Nowy Napis Co Tydzień #205 / Dzielić się słowem jak chlebem
Człowiek jest istotą werbalną, nic zatem dziwnego, że właściwie od momentu narodzin, kiedy w krzykliwym przeczuciu boleści wita się z tym światem, aż do samego końca, gdy rozpaczliwie chwyta swe ostatnie tchnienie, żyje on z otwartymi ustami. Z tych ust niemal nieprzerwanie spływają mu potoki, spadają ulewy, schodzą lawiny słów, które w skali globalnej idą w kwadryliony, kwintyliony i sekstyliony. Nazwy tych monstrualnie wielkich liczb brzmią złowrogo i przywodzić mogą na myśl jakieś związki taktyczne czy formacje militarne – ale to na szczęście tylko jedno z zastosowań produkowanych na masową skalę wyrazów. Rzeczywiście można nimi atakować, ranić, smagać; pieśniarz przekonywał, że „słowem złym” można nawet zabić „tak jak nożem”[1]. Inni posługują się słowami po to, aby nas do czegoś przekonać, namówić, coś nam sprzedać. Słowami można też kusić, czarować, mamić; „śmieszyć, tumanić, przestraszać”. Słowo jest doprawdy narzędziem wielofunkcyjnym, a jego zastosowanie zależy nie tylko od inwencji tego, kto słowo daje, ale przede wszystkim – od jego intencji: można więc mówić w dobrej lub złej wierze, można mówić ku zbudowaniu lub ciskać w zapamiętaniu słowa burzące, miażdżące, rujnujące. W biblijnych przypowieściach słowo porównywane jest do ziarna – może przynieść plon stukrotny lub zachwaścić ogród duszy. Dobrym słowem można kogoś obdarować, ale można też wężową mową ograbić kogoś z dóbr osobistych i godności. W przypadku słów działają też chyba ogólne prawa ekonomii – zwiększanie podaży prowadzi niechybnie do dewaluacji ich sensu. Pewnie dlatego węgierski pisarz Sándor Márai przestrzegał przed gadulstwem, przekonując, że „człowiek myślący, gdy tylko może, milczy”[2]. Rzeczywiście, warto czasami przymknąć nieco usta, otwierając szerzej oczy, uszy, serca. A jeśli już decydujemy się posłużyć słowem, warto czynić to z rozwagą i świadomością intencji. Nie należy szastać nim bezmyślnie ani rzucać na wiatr. Czasami warto poczekać, aż dojrzeje, wyrośnie w piecu naszej duszy – wtedy można się nim podzielić jak chlebem z drugim, głodnym lub w potrzebie. Na szczęście wśród wielu fabrykantów słów są też ludzie taką kierujący się dewizą.
Odnoszę wrażenie, że z taką właśnie intencją przemawia też w swoim najnowszym tomiku poetyckim Piotr Wiesław Rudzki. Wydany przez diecezjalne wydawnictwo Bernardinum z Pelplina pod patronatem sopockiego dwumiesięcznika „Topos” take flight to niewielki cykl trzynastu utworów zilustrowany dwudziestoma ośmioma fotografiami autora, które – podobnie jak wiersze – są tematycznie związane z podróżą na Bałkany (głównie do Serbii) jesienią 2017 roku. Książkę poprzedzają dwa motta, oba przejmujące. Pierwsze to fragment wiersza Czesława Miłosza W malignie1939 z tomu Ocalenie: „Nie dlatego, żebym wiary nie miał – / Jest może jedna moc i jest to moc zachwytu”. Drugie ma charakter odautorski: „W roku odzyskania wzroku w prawym oku, dziękując Opatrzności za cud przejrzenia”. Rudzki ów „cud przejrzenia” pozwala nam przez całą lekturę metaforyzować, umiejętnie balansując pomiędzy dosłownym widzeniem ludzi i rzeczy a duchowym dostrzeganiem piękna, harmonii, cudu istnienia przeżywanego w niemym czasami zachwycie. Na końcu, w poprzedzającym notę biograficzną słowie Od autora,odsłania się jednak, opisując dosłowny cud przywrócenia widzenia w prawym oku, dokonany wprawną ręką amerykańskiego chirurga polskiego pochodzenia w stołecznym Szpitalu Klinicznym Dzieciątka Jezus na początku 2022 roku.
Czy to osobiste świadectwo uzdrowienia i wdzięczności wpływa jakoś na nasz sposób obcowania z tymi wierszami? W sensie czysto poetyckim chyba nie, w sensie ludzkim – myślę, że tak. Mamy bowiem świadomość, że przemawia do nas człowiek, który wie, co mówi; że nie jest to papierowa poezja ułożona z motywów, toposów, aluzji czy tropów, ale prawdziwe „życiopisanie”[3] – w pozytywnym tego słowa znaczeniu – wyrastające z konkretnego, dla wielu zapewne ekstremalnego, doświadczenia.
Kompozycyjnie zbiór jest minipoematem podróżnym, składającym się z jedenastu części, poprzedzonych prologiem i podsumowanych mądrym epilogiem. Kazimierz Nowosielski w posłowiu nazywa go też „poetyckim reportażem” oraz „traktatem antropologicznym”. Angielskie take flight – polecieć jest nie tylko tytułem, ale również ostatnim słowem tej książki wyrażającym jej myśl przewodnią, nawiązującą bezpośrednio do rozpoczynającej niemal każdy utwór frazy „o jakże / wysoko jest człowiek” (ewentualnie: pielgrzym, rycerz, służbista z lizakiem, król-ojciec, szalona kobieta, meloman). Tytułowe pragnienie lotu – mające przebogatą i dość oczywistą tradycję literacką i szerzej: kulturową – nabiera tu jednak nowego sensu. Jest nie tylko owym wertykalnym ruchem ku sferom niebieskim, jak mówi poeta – „ku wiekuistej wyży”[4]; nie tylko próbą wzbicia się ponad poziomy w celu zyskania nowej perspektywy i „sięgnięcia, gdzie wzrok nie sięga” – ale przede wszystkim egzystencjalną koniecznością. Dla człowieka ociemniałego szybowanie to przecież najprostszy i najbardziej oczywisty sposób pokonywania barier, przekraczania granic, doświadczania przestrzeni. W tym miejscu dosłowne po raz kolejny spotyka się z metaforycznym. Podróż po Bałkanach wraz z grupą sopockich licealistów odbywa się co prawda raczej po drogach i bezdrożach aniżeli w przestworzach, a jednak owa peregrynacja – jak sam określił ją autor w krótkim wprowadzeniu – obejmuje przecież dwie płaszczyzny: tę horyzontalną, wyznaczoną marszrutą, i tę wertykalną, szybującą raczej ku duchowym doznaniom. W komplementowanym już Epilogu poeta pisze o locie „doczesnym wehikułem ponad zielonymi wzgórzami bałkanów”. Znaczące jest tu właśnie owo „ponad”, dyskretnie różniące się od prostszego „nad” – jakże często oznaczającego wyniosłość i pychę. To „ponad” nie jest też ikaryjskim uniesieniem w sferę niebezpiecznego zapomnienia – to raczej bycie idealnie pośrodku: „pomiędzy brzegiem życia a brzegiem życia INACZEJ / pomiędzy ludzkim TU a błękitnym TAM”. Z jednym okiem (tym lewym) skierowanym na materialne kształty i powaby rzeczywistości, drugim zaś wypatrując innego światła, innego blasku i „jakiegoś wyższego ładu”.
Celem bałkańskiej peregrynacji jest – zgodnie ze słowami poety – nie tylko „coś wyżej”, ale również „coś więcej”. Oba te wyzwania są zresztą komplementarne: „wyżej” zapewnia „więcej”. Perspektywa „ponad” rozszerza pole widzenia, pozwala właściwie skalibrować ostrość, określić proporcje, znane ujrzeć na nowo i wskrzesić uwiędły nieco zachwyt nad światem. Rudzki pisze o tym już w Prologu, posługując się przekonującą, szczególnie w sezonie zimowym, metaforą:
[…]
w prosty powszedni prozaiczny dzień jak co dzień
[…]
zwyczajnie odbić się
od prostego progu
życia
i
jak na paralotni
poszybować w kierunku
wysokich
gór[5]
Szybowanie nie oznacza tu bynajmniej eskapizmu – nie jest ucieczką, ale raczej powrotem do rzeczywistości. Tak jak podczas oglądania obrazów impresjonistycznych – oddalenie umożliwia dokładniejsze zbliżenie, zobaczenie detalu w harmonijnej kompozycji całości. Podobnie w take flight: podmiot liryczny nieustannie podrywa się do lotu, nie tracąc wszak z oczu swej ziemskiej marszruty. Z reporterską precyzją w kolejnych wierszach, niczym stacjach swojej podróży po Serbii, rejestruje jej kolejne etapy: bałkańską samotnię Sopociani, nasuwającą fonetyczne skojarzenia z rodzimym Sopotem; serbskie monastyry Studenica i Đurđevi stupovi; masyw górski Kapaonik na granicy z Kosowem; stację kolejową Kisač, na której zatrzymuje się pociąg jadący w kierunku Suboticy; malownicze Kraljevo przy ujściu rzeki Ibar do Morawy Zachodniej; stołeczny Belgrad i również niepozbawiony wielkomiejskich ambicji Nowy Sad; wreszcie Wielka Nizina Węgierska, przez którą wiedzie droga do Szeged.
Skojarzenie z techniką impresjonistyczną jest tu uzasadnione również dlatego, że poeta nie usiłuje epatować nas epickimi opisami przemierzanego wzdłuż, wszerz i wzwyż kraju, ale zadowala się efemerycznymi wrażeniami, ulotnymi chwilami, pojedynczymi iluminacjami. Ich obiektem są uroki przyrody, detale architektoniczne, ale przede wszystkim – człowiek. To na nim skupia się uwaga podmiotu lirycznego, niezależnie od powagi czy urody miejsca. A jest to człowiek w całym swoim zróżnicowaniu zadziwiający: kolejarz na stacji Kisač pozdrawiający pasażera przyjaznym skinieniem głowy; dzieciak „z bezczelnie dymiącym petem w paszczęce” widziany nocą w Kraljevie; mężczyzna wspinający się na wybujały platan w centrum Belgradu; szalona kobieta na rynku w Nowym Sadzie o świcie wskazująca niebo i machająca rękami, jakby zamierzała stąd odlecieć. Mam wrażenie, że decydująca nie jest w tym przypadku osobliwość tych wyróżnionych z tłumu postaci, ale przede wszystkim szacunek dla ich tajemnicy. Szalona kobieto z Nowego Sadu, tajemnico Boga! Dzieciaku z papierosem w ustach, tajemnico Boga! Nieznajomy mężczyzno wspinający się na czubek platana, tajemnico Boga! – można by zaintonować stylizowaną na świętego Franciszka litanię apologii człowieczeństwa.
Żeby dostrzec tę tajemnicę, trzeba najpierw odzyskać wzrok. A żeby go odzyskać, może trzeba go utracić. Błogosławiony jest zatem nie tylko cud odzyskania, ale również cud utraty, skoro dzięki niej udało się dotrzeć wyżej i dostrzec więcej. W Epilogu sformułowany zostaje pewien imperatyw:
teraz tylko
wiedząc już o istnieniu jakiegoś wyższego ładu
nie wolno stracić tego obrazu spod powiek –
nie wolno nie pójść dalej[6]
Potrzebujący prosi, a obdarowany winien wdzięczność okazać. Mam wrażenie, że cały ten tom jest pięknym słowem podziękowania poety za cud przejrzenia na nowo. Eksplicite wdzięczność ta wyrażona jest w wierszu 2 [studenica], który kończy się zawołaniem Gloria! w różnych językach: „panie! / господин!… / chwała! – chwała! – chwała! – chwała! – chwała panu! / хвалитe господа!” – ale wdzięczność odczuwa się właściwie od pierwszej do ostatniej strofy. Tą wdzięcznością Rudzki dzieli się ze swoimi czytelnikami i uczy jej niewdzięczników.
Dobre słowo podarowane ze szczerą intencją może być jak chleb powszedni (pokarm dla ducha) lub życiodajna woda. Oba te motywy sugerowane są na ilustrujących poezję Rudzkiego fotografiach: piekarz podający pieczywo i człowiek nabierający wody z ulicznego wodotrysku. Ta druga scena rozwinięta została zresztą w wierszu 11 [szeged], w którym woda nalewana do butelki z zielonkawego szkła nieprzypadkowo nazywana jest „wodą odrodzenia”. Podobną funkcję może pełnić również poezja – dobre słowo, którym ktoś dzieli się z nami ze szczerego serca. Szczodry darmo daje, a obdarowany wdzięczność okazuje.
Piotr Wiesław Rudzki, Take flight,Pelplin: Wydawnictwo Bernardinum, 2022.