Nowy Napis Co Tydzień #192 / Na szlaku
Dygotał z podniecenia.
Podczas dwugodzinnej jazdy autobusem drżał cały i teraz, ooo, zwłaszcza teraz, gdy wysiadł na nie oznakowanym przystanku i pozostał sam.
Wdychał wonie od rozgrzanego lasu i przestrzennych, szmaragdowych łąk. Spoglądał na migotliwą mgiełkę horyzontu, przełykając głośno, napływającą ślinę.
Nie mógł opanować stanu podniecenia, w jaki popadł od chwili, gdy zajął miejsce w zatłoczonym pekaesie. Niepokój i podenerwowanie czuł już wcześniej, dużo przedtem nim zdecydował się na to, co się stało. Co musiało się stać.
Bez najmniejszej trwogi żegnał miasto, dom, w którym niemalże zapomniano o jego eskapadach. Zapomnieli wszyscy, tylko nie on sam.
Przez długie pięć lat tęsknił do bodaj jednej nocy nad wodą. Do szarego świtu wśród łąk, mgieł, krzyku wodnego ptactwa. Jakże głęboko to w nim tkwiło. Tęsknota do szelestu tarmoszonych wiatrem trzcin, tęsknota za wonią dymu ogniska, choćby gwałtowną burzą, których tyle przeżył, zżerała go od dawna.
Miał wreszcie to, na co czekało jego ciało, mózg, cały system nerwowy – PRZESTRZEŃ.
Z radością odkrywał znajome ścieżki; przemawiał z cicha do odległego lasu, do najmilszego towarzysza i przyjaciela – niedawno zmarłego ojca. Dziwna świadomość jego fizycznej obecności tuż przy sobie, wzruszała, dodawała wiary.
Doskonale pamiętał jakiś świąteczny dzień. Był wtedy małym chłopcem. Ubrany w marynarski strój, na nogach miał białe tenisówki odświeżone najtańszą pastą do zębów. Tego dnia właśnie z wyprawy na ryby powrócił ojciec. Pachniał słońcem i wiatrem, jak świeżym chlebem. Czymś jeszcze, co pobudzało chłopięcą wyobraźnię.
Z plecakiem pełnym tajemnic i wiązką bambusowych wędzisk w spierzchniętych dłoniach, z nieogoloną brodą i spaloną na miedź twarzą, był jakiś egzotyczny pośród ubranych odświętnie, sąsiadów.
Mimo pokpiwań jakiś radosny uśmieszek nie schodził z jego szlachetnej twarzy. Rówieśnicy zazdrościli mu takiego ojca. Zazdrościli przede wszystkim posiadania własnej, trzyczęściowej wędki. Zazdrościli także możliwości samodzielnych wypraw nad Czechówkę, jedną z trzech, przez miasto płynących rzek, w której łowiło się dorodne płocie.
Zdarzało się, że w czasie wakacji ojciec zabierał go z sobą. Nigdy nie zapomni tej pierwszej wyprawy i pierwszej złowionej wtedy ryby – pięknie ubarwionego okonia.
Uśmiechnął się do wspomnień. Powrócił do cudownych chłopięcych lat, kiedy to pod opieką ojca poznawał tajniki wędkarskiego rzemiosła. Kiedy to uczył się szacunku dla niepojętej mądrości otaczającego świata oraz rozsądku w zabijaniu jego zwierzęcych przedstawicieli.
O dziesiątki lat za późno przekonał się, że świat ludzi jest niesłychanie skomplikowany, bezwzględny, bardziej niebezpieczny, bo dysponujący przebieglejszym od szczura, rozumem. Zbyt późno to zrozumiał zbierając olbrzymi bagaż doświadczeń. Ale to i lepiej. Nie należał do rzeszy zapobiegliwych istotek krzątających się nad pomnażaniem dóbr, nie znał uczucia lęku maluczkich przed krachem możnych i wielkich. Ufał. Jak jego ojciec, serce miał wielkie, otwarte i jasne. Gotowe na przyjęcie i ochocze rozdawanie tego, co najlepsze w człowieku – serdeczność i cierpliwe wysłuchanie drugiego człowieka.
Z ulgą zauważył, że się uspakaja. Podniecenie mijało, rozpływało się gdzieś pośród zieloności łąk. Tuż obok na piaszczystą drogę wyciekło stado kuropatw, czikczirikając wzbiły się ponad ziemię i zaraz zapadły w soczystej trawie. Poczuł jakąś nieokiełznaną radość, której nie wiedział jak dać upust. Chciało mu się głośno śpiewać, wołać a nawet tańczyć. Może zrobiłby to wszystko na raz, gdyby nie ciężar plecaka i przypuszczenie, że ktoś obcy mógłby być świadkiem tego niezrozumiałego dla nikogo, wybuchu szczęścia.
Dom opuścił bez uprzedzenia. Nie zostawił nawet lakonicznej kartki. Nie wie na jak długo, z nadzieją jednak, że co najmniej tydzień spędzi w samotności. Nie zastanawiał się nad trudnościami. Wiedział tylko jedno – musi uciec z miasta, musi na jakiś czas opuścić miejskie kanalizacje ulic. Dotrzeć właśnie tutaj. Napełniać oczy i rozum widokiem przestrzeni.
Od dawna zaprzestał zwiedzania ogrodów zoologicznych. W głębi duszy cierpiał razem z uwięzionymi w wolierach ptakami, odebranymi podniebnym szlakom. Nie ważne czy z chęci zysku, czy z wątpliwych humanitarnych powodów.
Ptaki posiadają swoje tajemne, ukryte przed ludźmi cmentarzyska i często tam zmierzają w swoim ostatnim instynktownym locie. Nie mogą spokojnie konać na oczach rozgorączkowanej gawiedzi, która obżera się chrupkami wyciąganymi z szeleszczących, jaskrawych opakowań.
Do wyprawy przygotowywał się w tajemnicy. Nie chciał najbliższych mu osób narażać na niepokój, a siebie na widok ich zatroskanych min, albo, co gorsze, propozycję towarzyszenia.
Nie rozumieliby jego stanu ducha. A ciało? To tylko powłoka, a on czuł się zdrowo i był nawet w dobrej kondycji. Nie potrafiliby zrozumieć, że jego serce bije jeszcze dla błąkających się po głowie widoków (tak ośmieszanych przez „prawdziwych artystów”), wschodów i zachodów słońca. Zapamiętanych na zawsze trawiastych przestrzeni, ognisk rozniecanych nad brzegami wód i setek nocy spędzonych samotnie na wodzie jeziora w przeciekającym czółnie.
– Czy ktoś umiłowawszy ponad wszystko telewizor, walkmana i komputer jest w stanie zrozumieć płynącą w sercu muzykę nadjeziornych zarośli? – pytał samego siebie. Podobnych pytań cisnęły się całe kolumny, zupełnie tak, jak na skomputeryzowanym ekranie przesuwający się nieprzerwanym strumieniem rozkład jazdy pociągów.
W trosce o zdrowie i bezpieczeństwo zabroniono mu dawnych wojaży. Rady lekarskich powag szanował, nie lekceważył, poza tym od początku założył, że nadejdzie taki czas, który okaże się łaskawy i pozwoli zrealizować najgłębsze pragnienie.
Doczekał się. Ten wielki, skromny pan – CZAS – realizuje się właśnie.
Był taki okres, że on sam nie myślał o niczym innym, tylko o własnym bólu. Wydawało mu się, że cierpią wszyscy i starał się nikomu nie przysparzać więcej, aniżeli tyle tylko, ile przeznaczył los.
Dobrze pamięta ile bólu sprawiał każdy gwałtowny ruch, nawet schody. Nooo, te były przerażająco realne. Myślał, że te schody go zniszczą. Jak on je nienawidził. Pokonał jednak bezduszne, wymagające schody, o tak. Kpił sobie z nienawistnych stopni, wbiegając na nie ze zwinnością młodzieńca. Ciężko dysząc cieszył się i wówczas, czując bicie serca powracała tęsknota do jednostajnego, miarowego rytmu uderzania fal o burty łodzi. Do wieczornego głosu bagiennych bąków i wizgu śmigłych skrzydeł zadziornych czajek.
Od dawna nosił w sobie niechciane, uporczywe wrażenie utraty. Tak naprawdę cieszył się tym, że zachował życie, jednak było w nim coś, co zadręczało – nie dawało spokoju przemijanie czasu?
Najcięższe okresy osamotnienia w getcie bliźniaczych blokowisk spędzał nad grubym notatnikiem. Odczytywał zapiski sporządzane po każdej wędkarskiej wyprawie. Jakże szczęśliwy był wówczas. Mógł przebywać w odległych od siebie miejscach równocześnie, w których wielokrotnie bywał przez ponad trzydzieści lat.
Zapomniane kolonie, najbardziej zagubione osady pośród mszarów, wioski z nieprzejezdnymi wiosną i jesienią gościńcami, a także zupełnie bezludne okolice Polesia ze smutnymi olchami, jak żywe stawały przed oczami. Przypominały się sytuacje i zdarzenia, których notatnik nie zawierał. Wtedy miał wrażenie, że duch jego krąży nad wygasłym ogniskiem, zatrzymuje się w dobrze znanych łowiskach jeziorowych, czy przy zakolach rwącej rzeki, żeby nie znalazłszy tam ciała powrócić i gwałtownie chwycić za gardło.
Przystanął. Od dłuższego czasu poruszał się wąską, wydeptaną przez kłusowników ścieżką. Dawniej – pamiętał niewielki sosnowy zagajnik – dzisiaj był to już wyrośnięty w drągowinę młodnik.
Słońce i dławiący aromat żywicy, spływającej po spękanych bibułkach kory, osłabiły go. Siadając w ocienionym miejscu mruczał niezadowolony z siebie. Spoglądał na uschnięte od dołu sosnowe gałązki ze zrudziałym igliwiem, a głębiej, uwagę skupił na rozrzuconym szkieleciku jakiegoś drobnego ssaka.
Zastanawiał się czy sprosta zamierzeniu?
Odpowiedzią na wątpliwość był uśmiech. Był pewien, że podoła. Zaryzykował przecież nie bez podstaw. Na długo przedtem zaniechał leków, ćwiczył kondycję, dużo spacerował, próbował nawet biegać.
Tam w miejskim zaduchu zabezpieczony był posiadaniem nitrogliceryny, raz jeden konieczne było użycie jej. Tymczasem teraz nie ma jej przy sobie i czuje się pewnie, bezpiecznie. Przekonany jest, że tu obejdzie się bez niej.
Obtarł spoconą twarz i szyję. Dołem, tuż przy samej ziemi słał się upał pomieszany aromatami odwiecznej ziemi.
Wstał z trudem – to nic – pocieszał się. – Zaraz skończy się ten zagajnik buchający gorącą parą. Potem kawałek drogi grądową łąką i pojawi się gąszcz trzcin. Tam będzie jezioro, którego zapach już dolatuje ledwie dostrzegalnym powiewem. Woda, za którą tak długo tęsknił stanie się możliwa w dotknięciu, w zanurzeniu się w niej całym sobą.
Tutaj właśnie był po raz pierwszy w życiu z niezapomnianym ojcem. To tutaj poznawał nigdy przedtem niesłyszane wyrazy: grążel, osoka, chruścik, jętka i wiele innych, dla miejskiego chłopaka egzotycznych nazw. Na tym jeziorze rozhuśtany falą nasłuchiwał ptasich głosów i uczył się ich rozpoznawania. Raz były to szybkie dżdżdż-dżdżdż lub donośne be-be-bebebe-eee. Gdyby nie autorytet ojca, nigdy nie uwierzyłby, że takie dźwięki pochodzą od ptaka i wydawane są podczas karkołomnego lądowania przez jego lotki. Donośny głos przypominał beczenie kozy, czy barana. Potem już wiedział, że odgłos przypominający szybkie przeciąganie paznokciem po grzebieniu wydaje dubelt, niewielki brodzący ptak z nienaturalnie długim dziobem. Całymi godzinami mógł wsłuchiwać się w donośne, głębokie duuung, duuuung, tajemniczego bąka, ukrywającego się na trudnodostępnych moczarach.
Idąc rozmyślał nad nieskończoną doskonałością przyrody i przestraszył się myśli, jaka błysnęła pod rozpaloną czaszką – Czy zdąży? Czy zdoła przekazać swemu synowi te wszystkie doznania, wzruszenia nad niepojętą logiką świata przyrody? Rozumienia jej i tkliwego obchodzenia się z nią. Czy otrzyma łaskę wspólnego poznawania najcudowniejszych światów zagubionych w mrocznych oparach wieczornych mgieł?
Zagajnik rzedniał, ustępując miejsca bezładnej plątaninie krzewów. Kruszyny i czeremchy pookręcane dzikim chmielem po same wierzchołki z pniami spowitymi wielkimi, wonnymi kielichami powojów schodziły w wilgotny jar. Sroki spłoszone krokami człowieka skrzeczały impertynencko.
Miejsca, skąd wydobywano piasek, zarzucone były nikomu niepotrzebnym już sprzętem. Bezużyteczne, noszące próby spalenia opony samochodowe, bębny archaicznych pralek, pogięte wiaderka, wielka ilość butelek i puszek, wszystko to zwalone w bezrozumnym niechlujstwie dogorywało razem z wynalazkiem cywilizacji. Zawstydzona przyroda próbowała zamaskować żałosne świadectwo głupoty swoich inteligentnych przedstawicieli, rozniecając w tych miejscach ogień niewymagającej pokrzywy.
Z ulgą poddał twarz lekkiemu podmuchowi wiatru. Rzemienne szelki plecaka przesuwał co chwilę tak, aby nie ocierały o boleśnie otarte miejsca. Pocieszał się, że już niedługo zrzuci ten niezbędny balast. Z miejsca, na którym był teraz, poprzez niższe gałęzie drzew mógł dostrzec błękitną gładź jeziora.
Nozdrza drażniła słodka woń tataraku i przesiąkniętej wilgocią gleby. Z uczuciem podniecenia głośno przełknął ślinę. Stopy zapadały się w kępach sitowia, gdzie znajdowały pewniejsze oparcie. Ryzykowny był marsz przez teren porośnięty turzycą, skrzypem wodnym czy zielem bagiennym, którego specyficzny aromat dławił płuca. Z każdym krokiem cały ten niby ląd trząsł się i uginał. Bezpieczne dotąd gniazda z hałaśliwym trzepotem skrzydeł, opuszczały spłoszone ptaki.
Kierował się w stronę brzeźniaka skąd do jeziora miałby najbliżej. Raz po raz z pokrytej mchem ziemi, wydobywało się powietrze z charakterystycznym sapnięciem. Na niewielkiej wyniosłości rosło kilkanaście powykręcanych zimowymi zadymkami i letnimi huraganami drzew. Było to względnie suche miejsce, jako jedyne chyba nadające się na obozowisko.
Uśmiechnął się. – Obozowisko, Jezu, jakie to prawdziwe – szepnął. Zaraz też nadstawił ucha. Dźwięk, jaki dotarł do niego, wprawił w zdumienie. Nim zorientował się, od kogo pochodzi, w koronie olbrzymiej, na wpół żywej brzozy ujrzał zrywającą się do lotu czaplę.
– A więc nie będę sam – stwierdził zadowolony. Tam w górze uwił niedosiężne gniazdo ten wyjątkowo płochliwy ptak.
Rozejrzał się. Po chwili namysłu wybrał miejsce z gęstym podszytem bujnie pełgającego bagna, które porastało tu, okrywając oliwkowo-zielono-złotym dywanem sporą przestrzeń. Nie przeszkadzał mu silny aromat tego ziela, wdychał go z lubością.
Po kilkugodzinnej, wyczerpującej pracy zbudował sobie dach nad głową, pachnące bagiennym zielem mieszkanie na bliżej nieokreślony czas. Nie zamierzał odpoczywać dopóki nie zakończy wszystkich zabiegów. Nagromadzenie drewna było ostatnią czynnością. Teraz mógł rozpakować plecak i rozgościć się na dobre.
Zadowolony był z siebie. Usiadł wreszcie, dobrze oceniając włożony w wykonane dzieło wysiłek. Bez niepokoju wsłuchiwał się w swoje wnętrze. Serce tłukło się głośno, ale nie lękał się o nie. Tak intensywnie jak przed chwilą nie pracował od dawna. Po chwili oddychał równomiernie.
Przekornie dotknął kieszeni bluzy, w której przetrzymywał papierosy. Drażniło go posiadanie ich. Nie palił przecież od pięciu lat.
– Nie powinienem ulegać pokusie – medytował. Kilkakrotnie odpinał guzik kieszeni i szybko cofał rękę. – Oprze się! Więc po co je brał?
Specjalnie na tę okazję kupił dwie paczki „ekstra mocnych”, ze starych, zapomnianych niemal rupieci w kuchennym stole, wygrzebał nieużywaną od lat zapalniczkę. Wymienił utleniony kamień i napełnił gazem. Wszystko to w tajemnicy z lękiem kilkunastoletniego wyrostka. Bał się najbliższych i ich zatroskanych twarzy, a teraz walczył. Rozsądek kazał mu zapomnieć o papierosach, a także o butelce koniaku, w którą się przezornie zaopatrzył na wypadek napotkania człowieka.
Pokusa silniejsza była od rozsądku, już wiedział, że nie wyplącze się magicznej sile posiadania czegoś, z czego mógłby dobrowolnie zrezygnować. Ostrożnie pociągnął dymu i stwierdził, jakie to obezwładniające, przyjemne bardzo uczucie. Takie dziwne, jak niekończący się pocałunek doświadczonej w miłości kobiety, gdyż tylko takie potrafią zawładnąć mężczyzną.
Z omdlewającym zawrotem głowy położył się na wznak patrząc na odstające, łuszczące się atłasowe pasemka brzozowej kory, na zawieszone w konarach czaple gniazdo. Zaczerpnął powietrza i głęboko westchnął.
Ocknął się zbudzony jakimś łomotem, odgłosem łamanych i spadających patyków. Nie podnosząc się obserwował siadającego na gnieździe ptaka. Szarzało na dobre. Po chwili nadleciał drugi ptak czyniąc podobny hałas.
Do brzozowego wzgórka cichcem podchodziły mgły. Dołem, przy samej ziemi robiło się mroczno i chłodno. Gdzieś daleko granatowiejący horyzont rozjaśniało, jeszcze zachodzące słońce. Powietrze drgało od żabiego rzegotu, coś szurnęło w zaroślach i przenikliwie zapiszczało.
Drzemka na gołej ziemi i wilgoć wywołały nieprzyjemne dreszcze. Z dumą popatrzył na ułożony stos drewna i nie zwlekając zabrał się do rozniecenia ognia. Z przyjemnością wdychał aromatyczny dym i zanim ogień rozpalił się na dobre, przygotował posiłek.
Ściemniło się na dobre. Rozgwieżdżone niebo dyszało brylancikami, co wróżyło dobrą pogodę na najbliższe dni, chociaż przygotowany był także na słotę i nie obawiał się deszczu. Namolne zazwyczaj, dokuczliwe komary rzadko dawały znać o swoim istnieniu, co też przyjął z zadowoleniem. Powoli, nieuchronnie wtapiał się w zapadającą noc.
Świat przewrócił mu się do góry nogami trzykrotnie.
Ten nieogarnięty rozumem ludzkim świat, do którego wracał z dziecinną ufnością okazał się cyniczny i wyrachowany. Małostkowość, zarozumiała pycha i ludzka pogarda dla słabszych budziła w nim uczucie buntu. Mówił o tym licznym znajomym, których spotykał coraz częściej z okazji uroczystości pogrzebowych. Uczestnictwo w ostatniej drodze członków rodziny, przyjaciół bądź znajomych nastrajało do egzystencjalnych medytacji. Przypominało kruchość istnienia i uświadamiało fakt króciutkiej pielgrzymki ziemskiej, którą należało przebyć z godnością.
Nie uczestniczył w pogoni za splendorami; w przeciwieństwie do innych ludzi, wartości materialne były na którymś tam miejscu. Dobrze się przyjrzał hańbie ludzkiej służalczości, wyrachowanej kokieterii i podstępnemu cwaniactwu. Do takich zachowań odczuwał pogardę i manifestował to, choć zdawał sobie sprawę, jak trudno żyć z ideałami archaicznej już niestety, szlachetności. Szanował uczciwego człowieka, i jego, jakakolwiek by była, pracę, umysł i spracowane ręce. Podziwiał honor i mądrość życiową.
Pamiętał ojca. Tego niezrównanego wagabundę o wesołym, nieco rubasznym usposobieniu, cieszącego się przyjaźnią i sympatią w każdej wiosce, do których docierali w licznych wędkarskich wyprawach. Podziwiał łatwość, z jaką zjednywał sobie przyjaźń nowo poznanych ludzi. Obserwował go i się uczył. Ze zdumieniem przekonywał się, że szczerość i uśmiech to jedyny magiczny klucz do ludzkiego skomplikowanego wnętrza.
Wytężył słuch. Osiadająca obficie rosa przyniosła wyraźne ludzkie głosy. Zaniepokoił się. Nie dlatego, że się bał. Przestraszyła go możliwość spotkania z ludźmi jako takimi. Odludkiem przecież nie był, a tego wieczoru pragnął być sam, bez jakiegokolwiek towarzystwa.
Głosy stawały się wyraźniejsze, mógł już odróżnić poszczególne wyrazy, potem głośne gwizdnięcie i nawoływanie: – Karaś! Do nogi! Wróć!
Lekki trzask suchych gałązek świadczył o bliskości zwierzęcia. Wpatrywał się w ciemność i niemal czuł zapach przyczajonego stworzenia. Gdzieś w głębi nieprzeniknionej ciemności rozbłysło światło latarki. Ostry jęzor badał gąszcz krzewów i pnie białych brzóz, z których zaczęły osypywać się delikatne łuski kory. Dziwny wydał mu się ten maleńki świat odsłaniany wszędobylskim, wścibskim światłem. W jego ciasnocie przelatywały olbrzymie ćmy i upadając packały o liście roślin.
Usłyszał czyjś głos skierowany do niewidocznych ludzi: – Tam ktoś jest, zobaczyć? – Po długiej chwili milczenia padł przytłumionym głosem wydany rozkaz: – Karaś do nogi, wracaj. Karaś!
Uniósł się. Bez obawy oczekiwał nadejścia nieznajomych, choć wcale nie pragnął spotkania z kimkolwiek. Chrzęst łamanych patyków i blask światła zbliżał się z każdą chwilą. W koronach drzewa zawrzało. Posypały się uschnięte patyki i załopotały skrzydła płochliwych ptaków. Zapadła cisza, w której słychać było złowrogie warczenie psa. Nagle przenikliwie zaskomlił i zrobiło się cichutko. Dopiero teraz uzmysłowił sobie, że żabi rwetes trwał nieprzerwanie, ale on tego przez jakiś czas nie słyszał. Światło latarki zgasło również.
Wokół trwała przyczajona, złowroga ciemność.
W oczekiwaniu na dalszy bieg zdarzeń przysiadł na piętach i znowu sięgnął po papierosa. Przez sam fakt zapalenia, pragnął coś zademonstrować przed niewidocznymi ludźmi – ale co? Sam nie był w stanie zrozumieć. Przypomniał sobie o butelce „soplicy” i uznał, że to odpowiedni moment by ją odkorkować na przywitanie nocnych gości.
Prawdę mówiąc to czuł się nieswojo. Z udawanym spokojem podsuwał suche polana do środka płonącego ogniska. Nagrzany wir powietrza unosił kilkadziesiąt iskier w kierunku ukrywających się w mroku ludzi. Usiłował odgadnąć ich zamiary. Na myśl przychodziły mu tylko przyjazne i serdeczne, nie czuł się zagrożony.
– Jestem obserwowany. To pewne – przypuszczał w myślach. – Ale i oni nie czują się w porządku, gdyby było inaczej nie kryliby się przed obcym. – Ułożył ciało na boku w oczekiwaniu na jakiś ruch. Przylepiony do ust papieros zgasł, ssał ustnik wdychając nieprzyjemny zapach podłego tytoniu i czekał aż tamci coś zdecydują. Długo to trwało. Nie doczekawszy się nikogo, zrezygnowany wczołgał się do szałasu. Dławiący aromat zielska pomieszany z dymem ogniska podziałał jak narkotyk.
Obudził go chłód. Z całą przytomnością umysłu pamiętał o nocnych niepokojach. Teraz w chwili porannej szarości dnia, zachowanie nocnych gości wydało mu się dziwaczne
Na klęczkach opuścił liściaste schronienie, wkładając głowę w gęste opary mgły. Od zroszonego ogniska wiało chłodem i specyficznym zapachem dymu, jaki zachowały, niedopalone, sczerniałe polana. Wszystko dookoła uperlone było grubą warstwą rosy.
Rozejrzał się z ciekawością. – Po tamtych ani śladu – pomyślał obojętnie. Ledwie widoczna zorza wnosiła pogodniejszy nastrój w smętnej duszy zagubionego w gęstwinie człowieka. W niedalekich, przyjeziornych zaroślach harcowało żerujące ptactwo.
Rozpakował sprzęt. Czynił to w gorączkowym pośpiechu, jakby w obawie przed przyłapaniem na tych zwyczajnych czynnościach. Upił trochę gorącej herbaty z termosu pamiętającego dawniejsze czasy, teraz żałował, że nie zaparzył kawy, tak jak zamierzał. Rzeczy, których nie potrzebował podczas połowu, starannie zamaskował w niewielkim oddaleniu od szałasu i przerzucając przez ramię lżejszy plecak, wyruszył.
Wysokie, ociężałe od dżdżu trawy ustępowały kępom ciemnozielonych sitów. Trafił na wydeptane miejsce, od którego ledwie widoczna ścieżka umykała w kierunku zachodnim. Rozejrzał się i poszedł w przeciwną stronę. Moczarowa roślinność stawała się coraz bujniejsza, otoczenie dziksze.
Poruszał się po obwodzie jeziora. Co raz wpadał w zdradliwe zagłębienia rozbryzgując brunatną maź trzęsawiska. Przygnębiająco podziałała myśl o niedostępności brzegu.
– To już ponad trzydzieści lat – przypomniał sobie. Wkroczył właśnie w gąszcz. Przed sobą miał łozinowy, grądowy las. Gałęzie krzewów od dołu gołe, oblepione wyschniętym mułem nasuwały przypuszczenia o niedawnym zejściu szeroko rozlanej wody do misy jeziornej. Czuć było zapach schnącego błota. W wilgotnej ziemi dostrzegł ślady bosych stóp i głębokie odciski gumiaków. Szedł za tym tropem z nadzieją, ale i z trudem przeciskając się między sprężystymi gałęziami. Meandry ścieżki, plątanina gałęzi zdawały się nie do przebicia. Przedzierał się mimo tego z uporem, nie tracąc nadziei na odnalezienie dojścia do wody.
Długo to trwało, za długo. Tracił oddech, siły, a bose ślady stóp mknęły dalej w chaosie zielonych listków na zielonoszarych, giętkich gałęziach. Przystanął, a raczej szarpnięty do tyłu zawisł. Czuł, że w czasie tej mozolnej drogi jakaś gałąź chwyciła go od tyłu wsuwając się pomiędzy plecak i pachę prawej ręki, inna gałąź zahaczyła się jakimś cudem za stałą szelkę plecaka. Był jak w potrzasku.
Szarpał się rozpaczliwie we wszystkich kierunkach. Za wszelką cenę pragnął uwolnić się od przytrzymujących giętkich łodyg. Szybko tracił siły. Ciężko dysząc spoglądał w bezmiar wilgotnego, zielonego szaleństwa. Na głowie poczuł ucisk zaciskanej obręczy i bolesne pieczenie w klatce piersiowej. Jakaś niewidzialna siła coraz mocniej ściskała czaszkę i szczęki, potem nastąpiły bolesne skurcze, taką drobniutką falą i w chwilę po tym miał dziwne wrażenie oddalającej się szybko rzeczywistości, tak jak gdyby leciał w przeciwnym kierunku pędzącego pociągu. Nogi ugięły się, nie mając już siły do podtrzymywania ciężaru ciała, ręce opadły wzdłuż tułowia i tak pozostał, jak schwycone we wnyki leśne zwierzę.
Krztusząc się, plując, usiłował wstać. Zorientował się, że towarzyszy mu człowiek. Widział jego nieogolone policzki, siwy zarost na brodzie i bezzębną czeluść wykrzywioną ni to uśmiechem, ni wysiłkiem, twarzą. Z uwagą wpatrywał się w wyślizgany palcami daszek dziwacznej lisiej czapki. Miał pewność, że kiedyś, dosyć dawno temu widział już taką czapkę z wytartym, jakby poślinionym daszkiem i tak właśnie nonszalancko nałożoną na bakier. Ale takiej twarzy nie pamiętał. Była mu obca, choć jakaś taka przyjazna. Zaraz też przypomniał sobie, że kiedyś już coś takiego przeżył i znane mu jest to wydarzenie. – Dziwne – pomyślał – już kiedyś byłem w takiej sytuacji. Ale kiedy i gdzie?
Stary równomiernie uciskał mu piersi. Mamrotał przy tym jakieś zaklęcia, czy słowa modlitwy? Trudno było zrozumieć, jakie on tam życzenia wyrażał, pod ospowatym nochalem. Przyglądał się nieogolonej, podziurawionej ospą twarzy, chudej szyi w niepoliczalnych obrączkach zmarszczek i wyświechtanej koszuli bez kołnierzyka.
– Nie, nigdy przedtem nie spotkał tego człowieka – przekonywał się. – Ale wszystko poza tym się zgadza.
Ręce starego przypominały delikatny szmergiel. Czuł je na piersiach. Były drobne, ale mocne, silne. Z trudem usiadł przy pomocy nieznajomego. Rozejrzał się. Miejsce, w którym się znajdowali okolone było ścianą zwartego trzcinowiska. Przypominało sztucznie ustawione ogrodzenie z trzcinowych mat. Niezbyt szeroki przesmyk pomiędzy nimi odsłaniał widok na lustro wody.
Stary zapalił papierosa osłaniając dłonią płonącą żagiewkę zapałki. Milczał, patrząc spod przymrużonych powiek na oblepione czarnoziemem stopy. Zdawał się być obojętny na niespodziewane towarzystwo elegancko wyglądającego gościa.
– Jak to się stało człowieku, że znaleźliście mnie w tej dżungli? – zapytał, łapiąc oddech. Zaniepokojony stwierdził, że wypowiedzenie tych kilku wyrazów sprawiło mu trudności. W pamięci miał bezlitosne, sprężyste gałęzie i świadomość obezwładniającej niemocy. – Ciekawe jak długo tam wisiałem? – zadawał sam sobie pytanie. – Aha, a gdzie jest mój sprzęt? – zapytał, przypominając sobie o przedmiotach, które miał z sobą.
Widać było, że stary zlekceważył pytanie wpatrzony teraz w jakiś niewiadomy punkt, ale mamrotania nie przerywał. Papieros trzymany w kąciku wąskich, sinawych warg poruszał się w zgodnym ruchu wypowiadanych bezgłośnie słów. Dziwne było, że papieros dopalał się ani przez chwilę nie wyjmowany z ust, a dym wydalany tylko nosem. Był to jakiś przedni palacz.
Zastanawiał się nad swoją słabością. Bez przekonania odpędzał natrętne myśli o przecenieniu swoich możliwości i to już od samego początku. Jak tylko zakiełkowała myśl o przygodzie, powinien ją odrzucić. Stało się jasne, że cielesna powłoka nie nadąża za pragnieniami duszy. Miał na to oczywisty dowód. W tym momencie skłonny był zgodzić się z teorią o nieśmiertelności duszy. Rozumieć pojęcie „Siły Ducha”, której się można wyrzec, ale nie zabić!
Mgły rozpierzchały się zostawiając po sobie aksamitną wilgoć. Słońce ziewnęło szerzej, sypiąc i siejąc smugi tęczowych barw. Uchwycone w siateczki rozpiętych pajęczyn brylanciki kropelek drżały leciuchno jak jego wnętrze. – Tak – pomyślał, godząc się z tym, co go spotkało – już kiedyś, bez żadnych wątpliwości przeżył coś takiego. Może w marzeniach sennych? I może dlatego, jak w wielu snach nie pamięta się zakończenia zdarzeń.
Obserwował najbliższe otoczenie z radosnym uczuciem wdzięczności do Stwórcy świata. Wypędzone ciepłem z kryjówek wyłaziły przeróżne owady, krzyżując i zacierając (jak zadowolony z siebie człowiek), długie czułki na powitanie ranka. Powietrze zaczynało buczeć, popiskiwać, brzęczeć. Z radosnym zdziwieniem czuł powracające siły i chęć działania.
Przez szeroki przesmyk w trzcinach dostrzegł zbliżające się czółno. Odpychane od dna sękatą żerdzią podchodziło do brzegu. Posługujący się prymitywnym wiosłem mężczyzna nie spuszczał oka z jego twarzy. Badali się wzrokiem. W oczach tamtego dostrzegł niechęć, wrogość nawet.
Jakże śmieszny wydał się sobie wraz ze swoją ufnością do ludzi. Był intruzem, natrętem, kimś z innego obcego świata – czuł to wyraźnie. Nawet ten bezgłośnie mamroczący, omszały człowiek z rękami drobnego karborundu i nie po ludzku brudnymi stopami, manifestuje swoją dumę, nie podporządkowaną nikomu niezależność, graniczącą z pogardą dla obcych wzorów. Ograniczywszy swoje potrzeby materialne do niezbędnego minimum, posiadł prawdziwą tajemnicę rozumienia WOLNOŚCI.
Pragnął swoje przemyślenia przekazać tym ludziom, ale zaraz przestraszył się, że może być niezrozumiany lub posądzony o chęć okazania im swojej wyższości. Po raz pierwszy w życiu nie umiał znaleźć słów, które by w sposób najprostszy trafiły do drugiego człowieka. Nie potrafił skonstruować paru prostych zdań, aby wypadły naturalnie.
Czy to, że znalazł się na obcym terenie ubrany jak na afrykańskie safari, nieświadomie ingerując w proceder nielegalnego połowu siecią, stało się powodem nieufności? Wrogości niemal?
Postanowił opuścić to miejsce. Miał przeczucie, że był mimowolnym źródłem zaniepokojenia, że swoją osobą zmącił istniejącą harmonię obowiązujących zwyczajów. Przez głowę przelatywały różne myśli, których nie śmiał wypowiedzieć. Wydawały się miałkie, puste, bez żadnego znaczenia wobec tej oczywistej, surowej prostoty.
Mężczyzna wygramolił się z łodzi i silnymi rękami wyciągnął ją na rozmiękły brzeg. Był to mocno zbudowany chłopak z długimi opadającymi na ramiona włosami. Powolnym krokiem zbliżał się do starego na nic więcej nie zwracając uwagi. Stary siedział skulony z przyklejonymi do warg resztkami papierosa i nawet nie spojrzał w kierunku nadchodzącego.
W zasięgu ręki spostrzegł swoje rzeczy. Były pieczołowicie ułożone, zupełnie jak na wojskowym apelu mundurowym. Wstał z głębokim westchnieniem. Założył plecak i chwyciwszy wędki ruszył z miejsca wypatrując jakiegoś dogodnego przejścia. Zdradliwa spleja kołysała się pod każdym stąpnięciem. Chwiały się rosnące na niej krzaki i wysokie oczerety. Musiał dobrze uważać, by nie wpakować się w jakąś zdradliwą dziurę. W trzcinach wrzało, bulgotało. Co jakiś czas słychać było pisk, ostrzegawczy przeraźliwy krzyk sygnalizujący niebezpieczeństwo i zaraz potem głośny chlupot i paniczną ucieczkę ptasiego pospólstwa.
Zatrzymał się w miejscu zrytym i wytłuczonym przez dziki. Liczne tropy prowadziły wprost w bagna, gdzie strach było zapuszczać się nieobeznanemu z terenem człowiekowi. Przyszło mu na myśl, że słysząc te wszystkie głosy nie odczuwa już radosnego podniecenia. Nie wzruszają wymarzone, a istniejące aromaty, nie cieszy migotliwy ruch skrzydełek zawieszonych w powietrzu ważek. Powietrze stawało się coraz gorętsze.
Bezradnie krążył wokół tych dwóch milczących ludzi. Nie miał pojęcia, dokąd pójść, gdzie skierować swoje kroki, żeby choć w minimalnym stopniu mieć wgląd na jezioro. Z trwogą pomyślał o niedawnym zasłabnięciu, a ci nie wyglądali na gościnnych.
– Jeśli chcecie pobaraszkować tymi kijkami – odezwał się młody – to musicie obejść jezioro od wschodniej strony. Tam, o – wskazał ręką – jest wieś. I grunt jest twardy, nie tak jak tutaj, tyle, że płytko tam i ryba ot, tycia – pokazał wyprostowany najmniejszy palec. – Tutaj do wody nigdzie nie dojdzie. To nie ląd, to gąbka i niejednego już wessało. Od serca radzę. A widzę też, że i nietęgo wygląda. Nie jesteście chorzy przypadkiem? – zapytał kończąc wypowiedź.
– Dobrze się czuję – odparł. – Nie sądzę jednak abym miał tam co robić, dokąd mnie wysyłacie – powiedział używając formy liczby mnogiej. – Zostanę tutaj! Nie chodzi o złowienie ryb, nie zależy mi na tym i nie po to tutaj przyjechałem. Wystarczy, że tu jestem. Właśnie. Tylko na tym mi zależy, nie na rybach – wyrzucił jednym tchem. – W brzeźniaku mam szałas. Przez jakiś czas da mi schronienie, a czuję się wystarczająco dobrze by rozejrzeć się jednak. Może znajdę gdzieś jakąś lukę dla swoich wędek.
Odpowiedzią było wzruszenie ramion. Zajęli się studiowaniem swoich twarzy. Stary i ten młody doskonale porozumiewali się ze sobą samym wzrokiem, bez potrzeby słów.
Poszedł w kierunku przesmyku. Dobrnął do wyciągniętej łodzi. Była to prosta w kształcie łódka z wykruszoną miejscami smołą i dziurami po sękach. Dno pokrywała gruba warstwa zielonkawej, cuchnącej wody. Dostrzegł w niej kilka martwych już, drobnych płotek. W drugim końcu przyciągała wzrok skołtuniona sieć z wplątaną moczarką i osoką, całkiem jeszcze świeżymi wodorostami. Oczka sieci srebrzyły się śluzem i rybią łuską. Pachniało świeżą rybą i rozkładającymi się na dnie roślinami.
Obejrzał się. Po tamtych ani śladu! Zdumiony rozejrzał się z niedowierzaniem. Gdyby nie pewność, że byli tu, rozmawiał z nimi, mógłby przypuszczać, że majaczył albo, że teraz śni!
– Cóż to znaczy? – zastanawiał się. Trochę zdenerwowało go nagłe, niezrozumiałe zniknięcie tych dziwnych ludzi. Po krótkim namyśle postanowił skorzystać z okazji i bez zgody tamtych, nieobecnych zresztą, wykorzystać pozostawioną łódź.
Powoli odzyskiwał równowagę ducha. Sprzęt, plecak, przynęty, wszystko to ułożył na poplątanej sieci. Chwycił długą żerdź i odpychając się od grząskiego dna wypływał na lustro wody. Wysiłek, jaki włożył w tę czynność rozproszył drzemiące obawy. Spojrzeniem ogarnął najbliższe otoczenie. Zagrało w nim najpiękniejszą muzyką, jaką znał. Widok szerokiego dywanu liści z rozchylającymi się kwiatami grzybienia spowodował przyspieszenie tętna. Stadko małych kacząt posłusznie skryło się w trzcinach reagując na ostrzegawczy sygnał matki.
Cisza. Wspaniała, błogosławiona cisza i spokój.
Jak odległe i nierealne wydały mu się wszystkie troski. Bezwzględnie wszystkie. W takim otoczeniu czuł się bezpiecznie jak pod bezpośrednią opieką Boga. Był cząsteczką nieogarnionej rozumem całości.
Swoje szczęście pojmował w odmienny, dla innych niezrozumiały sposób, a odnajdywał je w staczającej się kropelce dżdżu po szablastym trzcinowym liściu, w nagłym wyskoku na powierzchnię wody rybiej drobnicy, pierzchającej przed watahą żarłocznych okoni, w aromacie dymu płonącego ogniska i dogasającej mowie krwawych węgli i tylu innych, wzruszających obrazach, jakimi obdarza otaczający świat.
Zamyślił się nad zniknięciem tych dwu. Ze wzruszeniem przypuszczał, że pozostawienie samemu sobie było przyjaznym, ludzkim gestem. – Kto wie? – zastanawiał się, czy ten ospowaty staruszek nie uratował mu życia? A teraz, czy nie można być wdzięcznym za to, co zrobili obaj oddając mu swoją łódkę?
Rozluźnił kołnierz koszuli i zdjął kurtkę. Upał się wzmagał. Czuł, że spodnie oklejają spocone uda, co powoduje swędzenie skóry. Namoczył w wodzie czapkę i mokrą założył na głowę, przyniosło to chwilową ulgę.
Od brzegu dolatywał niesiony wiatrem, ciężki zapach mułu i obsychających w upale przegniłych gałęzi, pomieszane z wonią tataraku, ryby i słodkawego, nie wiadomo skąd napływającego dymu.
Czuł jak zapada w przyjemny stan niebytu. W zachwycie obserwował stado przelatujących łabędzi, wsłuchiwał się w miarowy poświst ogromnych skrzydeł i zastanawiał, dokąd lecą? Po krótkim czasie napłynęło kilka par czapli. Ich wygięte w locie do tyłu szyje pomiędzy falującymi skrzydłami i długie wyprostowane do tyłu nogi, przypominały jakieś starożytne fenickie okręty. Niezmiernie długo miał taki obraz przed oczami. W chwilach, gdy świadomy był otaczającej rzeczywistości, nie mógł się pozbyć iluzji, jaką utrwaliła pamięć. Błądził wzrokiem po szarzejącym niebie z uczuciem niepewności. Widok lecących czapli znikał i wracał, raz był zamglony, a nieraz wyraźny ze słyszalnym wizgiem skrzydeł.
Powierzchnia jeziora była lustrzana. W miejscach, gdzie tracące siły owady dotykały spokojnej tafli, natychmiast tworzył się rozszerzający krąg. Tam atakowała, przyczajona do pochwycenia zdobyczy, ryba.
Sprawdził zastawione wędki. Na jednej, gdzie przynętą była rosówka zahaczył się kilkunastocentymetrowy okonek. Z rozrzewnieniem, delikatnie odczepił rybę i ostrożnie wpuścił do wody. Obserwował chwilowe oszołomienie okonia i powolne odpłynięcie. Wspomniał swój pierwszy pobyt i ojca, którego już nie usłyszy, nie zobaczy na ziemskiej skorupie.
Czynił przygotowania do powrotu. Do szałasu pragnął dotrzeć przed mrokiem, który tam w gęstwinie łozin może być niebezpieczny. Obawiał się powtórzenia rannej przygody. Poza tym czuł pewne zakłopotanie z powodu przydługiego korzystania z łodzi, za co pragnął się odwdzięczyć w jakiś sposób.
Płynął dosyć szybko pracując wiosłem długimi pychami. Obserwując brzeg dostrzegł właśnie kryjącą się w zaroślach postać. Był także pies. Duży biały pies węszący tuż przy samej ziemi w miejscu, gdzie poprzednio ocknął się z omdlenia. Zaniepokoiło go niezrozumiałe zachowanie człowieka, tym bardziej, że usłyszał gwizdnięcie i po chwili żałosne skomlenie.
Ląd wydał mu się nieprzyjazny. Idąc z trudem po nasiąkniętym wodą, gąbczastym brzegu poddawał się niejasnemu, wbrew woli narastającemu lękowi. Z przerażeniem pomyślał, że być może za chwilę będzie musiał walczyć, bronić się przed złym człowiekiem i jego psem. Nie. W żadnym wypadku nie potrafi się bić, walczyć, zbyt słaby się czuł na taką ewentualność.
Wyobraźnia podsuwała najróżniejsze obrazy. Wszystkie tragiczne. Nie mógł opanować podniecenia, jakiemu uległ. Słyszał gwałtowne łomotanie w klatce piersiowej, potem nastąpiło bolesne uczucie braku powietrza.
Nie wiadomo, dlaczego znowu ujrzał stado przelatujących czapli. Wpatrywał się w wygięte esowato szyje i brnął potykając się o dziury, zwarte kępy sitowia i ostre turzyce.
Najpierw porzucił plecak. Ciężar jego stał się nie do zniesienia. Nie rozumiał, a raczej odpędzał świadomość stanu, w jaki wpędzał się jego organizm. Obrazy przelatujących ptaków zmieniły się teraz w starcze twarze z lisią czapką na małej głowie i znowu powolne machanie skrzydeł i zawisła nad wodą ważka, jakiś głośny, wyraźny plusk, chlupot wody. Krzyknął przerażony. Szarpnięcie za kurtkę było nagłe i mocne. Z trwogą oczekiwał ciosu. Ukrył głowę w ramionach i czekał. Po chwili z głęboką ulgą stwierdził, że szarpnięcie spowodowała mocna gałąź, o którą zaczepił. Rozpoczynał się właśnie gęsty pas wiklinowej dżungli.
Miał wrażenie, że wpadł do olbrzymiej kadzi z gotującym się kisielem. Nierównomierny oddech zatykają gigantyczne bąble oklejające nos i usta. Jakieś monstrualne cęgi chwytają za pierś i zanurzają w lepką, mazistą duchotę. Teraz się bał, o jakże przerażony był następstwami braku powietrza. Pragnął przedrzeć się przez to piekło jak najszybciej i zdawał sobie sprawę, z jakim trudem powłóczy nogami.
W chwili największego wysiłku nadleciały czaple. Sunęły majestatycznym lotem po bezkresach chłodnego nieba, drwiąc sobie z wszystkiego dumnie wygiętymi szyjami. Usiłował pochwycić je za wyciągnięte nogi, ulecieć.
Chwytał sprężyste gałęzie siekące ciało gdzie popadło. Z nadludzkim wytężeniem wyrywał nogi z lepkiego, tłustego mułu. Pot zalewał mu oczy, a nieznośny ból w klatce piersiowej odbierał resztki cennego powietrza. Mimo nakładających się obrazów z przeszłości tej dalekiej, a także bliskiej, przytomności nie tracił. Sceny z dzieciństwa mieszały się z rzeczywistością, z przeżyciami złamanych a dawanych w kościele przysiąg. Stawały na drodze mniej i dobrze znane postacie, kochane twarze zatroskanych rodziców, Krystyny Marii, Elżbiety i dziobata gęba starego człowieka. Przez chwilę dostrzegł dużego, białego psa węszącego za nim, groźnego.
Przedarł się wreszcie. Poznał wzniesienie i powykręcane pnie brzozowych drzew. Za wszelką cenę pragnął dotrzeć w pobliże szałasu, tego kruchego domu utkanego z marzeń, zapachu bagna i wilgoci.
Miał wrażenie, że tam będzie bezpieczny. W tej ciemnej aromatycznej jamie czekało wytchnienie. Wyzwolenie od panicznego strachu. – To tak jak kiedyś tam, dawno temu, pragnął ukryć na podmiejskich łąkach stan swojego obłąkania alkoholowego.
Resztkami sił czołgał się do miejsca, w którym powinien znaleźć szałas, ostoję dla udręczonego ciała. Głębokie bolesne dźgnięcie z okolic piersi przesunęło się wyżej. Zaatakowane zostało gardło, twarz, cała lewa strona. Stróżki potu spływały po policzkach. Próbował wołać, może nawet krzyknął, ale nie miał nadziei – siebie samego nawet nie słysząc. Bronił się przed napływającymi czwórkami ospowatymi, nieogolonymi twarzami. Przystrojone w śmieszne lisie czapeczki, noszone fantazyjnie na bakier, wykrzywione chichotem gęby zbliżały się bezładną teraz, wygłodniałą masą. Krzyknął raz jeszcze.
Uniesiony na prawym boku przyglądał się pogorzelisku. Aromat dopalającego się drewna przywołał najradośniejsze wspomnienia:
Niezliczone noclegi przy ognisku z ukochanym ojcem. Objaśnienia serdecznego pana Grodzieckiego, wyjaśniającego, na czym polega sztuka przetrwania żyjącego pod wodą pająka i pierwsze w życiu niepokoje na widok nagich dziewczęcych ciał. Piękne oczy matki układającej bukiet floksów w chłodnej kaplicy Matki Bożej Opieki. Wędrował brzegami krętych rzek, pływał po urokliwych jeziorach, brnął piaszczystymi ścieżkami w trudzie i znoju upalnego lata. Wspomniał także Cyganka, który przepadł bez wieści, Krystka i przełamaną przez jego dziadka szablę. Och, nie można zapomnieć o panu Romanku – wyszeptał i chrzestnym ojcu, którego widział tylko dwa razy w życiu.
Czuł, że słabnie. Leżąc obserwował roje ważek i drgającą wirowaniem chmurę muszek.
Teraz nie miał siły ani ochoty na wydobycie głosu. Prawą dłonią wczepił się w soczyste zielsko i resztkami świadomości spowiadał się matce ziemi ze swojej do niej miłości i przywiązania.
Długo, żałośnie wył jakiś wiejski kundel.
Za sobą pozostawił szeroką, pogmatwaną drogę.
Mgła. Do leżącego bez ruchu podkradała się mgła.