13.07.2023

Nowy Napis Co Tydzień #211 / Chimera

Chimera (biol.) – organizm złożony z komórek odmiennych genetycznie.

 

– Ogród założył ojciec, gdy po ślubie sprowadzili się z matką do tego domu. „Dom jest, gdzie zaczynamy”, czyż nie tak pisał T.S.E.? Mnie ogród, taki ogród nie interesuje. – Zanurzył konewkę w zbiorniku i zaczerpnął wodę. – Lustra wody mają ciekawe właściwości, warto w nie czasem zaglądać. Teraz jedynie zraszam, do większego podlewania, raz na tydzień, używam węża. Woda musi stać kilka dni. Nie idzie wprost na rośliny – one tego nie znoszą – a przez system rynien do podstawek. Trochę to prymitywne, ale wciąż zdaje egzamin. Czasem, z rzadka, rozpuszczam w beczce pastylkę nawozu. Najlepsze są czeskie. Czesi byli i są najlepsi. Frič, Říha, albo taki Kníže. Cintia knizei, mam ją, mam, a jakże. Jedna tabletka nawozu, nie więcej. Moi ulubieńcy są wymagający, ale nie znoszą nadmiaru czułości. Podobnie jak ja. W pana tekstach też jest tego sentymentalizmu zbyt wiele. Chyba że mylę pana z kimś innym. Tyle się tego czyta. Każdy teraz pisze – niechże pan tylko spojrzy na ten cały artzin. Trzeba próbować ogarnąć. A nas nie przybywa. Krytyk, rasowy krytyk z krwi i kości to rzadki okaz. Jak Cintia. Bo wymagania duże. Nie może ulegać wszechmocnym mediom i tak zwanej opinii publicznej. Z drugiej strony – czapkować profesorskim mandarynom. Nie powinien pracować ad usum Delphini. Historyk literatury… – K. skrzywił się kwaśno. – O, ten ma łatwiej, ten dostaje gotową, już przesianą mąkę… Nawóz jest specjalny, bez azotu, azot nadmiernie je pobudza i w rezultacie wykoślawia. Chyba że nam specjalnie zależy na wzmocnieniu deformacji. Pokażę panu potem, co natura i człowiek mogą razem uczynić. Wystarczy na przykład zabrać im słońce, wtedy gdy najbardziej go potrzebują. To jakby ludziom odebrać pojęcie Boga. Wcześniej była tu podmokła łąka. – Wrócił do przerwanego wątku i zrobił szeroki ruch ręką. – Proszę sobie nalać soku z dzbanka tam na stole i ostrożnie iść za mną. Matka zaparzy nam potem herbatę. Pije pan po południu herbatę? Ja zawsze wypijam dwie, trzy filiżanki. Angielskiej, mocnej i czarnej jak smoła. O tej porze czytam już tylko dla przyjemności – któż nie zna poglądów Barthesa? – i wtedy aromatyczny napar z liści jest nie do zastąpienia. Niczym niezmącona rozkosz. Rano na stół wędruje kawa, bo kawa jest dobra do pracy. Pomaga nie zasnąć. Ale czuję, że kiedyś wykończy mi nerki. Rodzice urządzali kwietniki, sadzili krzewy i drzewa, od początku bezładnie, bez planu i, jak teraz widać, zbyt gęsto. Trochę drzewek owocowych, jakieś jałowce, świerki, modrzewie, oczywiście róże, azalie, magnolie, kilka egzotycznych roślin; do dnia dzisiejszego przetrwało niewiele. Ogród zdziczał całkiem, gdy ojciec umarł, a matka zapadła na zdrowiu. Od kiedy znów tu mieszkam, ogrodnik powoli, systematycznie przywraca mu jaki taki wygląd. Przecina, prześwietla, przesadza. Dekonstruuje, można by rzec. Robię to wyłącznie ze względu na matkę. – Machnął ręką. – Ale ona nawet nie jest w stanie tego ocenić. Mnie, poza tą jedną rabatą… – Wskazał okazały wzgórek pod płotem. – …ogród nie interesuje. Nie interesuje – powtórzył. – Ach ta natrętna perseweracja. To wasz wpływ – młodych pisarzy. Wciąż i wciąż to samo, o tym samym, tak samo. Skatologia i pornografia. „Dokładnie, dokładnie”. Pan też tak mówi? A mnie to obrzydza. No, idziemy pod pierwszą folię. Podoba mi się idea folii, szklarni. Nie ma centrum, nie ma środka, wszystko równoprawne, bez hierarchii, po kolei, jedno za drugim, linearnie, z ledwie zachowanym porządkiem. To jak nasza literatura współczesna. Bez wielkich dyskursów, narracji, bez Wielkich Tematów, bez Autorytetów. Jak cała kultura. Niby wielka rzeka płynąca równiną. Mnie to odpowiada. Uwaga na głowę. Gorąco i wilgoć panu nie przeszkadzają? Termometr przy wejściu pokazuje najwyższą i najniższą temperaturę dnia. Czterdzieści pięć stopni! Pomimo podniesionych burt. Czterdzieści pięć stopni we wrześniu. Ależ mamy upalny koniec lata. A oto i kaktusy, moje summa rerum. Uwaga na głowę. Czy pan rozróżnia pojęcia sukulentkaktus? Areole, areole, drogi panie, w nich jest cały sekret, ot co. Źródło tajemnicy ukryte jest w szczególe. Zawsze.

Weszli pod folię.

Monstrualnie gruby, kręcił się, wirował, prawie nie dotykał ziemi, to podnosił konewkę, to ją opuszczał, obracał w prawo, w lewo, kierował to tu, to tam, przeskakiwał od jednego stołu do drugiego, jak wcześniej skakał z tematu na temat, wychylał się akrobatycznie, chwiał jak linoskoczek, wyciągając rękę, sięgał do oddalonych od głównego przejścia miejsc, do każdej najmniejszej doniczki, sprawdzał uważnie, czy deszcz z jego ogromnego kropidła dociera do wszystkich ulubieńców. Wyglądał jak dwa złożone podstawami stożki i Piotrowi zdało się naraz, że K. jest jedną z tych okrągłych, cylindrycznych lub kulistych, obcych i bezimiennych – dla niego, Piotra – roślin, jakie stały tu wszędzie, na półkach, stołach i stolikach, tylko daleko od nich większy, masywniejszy, że to on jest jednym z tych dziwolągów, maszkaronów, które wynaturzyły się, bo ktoś im coś zabrał, odebrał albo – odwrotnie – dał czegoś za dużo.

 

„Pana opowiadania mają jedną recenzję pozytywną, jedną negatywną. «W sam raz Biblioteki i mitów». «Za mało rzeczywista, za mało korzenna». W takiej sytuacji prosimy o opinię rozstrzygającą i w szczególnie wahliwych przypadkach zwracamy się do K. Od jego wyroku nie ma odwołania. Ostatnio niestety jest ostry jak brzytwa. Niedawno zjechał nową powieść G. A poprzednią chwalił… Dla niego nie ma znaczenia, że pana pierwsza książka tak się podobała. Liczy się tu i teraz. Ale on ma sporo obowiązków, poza tym pracuje – delikatnie mówiąc – dość wolno, jest kapryśny, szybko się nudzi, więc to może potrwać. Niech się pan uzbroi w cierpliwość. Jeżeli nie odezwie się w ciągu – powiedzmy – dwóch następnych miesięcy, a nasze ponaglenia nie będą skutkować, dam panu telefon do niego. Proszę jednak zanadto nie naciskać. Nie lubi tego i można sobie zaszkodzić. Dlaczego mówimy na niego «K.»? Bo to – panie Piotrze – krytyk przez duże «K». Ale nie tylko dlatego, może będzie pan miał okazję sam to wyjaśnić”...

„K.” przez parę dni nie odbierał telefonu. Przy kolejnej próbie Piotr usłyszał jego zasapany, nerwowy głos. „Coś tam chyba czytałem. Tyle się tego czyta. Nie, nie mam jeszcze wyrobionej opinii. Cóż, niechże pan po prostu do mnie przyjedzie – powiedzmy – w sobotę po południu, podyskutujemy. Tak, dlaczego nie? Piękny koniec lata nastraja mnie dobrze do świata i ludzi. Zna pan adres? Zaraz za kościołem trzeba skręcić w małą uliczkę i jechać do końca. Proszę mi jeszcze przypomnieć, jakie wydawnictwo”.

 

– Na tych stołach, po prawej i po lewej stronie jest Meksyk. Po kolei: mamilarie – to te kule z białymi włosami. Bardzo, bardzo piękne. Dalej ferokaktusy – potrafią wytrzymać cały rok bez wody. Ja ich, oczywiście, tak nie męczę. Niech pan zobaczy, jakie ten okaz ma masywne ciernie. Uwaga: mówimy „ciernie”, a nie: „kolce”. Niech pan spojrzy na moją rękę – oto co potrafi zrobić kaktus swojemu hodowcy… – K. podwinął ostrożnie rękaw koszuli. – …gdy ten nie jest dość uważny. To uboczny efekt szczepienia moich ulubieńców. Ale i ja potrafię teraz hodować bezchlorofilowca. Za gest Midasa trzeba płacić. – Zarechotał. – Nigdy nie byłem zbyt skromny. Poza tym… – Przystanął na chwilę. – Liczą się tylko one. Hodowca, jak twórca, schowany jest za swoim dziełem. Zgodzić się muszę z Derridą. Oprócz tekstu nic nie ma. Te wszystkie historyczno-socjologiczno-kontekstowe analizy to wierutne bzdury. Jestem funkcją mojej wypowiedzi. Foucault. Jestem funkcją moich roślin. Ja. Język posługuje się człowiekiem. Brodski. Moje rośliny posługują się mną. Znowu ja. Tu są escobarie, tam stenokaktusy, tu echinocereusy i liczne awatary echinokaktusa, a to ów słynny „fotel teściowej”. Te mięsiste, niby–skórzane to astrofyty… W innej folii też mam ich kilka, coś niebywałego, pokażę panu później. Płaskie, charakterystyczne to oczywiście opuncje, powinien pan je znać z westernów. W ogrodzie widzieliśmy rabatę właśnie z opuncjami. Niektóre odmiany są odporne na niskie temperatury, ale gdy zimą nie ma śniegu, trzeba okrywać matami. Któregoś roku wyjechałem na kongres, już nie pamiętam: literacki czy kaktusowy, przyszedł wielki mróz i wiele roślin odeszło. Teraz się zabezpieczam. Dalej jest Argentyna, tam Boliwia i Peru. Że wszystkie do siebie podobne? Na pozór, tylko na pozór. Gdy się z nimi obcuje codziennie, nie ma kłopotów z odróżnianiem. Poza tym ja lubię taką plątaninę rodzajów, gatunków, tę niesłychaną różnorodność, rozmaitość. Oglądane z daleka zdają się być podobne, z bliska okazują się odmienne. Czy ta mozaika czegoś panu nie przypomina? Bo mnie tak. Zdarza się… – Oparł się o wystającą półkę i otarł czoło ręką. – …że nawet znawcy mają wątpliwości, do którego gatunku zaliczyć nowo odkryty okaz… kaktusa. Ale teraz badania genetyczne rozstrzygają wszystkie spory. Tak, specjaliści są temu światu nieodzowni. Ktoś przecież musi nam ten świat wyjaśniać. A propos, niedawno w Andach znaleziono – Piotr nie dosłyszał nazwy – prawdziwe arcydzieło natury. A ja – czytając was – wciąż na takie czekam. Na razie bezskutecznie. Niechże się już skończy ten pozorny przełom. No, chodźmy teraz na herbatę. Już piąta.

Odwrócił się w progu:

– Niektórzy twierdzą, że wszystko już było, że wyczerpaliśmy wszystkie warianty, wszystkie możliwości, że teraz już tylko powtórki. A tu u nas raz za razem coś nowego. Niezła zabawa, co?

Na stole w altanie stała porcelanowa zastawa i patera z ciastkami. K. nalał herbatę do filiżanek, zaproponował mleko, cytrynę, cukier. Rozsiadł się wygodnie.

– Matka unika spotkań z obcymi. Ma sclerosis multiplex i to ją krępuje. Czy pan wie, że ona w młodości pisała całkiem dobre wiersze? Oczywiście, pod wpływem. Jeden zbiorek nawet opublikowano. Lepiej że nie wie, jak i o czym piszą teraz młode damy. – Wydął usta i potarł palcem nos. – A więc chce pan być pisarzem. Ten tylko nim jest, kto pisze systematycznie. Czy można nazwać hodowcą amatora, który od czasu do czasu kupuje roślinkę do swojej „wspaniałej unikalnej kolekcji”? Kogoś, kto ją podlewa raz na tydzień lub rzadziej i czasem przestawia z parapetu na szafę? Czy to można nazwać sztuką hodowli, uprawy? Zatem, jakże to jest z panem? Czy wkłada pan w to swoje pisanie – poza czasem – także serce, rozum? Jeszcze herbaty? Ta z Cejlonu jest wyśmienita. Odkryłem ją niedawno. Pachnie dymem jesiennego ogniska. A jesień już blisko. Pan może uważa, że to jeszcze lato. Starsi ludzie mają ten wątpliwy przywilej, że widzą zmarszczki na wodzie, zanim pojawi się wiatr, który je wywoła.

Słońce zniżyło się, ogród stał teraz w łagodnym, przedwieczornym cieniu.

– Hoduję je od ponad dziesięciu lat. Takie moje passe-temps. Sam nie wiem, skąd mi się to wzięło. Może zresztą i wiem. Od Robbe–Grilleta? Folie zaprojektowałem, parę rzeczy nawet sam zrobiłem. Ziemię też ja przygotowuję. Kompozycja keramzytu, piasku, torfu, gliny. Każdy z nas, kaktusiarzy, ma swoje sposoby. Jest z tymi moimi ulubieńcami sporo zachodu. Jesienią pakuję wszystkie – oprócz melokaktusów – do skrzynek i zanoszę do piwnicy, gdzie zimują w chłodzie i ciemności. Potem – kierunek odwrotny. Pokłuty jestem wtedy niemiłosiernie. Trzeba uważać, żeby po powrocie do życia nie przypiekło, nie ugotowało ich ostre wczesnowiosenne słońce, ale – z drugiej strony – żeby tego słońca im nie brakowało, gdy go w czasie intensywnej wegetacji bardzo potrzebują. Uważać, by nie przelać wodą, bo zgniją im korzenie i wda się grzybica, ale i nie przesuszyć, bo chociaż doskonale umieją gromadzić wodę – przecież od czasu do czasu muszą się napić. Szczególnie wiosną i jesienią. Jak dziwne wyobrażenia mają ludzie o sukulentach, jak mylne. „Tutaj kraina nieżywa / Kraina kaktusowa”T.S. Eliot, Wydrążeni ludzie, w tłumaczeniu Czesława Miłosza.[1] . Nic bardziej fałszywego. Niektóre z nich wymagają specjalnej troski, opieki i trzeba pomagać: szczepić, zapylać, przesadzać, przycinać. Nieskromnie powiem, że mam na tym polu niejakie osiągnięcia. One przecież nie są egoistami, potrafią się odwdzięczyć – pięknymi kwiatami. Na niektóre kwiaty trzeba, co prawda, czekać latami, ale opłaca się. Agawa, która notabene nie jest kaktusem, ma je tylko raz w życiu. Tak ją to wyczerpuje, że nawet liście więdną. „Babcia”, czyli Mammilaria hahniana – widział ją pan przed chwilą pod folią – ma wiosną na swej siwej głowie prawdziwie królewską koronę. „Więc okrążajmy kaktus nasz. Kaktus nasz kaktus nasz”Tamże.[2]… − zanucił na melodię dziecięcej piosenki.

Wstał, wszedł do domu, po dłuższej chwili wrócił z plikiem kartek. Piotr rozpoznał kopię swojej książki. Promienie słoneczne, odbite od szyb okien domu, oświetlały teraz głowę K., tworząc coś na kształt aureoli. „Niewiele brakuje, by wyrosły mu kwiaty. Lub kolce. Ciernie”. – Piotr wzdrygnął się.

Asystent odłożył nie tam, gdzie powinien. Och, Cezar, ten roztrzepaniec. Ale ma dużo uroku, mon César. Proszę skosztować ciasteczek. Wypiek domowy. Są świetne, a ja nie mogę się im oprzeć. Co, niestety, widać. Nie widać? Więc nie jest aż tak źle . Te ciastka to wyraz prawdziwej sztuki. Schönberg uważał, iż to, co jest użyteczne, nie może być sztuką. Te ciasteczka są bardzo użyteczne, czyż nie? – Parsknął śmiechem. – Ale sztuką jednak pozostają i basta. Nudzę od godziny, a pan czeka na moją opinię. Cierpliwości, panie… panie Piotrze. Piotr panu na imię? Są dwie możliwości. Jeśli dam pozytywną ocenę – wydrukują to panu ładnie za rok, może nawet za pół roku, w jakimś przyzwoitym nakładzie. To dobre wydawnictwo, dba o swoich autorów, zorganizują panu spotkania autorskie, włożą do przyzwoitych księgarni, podrzucą tu i tam informację o książce, wyślą na konkursy. Ktoś napisze parę słów, ludzie to kupią lub nie. Jeśli kupią, może się zdarzyć, że niektórzy także przeczytają. Pana myśli, pana obserwacje, pana wrażliwość, język, idiom wpadną w kulturową glebę i jeśli dopisze szczęście – zakiełkują tu i tam jak moje siewki kaktusów. Kogoś to wzruszy, kogoś zmusi do refleksji, kogoś zirytuje, podrażni. Coś się podzieje, przez krótką lub dłuższą chwilę.

Podszedł do beczki, wyciągnął z niej dwa żółte liście i nałożył pokrywę.

– Niechże pan siedzi. Ale jeśli moja ocena będzie „na nie”, wtedy… – K. zawiesił teatralnie głos. – No właśnie, co wtedy? Niechże pan nie sztywnieje. To luźne dywagacje. Wtedy – K. sam sobie odpowiedział – pana pisanie pozostanie ukryte dla świata. I… – Znów zawiesił głos. – Pojawia się problem: czy takie niedostępne ludziom, światu dzieła są, czy nie są częścią naszej kultury? Czy ją wzbogacają? Czy wnikają jakoś – mimo wszystko – w tkankę świata, w przestrzeń cywilizacji? Nie myślę tu o grafomańskich tekstach, ważnych tylko dla piszącego i nikogo więcej, jakich wkoło mnóstwo. Czy takich, co mizdrzą się i pudrują jak tania dziwka. Albo takich, co grzebią wciąż w tych samych kilku dołkach, tych paru antropologiach, mitologiach, semiologiach. Proszę się nie dziwić – to doksa, to rozterki recenzenta-krytyka. Który feruje wyroki i czasem coś, kogoś skazuje na niebyt. I nad tym niebytem czasem się zamyśla. Bo ma wciąż wątpliwości. Amicus Plato, sed magis amica veritas. Więc, gdy te pańskie, schowane głęboko w szufladzie, opowiadania zostaną kiedyś odkryte, gdy zdobędą uznanie po latach – bo ja się mogłem mylić – i zostaną opublikowane, wydane, wówczas dopiero – będą. A do tego czasu? Są czy też ich nie ma? I co z tego dla nas wynika? Co zatem z setkami napisanych książek, których nikt nigdy nie czytał, obrazów, których nikt nie oglądał, skomponowanych melodii, których nikt nie słuchał? Co z Wenus neolitycznymi, ukrytymi pod warstwą ziemi, gruzu, szlamu, co z nimi? Spytam trochę przekornie: co z Bachem i jego Kunst der Fuge, gdyby jednak Händel i Telemann, a nie Mendelssohn i Mozart? Czy pan mnie słucha, Piotrze?

Ruszył w stronę małej folii, opartej o boczną ścianę domu. Postawił na stole niedużą owalną donicę.

– Te kozie bobki to Yavia cryptocarpa. Nie to ładne, co ładne, a ładne, co modne. Yavia jest modna, chociaż wygląda, jak wygląda. Teraz każdy ma szansę, wszystko jest na swoim miejscu, takie czasy. Po-mo. Mnie to nie przeszkadza. W naturze pewnie by jej pan w ogóle nie zauważył, myśląc, że to kamienie lub jakieś odchody. Znamy jak na razie tylko jedno naturalne stanowisko tej endemicznej rośliny, w Argentynie, w prowincji Jujuy, na wysokości czterech tysięcy metrów. Znaleziono ją zupełnie niedawno. Wcześniej jej nie było. Dla nas. W naszych dawnych spisach, encyklopediach, zielnikach ani słowa o niej. A przecież Yavia była zawsze, rosła cicho w argentyńskich górach, schowana przed okiem człowieka. Co to za forma bytu? To byt–poza–cywilizacją, byt–poza–kulturą. Jak ów sławny syberyjski tygrys, nim pojawił się człowiek. Jak ta pana książka, po – ewentualnej – mojej miażdżącej recenzji. Ale ta książeczka jest przecież cały czas ukryta w autorze, w twórcy, który sam jest częścią społeczności, cywilizacji. Jest więc poniekąd jej potencjalną częścią. Jak moja Yavia, ukryta do któregoś tam roku wśród nieprzyjaznych ostępów. Była potencjalną Yavią. A teraz nią jest. A propos, czy nie wydaje się panu, że jednak daleko ważniejsze jest odkrycie takiej nowej rośliny, niż wydanie jeszcze jednej książki? Przy czym krąg osób zainteresowanych jednym i drugim jest równie liczny. Nieliczny.

Podniósł doniczkę do oczu:

– W naturze ma podobno kwiaty nie wcześniej niż po dwudziestu latach. Tak przynajmniej sądzi Kiesling, a ja mu wierzę. Rozmnażamy ją teraz z nasion i niektórzy hodowcy szczepią potem Yavię na Pereskiopsis. Ale ja znalazłem inną podkładkę i… mam rezultaty. Cicho sza, na razie to sekretna wiedza, gnoza. – Pogłaskał brzeg donicy. – Ale jest jeszcze coś, co nam tu pasuje. – Zachichotał K. – Otóż słowo „cryptocarpa”’ oznacza roślinę o zadziwiających zdolnościach. Podobną cechą obdarzone są też niektóre mamilarie. Theresae, sabotae. W środku kaktusa, w jego wnętrzu latami dojrzewa owoc. Który objawia się, wypełza na powierzchnię rośliny tylko w bardzo sprzyjających okolicznościach. Czasem nie pojawia się nigdy, obumiera, zanika. Więc jest czy też go nie ma? Dwu-byt. A teraz idziemy do najciekawszej folii. Najciekawszej dla pana. Gdzie dam panu odpowiedź.

 

Z zielonego, nakrapianego białymi plamkami miąższu, pokrytego rzadkimi, bladymi cierniami wyrastały długie, wąskie, kręte pędy również znaczone jasnymi cętkami.

− Chimera czy też hybryda, nie jestem biologiem. Dla niektórych takie mieszańce są niestosowne, nie dla mnie! Podkładka to Astrophytum ornatum, a pędy to Digitostigma caput-medusae, która pochodzi z meksykańskiego stanu Nuevo León, ma żółte kwiaty i także zaliczono ją ostatnio do rodzaju astrofytów. Digitostigma to całkiem świeże odkrycie. Szczepiona na ornatum daje taką dziwną, niepokojącą roślinę. Wychodzący spod ziemi potwór wyciąga do nas swe macki. Prawdziwa z niej Homerowa Chimera. Lew, koza i wąż w jednym. Ta tutaj jest moim dziełem. Dalej stoją różne monstra, dewianci, formy przerośnięte, wydłużone, grzebieniaste, jakby zrakowaciałe. Raj teratologów. Nie hoduję ich specjalnie, nie jestem miłośnikiem wynaturzeń, ale skoro powstały – niechże sobie będą. A todo padre le interesan los hijos que ha procreadoK. oczywiście zna ten fragment w oryginale. W tłumaczeniu Andrzeja Sobola–Jurczykowskiego brzmi to tak: „Każdego ojca obchodzą losy dzieci, które powołał do życia”. Jorge Luis Borges, Kuliste ruiny, z tomu Fikcje, Warszawa 2003.[3]… Jednak przyszliśmy tu specjalnie dla tej chimery. Ponowoczesność – proszę pana – także tworzy dziwy. Nie ma co protestować, takie czasy. Nie idzie o to, by każdy był frywolnym postmodernistą, ale literatura jednak oddycha rzeczywistością, a ta jest, jaka jest. Ktoś napisał, że prawdziwi twórcy pracować będą na wyspach otoczonych morzem kultury masowej. To morze jest przecież ponowoczesne i takimi falami obmywa plaże owych wysp. Dlatego akceptuję pana pisanie, choć widzę w nim może pewne niedostatki. Tak, pana twórczość jest chimerą. Nie żyjemy w czasie wojen kulturowych, przeciwnie – to okres łagodnego współistnienia, swobodnego przepływu myśli, idei, pomysłów. Pana sposób postrzegania świata odpowiada mi, jest autentyczny, dlatego dam książce pozytywną opinię. Inaczej musiałbym także wyrzec się tej mojej ślicznej, okropnej roślinki.

(Z cyklu Daimonia, 2012)

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Ryszard Lenc, Chimera, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 211

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...