie myśliwe, to całkiem ja by w borsuka sie zamienił i mowy ludzkiej zabył. Może by ponurym puchaczem sie zrobił i myszami żywił?

– Znajdzie się dla mnie jakiś kąt, gdzie mógłbym przenocować? Po nocy niepewna droga samochodem. Można się gdzie zakopać.

– No pewnie, że znajdzie sie – ochoczo zapewnił drżącym głosem gospodarz. – Jest tu obok alkierzyk, no pewnie, proszę bardzo! A i mnie weselej bedzie, bo nie sam na sam z na pół żywym.

– Gorączkuje, ale to dobry objaw. Zmienię kompres i pójdę odpocząć. Dzisiaj miałem ciężki dzień. Gdyby co, to obudźcie mnie natychmiast.

– Czasami to ja myśle, że weteryniarz to lepszy doktór, aniżeli inne doktory, bo jak trzeba to i stworzeniu i człowiekowi chętnie pomoco służy. Tak, jak pan. Gdzieby jaki drugi tłuk sie po nocy, lato, czy zima do maciory, albo inszej zdychającej gadziny? Kiedy cierpiącego bliźniego w pogardzie ma.

W półmroku, przez szparki opuchniętych oczu Witek nie mógł odróżnić twarzy rozmawiających ludzi. W głowie miał jednostajny szum, jak w uszkodzonej, co chwila opróżniającej się samoczynnie spłuczce klozetowej.

Częściową ulgę przyniósł zmieniony zimny okład, ale Witkowi dokuczało pragnienie.

– Pić, proszę mi dać coś do picia – powiedział wyraźnie rozpoznając swój głos.

– Coś on tam gada. Jak na moje uszy to za cicho. Pan wie, o co jemu rozchodzi sie?

– Chce mu się pić. Przy takiej gorączce to nic dziwnego, ale nie dajcie dużo. Najlepiej łyżeczką i powolutku. Za dnia będzie można lepiej ocenić jego stan. Ja idę się położyć, padam z nóg, dosłownie.

– Chłodno tam, a u mnie bieda, że ho, ho! Nie ma tyle pierzyn, ale przyniose jako burke do nakrycia i coś pod głowe.

– Nie będę się rozbierał. Zdejmę tylko buty – powiedział doktor.

Skrzypnęły drzwi i czuć było wdzierający się ziąb. Witek powolutku obrócił głowę. Teraz zobaczył malutkie okienko, za którym jak srebrny kolczyk, dyndał ostry sierp księżyca. – Czy to ten sam? – zastanawiał się, przypominając sobie jego wyostrzone różki oglądane przez szyby samochodu.

Znowu powiało chłodem. Trzasnęły drzwi. Jakieś mamrotanie zagłuszało szuranie nogami.

– Oto nakrycie. Prosze bardzo. Przez bory, od oparzelisk idzie mróz, jak tęgi chłop. Pewnie chaty moi nie minie i chocia kominem, wlezie. Zawołam Bazyla, bo do rana uświrknie w swoi norze, bidul. Nie pogniewa sie doktór o to? On jest tak chudy, jak ogryziony gnat i pchły sie go nie trzymajo.

Ale doktor już zapadł w sen i obojętne mu były pchły i wszelkie robactwo.

Witek przysłuchiwał się krzątaninie. Wiedział, w którym momencie podłożono opału. Słyszał jak sapiąc i mamrocząc, nie wiadomo przekleństwa, czy pacierze, stary zwilżał jego wargi drewnianą kopystką. Potem wyszedł i zawołał : – Bazyl, pudź tu, Bazyl! Aleś przemarz, sobaczy synu, no chodź. Nie zdzierżył by ty dzisiaj na garści słomy.

Słychać było przyjazne poklepywanie i pieszczotliwe tarmoszenie psiej skóry. – Chodź bliżej komina, przytulim sie to i cieplej bedzie, jak tak pospólnie.

Rozległo się przeciągłe, zakończone parsknięciem ziewnięcie.

– A gwiazdeczki dzisiaj błyszczo, jak u moi kobiety ząbki, gdy ślub my brali – powiedział rozmarzonym głosem stary człowiek.

Witek starał się przypomnieć datę swojego ślubu. Na próżno. Pomimo wysiłku nie był w stanie przywołać zamazanej przez upływ czasu twarzy, tak bardzo kochanej przecież kiedyś kobiety.

Ze zniecierpliwieniem odpędzał cisnące się sceny i sytuacje mające krótkotrwały związek z kobietami, które pozostawiły jakiś ślad w jego niespokojnym życiu.

Znakomicie pamiętał imiona większości dziewczyn od Urszulanek.Pierwsze nieśmiałe pocałunki i niezgrabne pieszczoty.Podniecające prywatki i ostatnie rzędy krzeseł w przepełnionychkinach. Potem nastąpiły „holówki”. Były to najtańsze zabawy w studenckichdomach akademickich. Przeleciało kilkanaście twarzy.

Witek w ogóle nie pamiętał radosnych chwil, które na pewno wypełniały pierwsze miesiące i dalsze lata małżeństwa. Pomimo zawartego ślubu, ich współżycie było ukradkowe i w ciągłej obawie przed niepożądaną ciążą.

No właśnie. Skąd taka obsesyjna obawa przed macierzyństwem? Przed ojcostwem? – Zapytywał siebie, wsłuchany w urywane sapanie i westchnienia zasypiających. Na te pytania nie znajdował odpowiedzi, a może nie chciał znaleźć, aby nie określić tego zwyczajnym tchórzostwem.

Koszmarną pustkę, jaka powstała po odejściu Krystyny Marii, wypełniał alkoholem, przypadkowymi kobietami, wobec których udawał miłość, a potem ukrywał się przed nimi. Upajał się beznadziejnymi marzeniami o fortunie, która miała spaść z nieba.

To alkohol sprawiał, że w zapamiętaniu, pełen próżnej pychy oczekiwał jej potulnego powrotu i wymyślał przeróżne formy upokorzenia. Nie dostrzegał, że upokarza siebie samego i staje się odstręczającym, zasługującym jedynie na pogardliwe współczucie stworzeniem.

Któryś ze śpiących głośno krzyknął przez sen i zaraz zawtórowała mu żałosna skarga psiego skomlenia.

Pamiętał czas, kiedy zazdrościł losu bezdomnym psom. Zazdrościł im nieskończonej wolności i tego, że nie znali czegoś takiego, jak wyrzuty sumienia. Pokonany skrywaną bezsilnością, okazywał pogardę całemu światu. Miał pretensję do wszystkich ludzi o to, że nie rozumieją go. Urągał świętościom i z bluźnierstwami odszedł od wiary. Ale tak naprawdę w najgłębszych pokładach duszy tęsknił do normalnego, rodzinnego życia, które zaprzepaścił.

Wsłuchany w mroczną ciszę nieznanego, ale przyjaznego domu, dziękował swojemu niezawodnemu patronowi za zstępujący sen.

Drewnem opalane pomieszczenie nie zapewniało ciepła na dłużej. Wszelkimi szparami przeciskał się chłód i szukał dla siebie dogodnego miejsca w nagrzanych zakamarkach ciała, wypoczywających ludzi.

 

*

Ziębnące barki zakłócały doktorowi sen. Chociaż był typem człowieka, któremu na wypoczynek wystarczało przysłowiowe „pięć minut”, i nieobce mu były przypadkowe noclegi w prymitywnych warunkach, czuł niezrozumiałe podniecenie. Ciężki, cuchnący łojem i stęchlizną, prymitywnie wyprawiony kożuch, naciągał pod samą brodę by zaraz, jak najdalej zepchnąć z siebie trudne do zniesienia wonie.

Doktor Cisłak pochodził z innych, bardziej zagospodarowanych i gęściej zasiedlonych stron Lubelszczyzny. Z bogatej w historię krainy nadwiślańskich sadów.

Opowieść Makarego nie dawała spokoju. Doktor porównywał ją z doświadczeniami własnego ojca i bliskich krewnych. Choć były różne, miały jeden wspólny mianownik – głębokie poczucie odpowiedzialności za Ojczyznę i bunt przeciw zniewoleniu. Będąc dzieckiem, przyglądał się groźnym przemarszom wygłodniałych oddziałów spod różnych znaków: swastyki i trupiej czaszki, Czerwonej Gwiazdy i wszelakiego rojowiska ludzkiego. Zapamiętał jesienne wieczory, podczas których nasłuchał się przerażających opowieści obcych ludzi. Nie wiadomo skąd przybyłych i gdzieś nad ranem znikających.

Czterdzieste lata – najtragiczniejsze w dziejach świata doświadczenia narodów, niczego nie nauczyły? Mój ojciec skazany na dożywocie za przynależność do AK, a później do organizacji Wolność i Niezawisłość, wybaczył swoim prześladowcom. Ale oni nie przebaczyli jemu – rozmyślał. – Do samej śmierci byli obecni po to, żeby przekonać się, czy świadek ich zdradzieckich, przestępczych machinacji rzeczywiście zostanie pogrzebany.

 

*

Witek obudził się, czując napływającą falę ostrego powietrza. Po chwili ktoś wszedł i z rumorem zwalił naręcz grubo porąbanych bierwion. Nakryty ciężką pierzyną Witek udawał, że jeszcze śpi. Taka sytuacja była wygodna, ale nie mogła trwać bez końca. Czuł się nieźle i na tyle dobrze, że wstydziłby się czyjejkolwiek pielęgnacji. Postanowił wstać. Pokonując ból lędźwi usiadł na posłaniu, z ciekawością rozglądając się po zadymionej izbie.

Ktoś na klęczkach, zgarbiony, wybierając popiół chrobotał w palenisku. Obok, zwinięty jak rogalik, leżał dość duży pies.

To pewnie Makary i Bazyl – domyślał się Witek. – Doktor pewnie jeszcze śpi – przypomniał sobie jego osobę.

Coraz gęstszy dym wypełniał pomieszczenie i tuląc się do powały, niechętnie wyciekał na zewnątrz przez uchylone drzwi. Skute lodem okienko wpuszczało mizerne światło dzienne, w którym widać było tylko zarysy skromnego wyposażenia wnętrza. Nad sobą dostrzegł krzywo zawieszoną ikonę. Przez chwilę przyglądał się wiśniowo–złocistym plamom, by wreszcie dokonać odkrycia, że oto przypatruje się wizerunkowi Matki Bożej Berdyczowskiej.

– Widać nie jest tak źle z panem, skoro już pan siedzi. Czy boli coś?

Witek odwrócił się w kierunku głosu. Z bocznego zakamarka wynurzył się postawny mężczyzna. Drapał się po odkrytej, owłosionej piersi i ziewał bez zażenowania w tak naturalny i sugestywny sposób, że zanim Witek odpowiedział na pytanie, musiał opanować potrzebę ziewnięcia; niewielkie rozwarcie szczęk powodowało boleści.

– Czuję, że posiadam prawą stronę pleców, głowę, a zwłaszcza twarz; okolice ust i szczęki mam zdrętwiałe – z trudem odpowiedział Witek, dotykając opuszkami palców części obrzękłej głowy. Chciał zaznaczyć lekceważący stosunek do swojego cierpienia.

Rozpalający ogień człowiek zrobił sobie przerwę i dzierżąc w rękach grube polana, wlepiał oczy w siedzącego, jakby w ludzkiej postaci zobaczył coś nadprzyrodzonego.

– Potrafi pan chodzić? – zapytał doktor.

– Chyba tak. Spróbuję – odparł Witek zsuwając się z pryczy. Nie patrząc na obecnych, z ostrożnością, początkowo niepewnie prostował swoją sylwetkę. Trochę bolało, ale można było znieść ten ból. Zrobił pierwszy krok i następne.

– Bardzo dobrze – ocenił obserwujący – wykluczam pęknięcie kości biodrowej, ale z przykrością stwierdzam złamanie nosa.

– Co pan powie? – z niedowierzaniem zapytał Witek. Widząc stojące na stole lusterko sięgnął po nie. – To nie mogę być ja! – wymamrotał, przerażony lustrzanym odbiciem.

Upstrzone przez muchy, poczerniałe ze starości szkło ukazało grozę. Obrzmiałe wargi, odgięty w lewo spłaszczony nos zrównał się z opuchniętymi kośćmi policzkowymi. Z oczodołów wyzierały szparki wpatrujące się z przerażeniem w coś, co nie przypominało ludzkiej twarzy. – O Jezu! – wyjąkał tylko, opuszczając lusterko.

– Słysze, że Boga wzywa – zauważył krzątający się przy kuchni Makary – i Bazyl nie jeży sie, to znaczy człowiek dobry. On wnet wyczuli złego i zaraz swoimi kłami chwalić sie gotowy. No, z serca ja ciężar strącił. A durny to durny stary, przez cało nocke oka nie zmrużył, tak bał sie.

– Ja także źle spałem – wtrącił doktor – gdybyście Makary nie rozniecali ognia tak głośno, to może bym odespał swoje. Nazywam się Cisłak – wyciągając do Witka rękę, mężczyzna przedstawił się.

– Witek, Witold Popiołkowski, miło mi – tylko tyle powiedział załamany stanem swojej twarzy.

– Z nosem trzeba się udać do chirurga. Koniecznie.

– Jasne – zgodził się Witek i powtórnie spojrzał w lusterko. W ogóle nie poznawał siebie. Czuł się jak człowiek z zamienioną głową.

– To nie żarty. Mogą nastąpić komplikacje w oddychaniu. Niech pan tego nie lekceważy – doradzał sympatycznie wyglądający mężczyzna.

W głosie mówiącego brzmiały ledwie uchwytne tony ciekawości maskowane zatroskaniem. Witek zdawał sobie sprawę z tego, że choć nie pytany wprost, winien udzielić jakichś wyjaśnień.

Postawił jednak pytanie.

– Jak daleko stąd leży miejscowość Wołczyny?

Po tym pytaniu mężczyźni zastygli. Witek zauważył, jak obaj obrzucili się wzrokiem, a potem skierowali spojrzenia w jego kierunku.

– Poszeł – warknął stary i bez żadnego powodu zdzielił przeciągającego się psa trzymanym w ręku drewnem. Pies zaskomlił i wlokąc pod brzuchem ogon, powoli ruszył w kierunku drzwi. Węszył.

– To niezbyt daleko – odparł z namysłem doktor. Chciał jeszcze coś dodać, ale stary wszedł mu w słowo.

– A do kogo sie tam wybiera, jak nie tajemnica to, można wiedzieć? – W ręku obracał polano, jakby zapomniał co zamierzał z nim zrobić.

– Do leśniczówki – zgodnie z prawdą odpowiedział Witek – do pana Brzozowskiego. Gdzie moja kurtka? – zapytał z przestrachem. Przypomniał sobie o liście.

– Wisi na krześle – odpowiedział doktor i wskazał brodą stojące pod ścianą staroświeckie koromysło.

Witek podszedł tam pokonując ból i dotknął ręką bocznej kieszeni kurtki. Widział, jak obaj śledzili jego gest.

– Co jest, panowie? – zapytał Witek z niedowierzaniem. – W kieszeni był ważny list. Co się z nim stało? – Patrzył z bezradnym wyrzutem na zakłopotanych mężczyzn.

Milczeli.

– Jak wytaszczyli my pana z limuzyny, to do tych pór żaden z nas nie wsadzał łap w nie swoje – ze złością odparł skulony przy kuchni człowiek. Cały czas poruszał głową i wzrokiem myszkował za czymś nieokreślonym.

Witek raz jeszcze sprawdzał kieszenie, by ostatecznie stwierdzić brak listu. Całkowicie już teraz załamany, opowiedział o celu swojej podróży i przygodzie, jaka go po drodze spotkała.

– To nie byli myśliwe! – dobitnym głosem podsumował gospodarz domu. Powłócząc nogą zbliżał się do stołu. W jednym ręku trzymał wielką patelnię z dymiącą jajecznicą, w drugim dwa kawałki drewna, które miały posłużyć jako podstawka. – To nie byli myśliwe! – powtórzył. – To jakieś bandziory! Co doktór o tym myślisz?

– Ostatnio w tych okolicach dzieją się dziwne rzeczy – zaczął doktor. – Trzy dni temu spłonęło gospodarstwo w Zbereżu. Dzisiaj, to znaczy wczoraj, z rana, paliło się u Krupy w Wołczynach. W obu przypadkach prawdopodobnie z powodu zwarcia instalacji elektrycznej.

– Taaa – podchwycił stary – ale trzy dni przedtem, młody Krupa zakopał swojego psa. Zdech nagle. A dobrego psa mieli Krupy. Szkolonego.

– Chcecie powiedzieć…

– Niczego nie chce powiedzieć – przerwał doktorowi Makary. Wydawał się być podrażniony. Wielkim jak kosa nożem odkroił trzy grube pajdy chleba. – Pora coś zjeść – mruknął sadowiąc się za stołem.

– Muszę wyjść – odezwał się Witek, któremu od długiego czasu dokuczał wypełniony pęcherz. Nałożył koszulę i gruby sweter. Obejrzał naderwany kołnierz kurtki i ciężko westchnął.

Uchodzące z wnętrza izby do ciasnej przybudówki opary ciepła osiadały siwym szronem na wyświechtanej derce, która osłaniała bezpośrednie wyjście na dwór. Odgarnął zesztywniały materiał i pchnąwszy rozchwierutane drzwi wyszedł na roziskrzone słońcem podwórko. Porażony blaskiem zachwiał się i omal nie upadł. Ostre powietrze natychmiast przenikało, całe obolałe ciało. Witek już dawno nie sycił oczu takim zapierającym dech widokiem. Świat cały otulony srebrzystym puchem szadzi, znieruchomiał w obawie potrącenia choćby jednej kruchej gałązki.

Wydeptaną ścieżką dokuśtykał w pobliże drewutni. Wdychał zapach butwiejącego drewna i ostrą woń oddawanego, zabarwionego na brąz moczu.

Za rozpadającym się lichym ogrodzeniem można było dostrzec stojący samochód. Witek domyślił się, że jest on własnością doktora Cisłaka i to podniosło go na duchu. Ufał, że doktor nie odmówi pomocy.

Po powrocie do izby, Witek zorientował się, że obaj mężczyźni podjęli jakieś decyzje. Milczeli, w oczekiwaniu na odpowiedni moment.

W zupełnej ciszy dokończył pozostawioną część ostygłej już jajecznicy i poczęstowany lipową herbatą poczuł się znacznie lepiej.

– Podczas pańskiej nieobecności – zaczął doktor Cisłak – rozważaliśmy kwestię wizyty w Wołczynach…

– Najgorsze w tym wszystkim jest to, że postradałem list do inżyniera Brzozowskiego i nie wiadomo, w czyich rękach się znalazł – wszedł w słowa Witek.

– No właśnie – podchwycił doktor. – Sądzę, że lepiej będzie, aby się pan nie ujawniał. Przynajmniej na razie – zastrzegł się, widząc że Witek zamierza zaprotestować. – Mam nadzieję, że zdobędę akumulator do pańskiego wozu i jeszcze dzisiaj dostarczę. Natomiast Makary pod byle pretekstem skontaktuje się z panem Brzozowskim i uprzedzi przed ewentualnymi gośćmi.

Makary potakując głową, uznał takie wyjście za jedynie właściwe. Witek nie oponował.

Pożegnanie było krótkie. Ograniczyło się do serdecznego uścisku dłoni.

– Niech odpoczywa i nie wychodzi z domu – poradził Witkowi Makary naciągając na jajowatą głowę prymitywnie uszytą z zajęczej skóry, wyliniałą papachę. – Może wleźć na komin i tam przespać sie. Do wieczora, myśle, wrócim.

Wnętrza chaty nie rozjaśniały, harcujące po wierzchołkach drzew, radosne promienie słońca. Skute mrozem, ocienione stuletnimi świerkami okienka nie przepuszczały jaskrawego światła do ubogiego pomieszczenia.

Witek pozostał w towarzystwie mocno zbudowanego kundla. W słabym świetle dnia jego sylwetka wyraźnie odcinała się jasnożółtą sierścią. Ze złożonym na przednich łapach kanciastym łbem, obserwował otoczenie i chyba akceptował Witka obecność, bo co jakiś czas, gdy ich spojrzenia spotkały się, przyjaźnie młócił ogonem o podłogę.

Poczerniałe od sadzy i dymu drewniane, Bóg wie kiedy bielone ściany, nie były zawieszone obrazami świętych, jak w wielu poleskich chałupach. Poza jedynym wizerunkiem przedstawiającym Matkę Bożą Berdyczowską, uwagę Witka zwrócił wiszący w sąsiedztwie obrazka, zatłuszczony, dużego formatu i od dawna nieaktualny kalendarz. Był on dodatkiem do „Łowcy Polskiego”na 1982 rok. Przyglądał się utrwalonej aparatem fotografa scenie.

Na tle ośnieżonego lasu stała grupa myśliwych z dumnie podniesionymi głowami. U ich stóp prezentował się pokot ubitej dziczyzny. Przedstawione zdjęcie informowało o udanym polowaniu i znajomości obyczajów łowieckich. Na szczycie rozkładu stała kobieta w stroju myśliwskim i trzymanym w ręku mosiężnym rogiem składała hołd należny kniei, łowcom i zwierzynie.

Gdy Witek przypatrzył się lepiej, odnalazł zaznaczone ołówkiem kółka wokół trzech postaci. Zastanawiał się nad tym spostrzeżeniem długo i pełen nieprawdopodobnych przypuszczeń położył się na pryczy, od której powiało stęchlizną i fermentującymi owocami.

Z uczuciem nieokreślonego lęku, mając jeszcze w pamięci przepływające obrazy sennych rojeń uniósł się. W wyziębionym pomieszczeniu panował mrok. Przy wiodących do sieni drzwiach czaił się pies. Okazując zaniepokojenie, z głębi cielska wydobywał złowrogo brzmiące tony. Nie zważał na ciepłe słowa, nawet na pieszczotliwy, uspakajający dotyk ręki. Z pyskiem przy samym progu węszył głośno i głucho warczał.

Coś się tam na zewnątrz dzieje – pomyślał Witek. – Na swojego pewnie by tak nie reagował. Może pod chałupę podkradł się jaki zwierzak?

– Cicho! Cicho bądź, Bazyl! – rozkazywał Witek. Szybkim krokiem zbliżył się do udekorowanego przez mróz, kwietnymi ornamentami okienka. Chuchał i pocierał palcami szybę, tymczasem pies okazywał rosnące rozdrażnienie.

Witek powrócił do drzwi i zwolnił zapadkę zamka. Bazyl smyrgnął natychmiast przed siebie, nic sobie nie robiąc z zawieszonej, sztywnej jak blacha zasłony. Masywnym karkiem uderzył w ledwie osadzone drzwi przybudówki i z głośnym ujadaniem zginął poza drewutnią.

– Strzelaj! Strzelaj do jasnej cholery – usłyszał Witek piskliwy, nie odpowiadający męskiej intonacji głos.

Witek pamiętał ten głos aż nazbyt dobrze. Wystarczy mu – zabrzmiało tak naturalnie, że przestraszony wymknął się z domu. Och! Jakże się bał. Rozglądał się za miejscem, w którym mógłby bezpiecznie przeczekać do powrotu Makarego i doktora Cisłaka. Nie opodal szopy na drewno, nad poziom ziemi wznosił się piwniczny kopczyk z wiszącymi na dolnej zawiasie drzwiczkami.

Doskoczył tam, zanim padł pierwszy strzał. Drugi strzał i kolejne zabrzmiały głucho i nie tak strasznie.

Po upadku na dno cuchnącego lochu, z trudem zbierał poobijane ciało, by przenieść się w najciemniejszy kąt. Pod stopami czuł miękką substancję, w której zapadał się po kolana. Smrodliwe wyziewy przyprawiały o zawrót głowy. Dławiły oddech. Witek miał wrażenie, że zaraz się udusi. Brnął z wyciągniętymi do przodu rękami, aż natrafił na ziemną zaporę. Pod palcami czuł sztychy ostrej łopaty i uschnięte korzenie jakichś roślin. Całym sobą przylgnął do ściany. Mając świadomość zupełnej bezradności, czekał.

Najpierw zauważył krótkotrwały błysk światła. Po chwili ostry strumień reflektora, penetrował przepełnione odorem podziemie. W podłużnych smugach widać było milionowe roje muszek i jakichś obrzydliwych ciem. Poruszało się to w powietrzu, jak delikatna materia potrząsana lekkim wiatrem.

– Jakiż tu smród – doleciał czyjś głos. – Hej! Jest tam kto? Wychodź, nie bój się, kimkolwiek jesteś.

– Człowieku! Jeśli tam jesteś, to wyjdź bo się udusisz! – nawoływał piskliwym głosikiem ktoś drugi. – Zabłąkaliśmy się w tym lesie – tłumaczył – i potrzebujemy pomocy.

Trwała niewiarygodna cisza. Witek pragnął, aby nie zdradziło go mocno tłukące się serce. Wstrzymywał oddech.

– Tam nikogo nie ma – stwierdził czyjś głos. – Przecież nie sposób wytrzymać przy tej dziurze… zaraz będę rzygał.

– Przecież to nie jest sracz! – zapiszczało na górze. – Wejdź tam i sprawdź!

– Sam sobie sprawdzaj! – padła gniewna odpowiedź. – Nie zamierzam się babrać w gównie.

– Nie czujesz gnijącej kapusty i kartofli? – zabrzmiało falsetem. – To nie są gówna. Daję ci rozkaz!

– Uważaj! – padło ostrzegawczo. – Na tym odludziu jesteśmy sami i w równym stopniu samodzielni. Uważaj więc. Ja też mogę wydawać rozkazy. Stary wyraźnie zaznaczył, że mamy takie same uprawnienia.

Światło latarki zgasło.

– Jeśli okaże się, że na skutek twojego nieposłuszeństwa pozostaną świadkowie… pożałujesz, oj pożałujesz.

Ile w tym kobiecym głosie jadu i nienawiści – pomyślał Witek.

– Kiedyś ukatrupię tego sukinsyna – doleciało z góry zdecydowane postanowienie.

Otulony ciepłym, obrzydliwym wyziewem przegniłych warzyw słabł. Nie mógł ochronić się przed inwazją milionów muszek i jakiegoś pełzającego robactwa, które wciskało się do oczu, właziło w nozdrza i wpadało w rozwarte usta. Najlżejszy dotyk twarzy, próba strącenia lepkiej ćmy sprawiał dotkliwy ból.

Na górze panowała cisza.

Podejrzewając podstęp, bał się ruszyć z miejsca.

W końcu bliski szaleństwa wykonał pierwszy krok, drugi i kolejny, już z niezwykłym wysiłkiem. Wpatrzony w jaśniejący otwór dobrnął do pionowej ściany.

– Możliwe to? – zadawał pytanie widząc się zawieszonego na wyszlifowanym koniuszku rogatego księżyca.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jerzy B. Sprawka, Więzi, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 192

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...