11.07.2023

Trzech na Skyros

To drewno się nie nadaje. Stary nie miał racji. Zamiast jaśnieć blaskiem, wabić tajemnicą, jej oblicze jest matowe, szare, nijakie. Czy tak wygląda księżniczka, kochanka bogów i kochanka ludzi? Czy tak przedstawiamy Najczystszą? Kolor tu niewiele pomoże. Czy można barwić pustkę? Oczy bez głębi, usta bez zachęty, policzki zapadłe, a czoło zmęczone. Kiedyś w Pałacu, w komnacie królowej, położono taki tynk bez wyrazu. Nic potem nie dało się zrobić, choć próbował niejeden; musieli wszystko zdrapać, do żywej cegły. Forma wymaga podłoża. Cóż, trudno, zacznę jeszcze raz, jeszcze raz od początku. Czasu mi przecież nie braknie. I wytrwałości także. Poszukam innego drzewa i tym razem nie będę prosił Starego o radę. Tę figurkę spalę lub wrzucę do najgłębszej jamy. Może spodoba się tam, w Krainie Cieni? Mają dziwny gust.

Wieczór nadciąga, a upał nie chce zelżeć. Ani jeden podmuch nie idzie od morza. Za dnia chowamy się przed palącym słońcem. Ja w migdałowym gaju nad zatoką ukrywam twarz przed zabłąkanym przechodniem, Stary majstruje bez ustanku w chacie na skraju lasu, T kryje się między skałami urwiska. Ja zwykle dłubię coś, w drewnie albo w tym ich ładnym kolorowym marmurze, czasem maluję na sosnowej desce (Stary przyrządził kilka przyzwoitych farb), a ostatnio zacząłem spisywać to i owo. Stary podpowiedział mi inny, łatwiejszy sposób pisania − gęstą, ciemną cieczą na cienkiej, twardej skórze (muszę przyznać, że obok niezrozumiałych pomysłów ma on od czasu do czasu przebłyski wielkiej mądrości). „Keftiu mogliby się wiele nauczyć od ludzi z Południa”. Ma rację.

Gdy noc obejmuje władanie nad wyspą, wynurzamy się ze swoich kryjówek i ściągamy do groty. Na zmianę ze Starym pichcimy jakąś strawę (z tego, co złowię ja lub upoluje T), czasem po prostu odgrzewamy to, co nam przywiozą ludzie Opiekuna, dorzucając trochę jarzyn i aromatycznych ziół, które tu wszędzie rosną. Mleko na ser dają kozy, które trzymamy w zagrodzie. Oliwy i wina mamy pod dostatkiem; co prawda latorośl nie taka tu bujna jak w domu, a wino raczej cierpkie, bez tego miodowego posmaku, ale czy przybyszowi, gościowi na łaskawym chlebie wypada narzekać? Dobrej, słodkiej wody na wyspie nie brakuje, co parę dni przynoszę świeży zapas ze źródła pod Górą. Zwą ją tutaj „Olimp”, co wciąż śmieszy Starego i denerwuje T. Cóż, jaka wyspa, taki też i Olimp. Mnie to już nie wzrusza, jak długo można żyć samymi wspomnieniami? T do naszych kuchennych zajęć nigdy się nie miesza, je zresztą bez uwag i narzekania wszystko, co podamy. Rozumiem go dobrze. Po wieczerzy pozostajemy wkoło paleniska, drewno jeszcze się żarzy, Stary szarpie kamienną kostką struny instrumentu, który niedawno obmyślił (nazywa to szarpanie „grą”), T opowiada jakąś przygodę ze swojego życia (od dawna wiemy, że T trochę zmyśla, ale nie przeszkadza nam to wcale), nadchodzi w końcu północ, owijamy się skórami i idziemy spać. I tak dzień za dniem, noc za nocą, tu na naszej wyspie, na Wyspie Zakończenia (zwiemy ją tak zgodnie).

 

Przyjacielu, który czytasz to, co tutaj piszę, odstaw na chwilę czarę, odłóż pusty ryton, odejdź na ustronie. Wyobraź sobie teraz, że twoje zwyczajne (mniej lub bardziej) życie staje się naraz legendą, ty sam zaś stajesz się symbolem, metaforą, wzorcem, przechodzisz do Historii. Czy tego sobie życzysz, czy nie − zostałeś wybrany. Dla wszystkich ludzi, którzy po tobie przyjdą, dla przyszłych pokoleń. Moira, Los tak chce, najwyraźniej jest to do czegoś potrzebne. A zrobi to po swojemu, jeśli trzeba − pozmienia, przekręci, z białego zrobi czarne, z czarnego białe (to − rzadziej). Ciebie już nie będzie, kości twe rozproszą się po świecie, nie będzie już tego, kto cię żegnał, ni tego, kto cię grzebał. Nie będzie ptaka, który siadał na twym grobie i drzewa, które rosło obok, nie będzie może i skały, na której wiatr je posiał. Legenda wciąż będzie. Czy tego chciałeś, czy nie. Niektórym się to zdarza. Mnie się przydarzyło. Mylę czas przeszły, teraźniejszość, przyszłość. Mnie się to przydarzy. Moim towarzyszom także. Tyle że akurat mnie Tyche wyjątkowo nie sprzyja.

Losu działanie pierwsze. Tę twarz mam po matce. Nie tyle winna ona (matka była bowiem kobietą nadzwyczajnej urody, przez co ludzie zwali ją: „Cała Jaśniejąca”), ile ten jej ród. Mówią, że taki potwór jak ja rodzi się tam w każdym pokoleniu i że dotyka to wyłącznie chłopców. Kalekie dzieci zwykle umierają (same lub przy niewielkiej pomocy), choć czasami któreś z nich ma szczęście (nieszczęście?) i pozostaje przy życiu. Stary opowiadał mi przed laty, w Pałacu, że czaszka takiego nowo narodzonego za szybko się zasklepia, zbyt prędko się skleja, przez co deformuje się, zniekształca. Takie dziecko może mieć potem głowę w kształcie łodzi, amfory, pitosu albo wybałuszone, nierówno osadzone oczy i rogi jak byk. I to jestem ja – dlatego nazywano mnie „Byczkiem” (Stary twierdzi, że wystarczyłoby takiemu noworodkowi ostrożnie ponacinać głowę, a potem nałożyć mały wojskowy hełm, i już po kłopocie, ale mnie się to wydaje sprzeczne z wolą Nieśmiertelnych). Ojciec zrazu nakazał mnie zabić, ale uprosiła go matka i mogłem sobie żyć. Warunek był wszak jeden – nie wolno mi było przebywać wśród ludzi.

Mogłem sobie żyć. Z dala od ojca, matki, licznych sióstr i braci. Tych braci miałem czterech (Katreus, Deukalion, Glaukos, miły Androgeos) i siostry miałem cztery (Akalle, Ksenodike, Ariadna i Fedra). Potem okazało się, że miałem jeszcze pięciu braci przyrodnich, sądzę przecież, że to niepełna lista; mój ojciec był łasy na kobiety i ładnej nie przepuścił, rozrzucając tu i tam nasiona swojej chwały. Mogłem sobie żyć i nauczyłem się żyć w Pałacu − poza komnatami, poza tarasami, poza ogrodami, z dala od zabaw, gier, śmiechów, żartów, ćwiczeń, gonitw. Moim królestwem były kuchnie, magazyny, stajnie, ciche korytarze i sekretne przejścia. Schowany w krypcie, skulony za filarem, ukryty za szeregiem kolumn słuchałem, patrzyłem, słuchałem, patrzyłem. Moim słońcem był księżyc, moim dniem bezgwiezdna, ciemna noc. Miałem przyjaciół − pałacową służbę, miałem towarzyszy – pałacowe psy i koty, konie, owce, woły. Portowe zaułki, przydrożne kamienne kręgi, groty, rozpadliny – to także był mój Pałac. I tak rosłem, dorastałem, dziki, zaniedbany, pozostawiony sam sobie. Ojca nie widywałem wcale, matkę potajemnie przed ojcem. „Potwór! Byczek! Byk!”. − Słyszałem za plecami, gdy nieopatrznie pojawiałem się na powierzchni jak robak po deszczu. Byk. Tyle chociaż dobrze, że byki są u nas pod specjalną pieczą, więc nikt mi krzywdy nie czynił. Byk. Jedna tylko ona przytulała mnie czasem, z nią tylko jedną umiałem rozmawiać, do niej tylko jednej chciałem się uśmiechać.

I tak było do czasu, aż zjawił się Stary.

 

Przybyliśmy na naszą małą wyspę przed trzema, nie − czterema laty. Po rozstaniu z Pejritoosem T wrócił na stare śmieci, ale tam rządził już okropny Menesteus (bękart to samej chyba Echidny), wciąż dybiący na życie mego przyjaciela. Wypełzłem z ukrycia (od czasu naszej ucieczki T opiekował się mną i dawał schronienie) i razem pod osłoną nocy uciekliśmy do Eubei, gdzie T znał paru zacnych ludzi. Tutaj, ku naszemu zdziwieniu, w obskurnej tawernie, natknęliśmy się na Starego. Mój ojciec wciąż szukał go po różnych krainach i Stary był już tym pościgiem psów gończych ojca śmiertelnie znużony. Mówiąc wprost − był bliski zapicia się na śmierć (rozpacz mnie ogarniała, gdy patrzyłem na niego). Nie trzeba było długo Starego namawiać. Kilka leczniczych godzin w lodowatej wodzie i ruszyliśmy w trójkę na Rozsypane Wyspy. Plan T był dość prosty. Prosty, ale jak się okazało − skuteczny. Król Skyros, Likomedes… (taki on król jak cały archipelag, ale porządny to chłop) …więc ów Likomedes miał wobec mego przyjaciela dług i z ochotą zgodził się przechować nas na swojej małej wyspie. W świat zaś puścił opowieść, jak to zwabił gościa na skałę nadmorską, po czym strącił go w przepaść. Pomysł przewrotny i sprytny − podobnie zginął Ajgeus, ojciec naszego T. Powód niecnego czynu: Likomedes zazdrościł T sławy, co było powodem aż nadto czytelnym dla wszystkich (któż nie zawiścił T?). Mój przyjaciel zniknął więc dla świata, podobnie i Stary. A ponieważ ja odszedłem w niebyt dawno, dawno temu, więc wszyscy dzieliliśmy teraz ten sam los – zmarłego. Oto dlaczego zwiemy tę małą krainę „Wyspą Zakończenia”. W ten oto sposób przenieśliśmy się nagle ze świata zdarzeń i ludzi w przestrzeń idei i bytów duchowych, co samo w sobie jest doświadczeniem ciekawym, a było kolejnym, może już ostatnim posunięciem Losu w jego chytrym planie.

Siedzę teraz i tak sobie myślę, że to drzewo o podłużnie spękanej korze i klapowych liściach będzie odpowiednie. Zrobiłem małą próbę i efekt jest ciekawy. Myszkując w naszej części wyspy, około południa spotkałem Starego. Co do mojego druha − lata lecą, a po nim upływu czasu nie widać. Garbi się trochę i chroma na prawą nogę, ale wciąż zwinny z niego staruszek i krzepki. I tyle w nim wciąż zapału, choć przecież zdaje sobie sprawę, że większość jego pomysłów nie ma najmniejszego sensu. Teraz na przykład jeździ po wyspie na czymś, co ma dwa duże koła jak rydwan, ale ustawione są one jedno za drugim, w szeregu. Odpychać się trzeba od czasu do czasu nogami, co chyba musi męczyć. Stary wyjął zza pazuchy duże rumiane jabłko:

– Spróbuj, znalazłem, niestety dość daleko, po zachodniej stronie wyspy całkiem ładny sad.

Usiedliśmy w cieniu rozłożystego dębu. Zakasłałem, wysmarkałem nos (tu, na Skyros, stale jestem zakatarzony i mam chrypkę), zsunąłem kaptur z głowy. Nie bardzo wiedziałem, jak zacząć.

– Jeśli martwisz się, Byczku, naszym przyjacielem, spieszę cię uspokoić. − Dwukółka stała oparta o pień drzewa. − Spotkać to może każdego, a w jesieni życia (liście T żółkną już od dawna) zwykle się nasila. Miałeś w życiu pięć kobiet (co nie jest złym wynikiem), mówisz, że było ich piętnaście, dwadzieścia, a każda piękna jak tamta spartańska królewna (może nawet i ona sama?). Twój ojciec był zwykłym człowiekiem (przez co ty sam jesteś zupełnie zwyczajny) – opowiadasz dyskretnie, ale z przekonaniem, że spłodził cię nie kto inny, lecz bóg (im większy, tym oczywiście lepiej; stąd tylu synów Zeusa, ale i Posejdon dobry). Na polowaniu ustrzeliłeś dawno temu dzika (tak, przyznać trzeba, raczej dorodne zwierzę) – rozpowiadasz wkoło, iż ta olbrzymia bestia zabiła wcześniej mnóstwo ludzi (fakt, dzik poranił jednego czy dwóch). Napadnięty przez ponurego zbira bronisz się dzielnie, ale szanse twe liche i pewnie byś wkrótce poległ, gdy wtem z lasu wypada królewska drużyna i raz-dwa tnie zbira na drobne kawałki − ty po całym gościńcu głosisz, żeś łotra sam, szast-prast, jednym kopnięciem strącił w głąb urwiska. Lata lecą, opowieść ciekawsza − urwisko coraz głębsze, na jego dnie zamieszkał już potwór, a łotr coraz krwawszy. Czasem to robisz świadomie, a czasem tak ci wychodzi, po prostu. Myślisz: jeden, mówisz: dwa, a może i cztery, myślisz: mały, mówisz: duży, wielki, ogromny. I sam się zachwycasz. Sadzisz ziemniaki, wyrastają dorodne ogórki. Wspaniałych czynów przybywa wraz z siwymi włosami na głowie. Nie byłeś tchórzem, nie. Na pewno byłeś bardziej odważny od innych, może od tamtych silniejszy, może trochę głupszy, przez co mniej ostrożny i bardziej skłonny do bójki. Ale Los − ma jakieś powody − potrzebuje takich jak T. Plecie więc tę jego legendę, czasem mu pomaga, czasem nawet wyręcza. Nasz przyjaciel jest bowiem Losowi niezbędny. Bardzo. Może bardziej niż ty, Byczku, i nawet bardziej niż ja. Choć tu sprawa złożona. Bo my trzej przez czas jakiś szliśmy po tej samej kładce. Więc, Byczku… – Stary wyjął ze skórzanego woreczka nieznane mi cuchnące ziarenka i zaczął je gryźć nerwowo, spluwając co chwila obficie. − Nie kłopocz się swym przyjacielem i słuchaj tych jego historii niezwykłych, przyjmując, że wszystkie zdarzyły się naprawdę. Potakuj, nawet jeśli twierdzi, że wie, gdzie pochowano Edypa. Albo że to właśnie on wymyślił Igrzyska. Musi przecież dorównać Tamtemu. Przynajmniej w opowieściach. Wiesz, że obaj z Łysym pochodzą od przesławnego Pelopsa? …Co tam skrywasz przede mną? Ładny kawałek drewna, nie powiem, całkiem ładny. Więc wciąż myślisz o niej? A wiesz, że i ja często. T, zdaje się, także. Ona jest w nas wszystkich. Jest naszą drugą duszą.

 

Pojawili się w tym samym czasie – zarost na mej twarzy i Stary w Pałacu. Zarost poprzedzało swędzenie, a wyprzedzały krosty. Starego zaś wyprzedzała sława, a poprzedzała plotka. Różnie o nim mówili. Że zabił krewniaka, aby ukraść pomysł. Że zawistny, że krętacz, że dla pieniędzy gotów na każdą podłość, że tylko jeden pomysł na sto nadaje się do czegokolwiek. Znów (drudzy), że jeden jego pomysł wart tyle, co sto innych. Miał w ojczyźnie za morzem poważne kłopoty, więc skorzystał z ochrony mego ojca, który był wtedy najpotężniejszym władcą w świecie. Nie był on wcale stary (posunięty w latach jest dopiero teraz), ale mnie, niedorostkowi, wydawał się taki, więc tak go nazwałem. Nie był też zwykłym kowalem, jak głosili złośliwcy (takich nigdy nie brak), Staremu nieprzychylni. Czy zwyczajny kowal znałby się na tańcu żurawia? On zaś nie tylko potrafił każdą rzecz zmajstrować, biegły był nie tylko w ciesielce, w obróbce kamienia, we wznoszeniu murów, w układaniu cegieł, budowaniu statków, toczeniu garnków i tłoczeniu wina, nie − spod jego palców wychodziły także cuda ze złota i srebra, z alabastru, porfiru, steatytu, kości słoniowej, obsydianu, kryształu górskiego. Był biegłym toreutą i zdolnym gliptykiem, umiał prowadzić korowody taneczne, znał się na rzeźbieniu i pięknie malował. Będzie taki drugi? Stary miał syna, świetnego chłopaka, młodszego ode mnie, z którym zaprzyjaźniłem się szybko. Łączyło nas wiele, także i to, że on o swej matce nie chciał wcale rozmawiać, podobnie jak ja o ojcu. Stary zaś mnie polubił i zaczął potajemnie uczyć. Z początku w tych naukach uczestniczył również mój młody przyjaciel, potem wolał raczej biegać po łąkach i lasach i rzucać włócznią do celu, w czym naprawdę był dobry.

Widząc rozliczne talenty przybysza zza morza, mój ojciec zrobił go nadzorcą pałacowych prac (było ich wiele po gniewie Wielkiej Matki; Stary ma na temat tego gniewu, jak zwykle, inny, dziwny pogląd). Na tym zaś ja skorzystałem najbardziej, bo Stary uczynił mnie swym cichym czeladnikiem, sekretnym pomocnikiem. Godzinami patrzyłem, jak maluje na mokrym tynku akrobacje dziewcząt na dziedzińcu lub dzikie zwierzęta z ogrodu. Chyba zauważył, że oczy mi błyszczą, bo naraz zaproponował, bym i ja spróbował. Ona bez wahania zgodziła się pozować i… i zacząłem malować. Stary przygotował grunt na ścianie w odległym, nieuczęszczanym trakcie. W słoneczne dni siadała nieruchomo, patrząc w okno, a ja wyposażony w rylec, pędzel i farby wchodziłem na rusztowanie. Z początku szło mi niesporo, ręce mi się trzęsły, byłem bliski płaczu, z czasem nabrałem wprawy i nawet mnie mistrz chwalił. Na tej chybotliwej desce spędziłem najpiękniejsze dni mego podłego życia. Delikatną twarz koloru morskiego piasku obwiodłem mocnym konturem, usta pociągnąłem rozjaśnioną nieznacznie purpurą. Wielkie czarne oko patrzyło przed siebie śmiało. Trochę pudru na nos, utrefione włosy, biżuteria, strojna suknia − jej wizerunek był gotów. Wieść o nowym malowidle rozeszła się w Pałacu; ukryty w kamiennej ławie pod ścianą patrzyłem, jak podziwiają, jak chwalą, jak cmokają ustami. W zimnej ławie pod ścianą mój sen nadal trwał.

Skończył się pewnego mglistego poranka, gdy ojciec wrócił z wyprawy za morze, z wieścią o podstępnym zabiciu przez naszych odwiecznych wrogów jego syna, a mego brata – dobrego Androgeosa (o jakże płakałem). Ojciec składał właśnie ofiarę na Paros, gdy doszła go wieść o tragedii. Zerwał wieniec z głowy, nakazał milczenie fletom, lecz swoją ofiarę dokończył. To wtedy Los musiał mu podpowiedzieć ten przewrotny, a dla mnie zgubny plan. Oto zamkną… potwora gdzieś w dolnym Pałacu (pilną przebudową pokieruje Stary) i wieść pójdzie w świat (ludzie uwierzą we wszystko), że krwiożerczy półbyk-półczłowiek, syn króla, zrodzony z przeraźliwego związku jego żony ze zwierzem (ojciec w tamtym czasie bardzo był z moją matką skłócony), zamknięty w podziemiach, złowieszczo oznaczonych wizerunkami siekier (które wszędzie ojciec rozkazał umieścić), żądny jest wciąż ludzkich ofiar. Takiej oto kontrybucji domagał się ojciec: co roku nasi pogrążeni wrogowie przysyłać będą dziewięciu chłopców i dziewięć dziewcząt na pożarcie przez człowieka-byka. Tak ojciec umyślił sobie ich upokorzyć. Jakie były jego prawdziwe zamiary? Może chciał dziewczyny i chłopców niewolić? Może ich niewolił? Może wysyłał w głąb wyspy, by tam pracowali dla niego? A może szło tylko o krystaliczną zemstę? Na nic zdały się błagania mej matki, na nic wstawianie Starego, Jej łzy, prośby innych sióstr i braci. Odrzwia dolnego Pałacu zatrzasnęły się głucho. Przez zakratowane okienko podawano mi strawę i picie. Tylko Ona, Stary i jego syn, a mój mały towarzysz, przychodzili pod zamkniętą bramę. Za którą żyłem, na samym spodzie świata. Razem ze szczurem i śpiącym wciąż pod powałą leniwym nietoperzem.

Już dwa razy danina zza morza przypłynęła do portu; zimny strach szedł po świecie, że okrutny potwór wciąż łaknie młodych ciał i krwi (wiedziałem to od Starego). I przyszedł trzeci termin.

 

Wracam do rzeźbienia. Patrzę na moje drewienko i wspominam obraz. Myślę o jego przyszłych losach. Czy ten, kto go zobaczy po latach, będzie coś o mnie wiedział? O śmiesznym artyście, kryjącym się pod kamienną ławą? Czy zgadnie, kogo malowidło przedstawia? Wczoraj odwiedził nas Opiekun, król Likomedes. Przybył z niewielką świtą. Handel gąbkami nie idzie, za to poszła pogłoska o wielkiej wojnie, o okrętach, które popłyną przez morze. Wojnie, której sława i głupota zaćmi wszystko, co było nam znane. Na zgliszczach której narodzi się nowy, inny świat. Są tacy, którzy twierdzą, że będzie to raczej rozgrywka pomiędzy bogami. Jakie to ma znaczenie? „Gdy walczą bogowie, zawsze giną ludzie”. Gdy miesza się Eris, skutek może być tylko jeden. T słuchał tych opowieści chciwie. Stary potrząsnął głową. Nie, przyjacielu, nie dla nas ta zawierucha, nie dla nas dni chwały i klęski, nasz dzień się pochyla, nie miej żadnych złudzeń. Prędzej ona dla tego ładnego, krzepkiego chłopca, którego matka ukryła na dworze naszego króla, w przebraniu dziewczęcym. Patrzę na chłopca-dziewczynę i kiwam smutno głową. Jeżeli go ktoś stąd zabierze, czuję że czeka go sława. Sława, a może śmierć? Mylę − jak ów ślepy wieszczek − czas przeszły, teraźniejszość, przyszłość.

Stary boi się tych wizyt, wciąż wypatruje zbirów mojego ojca. Czają się za każdym drzewem, za każdym większym krzakiem. Może to oni, gdy skrzypią gałązki na ścieżce? Może to oni, gdy nagle spada kamienny grad ze zbocza? Może to oni, gdy ptak zrywa się do lotu, spłoszony? „Po nitce do kłębka, a mnie wciąż życie miłe. Pamiętasz, Byczku? Czerwonej nitce do kłębka”. Po naszej ucieczce wziął mój ojciec Starego na spytki (słusznie podejrzewając go o udział w spisku), lecz wiele z niego nie zdołał wydobyć (wtedy to przetrącono mu nogę i stał się nasz Stary męczennikiem; zaiste, jest to jakiś powód do chwały). Zamknięto winowajcę (wraz z synem) w pałacowych lochach. Odtąd podziemia miały nowych mieszkańców, a nietoperz nowych towarzyszy niedoli. Minęło kilka lat i wtem Stary zniknął! Rozpłynął się w powietrzu. Przetrząśnięto Pałac, od piwnic po dachy, wzięto na spytki służbę i okolicznych mieszkańców. Kamień w wodę, a raczej ptak w niebo. Zagadka szybko znalazła rozwiązanie. Fantastyczne zgoła, ale im bardziej cudaczna, im bardziej dziwaczna jest opowieść, tym ludzie chętniej ją kupią. Zatem wedle plotki: Stary w więzieniu skonstruował skrzydła, pokleił je woskiem i razem z synem, frr-frr, uciekli, ulecieli z Pałacu w przestworza. A jak było naprawdę? Zwyczajnie. Stary zbałamucił jedną z pałacowych dwórek, wynajął chyżą łódź i z przygodami dopłynął do wybrzeży Sycylii. Kryjąc się przed pościgiem mego ojca (który nigdy i nikomu nie darował zdrady), włócząc się to tu, to tam, śpiąc byle gdzie, jedząc byle co, służąc byle, komu dotarł w końcu do Eubei, nad morze, gdzieśmy go spotkali. Chętnie opowiadał każdemu, kto zechciał go słuchać, postawił czarkę wina z moszczem i udziec barani (aby choć udko kurczaka) – o cudach Pałacu, o człowieku-byku, o zabiciu potwora (i swoim w tym, a jakże, udziale), o przesławnej ucieczce na skrzydłach (historię tę rozwinął zgrabnie i był z niej bardzo dumny). Z synem pokłócił się o coś i rozstał w gniewie już dawno (swoją drogą, to ładna bajka; często wracam myślą do mego dawnego przyjaciela, ciekawe, jak mu się teraz wiedzie).

Obudził mnie dziś zły sen. Uczta rytualna w Pałacu. Dworzanie ojca jedzą surowe mięso byka, rozdartego na strzępy. Mlask, mlask, leniwa gorąca krew sączy się wszędzie, mlask, mlask, tłuszcz jeszcze ciepły okleja kamienne stoły. Odganiam senne mary, polewam głowę wodą, zjadam coś naprędce, wdrapuję się na pagórek, wracam do rzeźbienia. Fale dzisiaj większe, morze niespokojne, ma barwę zjełczałej oliwy, niebo zachmurzone, sine, więc idzie na deszcz. Trochę ochłody na pewno się przyda. T przechadza się po plaży, wciąż ma dumną, królewską postawę, choć ciało już nie to i siły nie takie. Widzę ze swej kryjówki, jak podnosi muszle, przykłada do ucha. Czego, kogo słucha? Bitewnych odgłosów? Sporów na agorze? Dźwięków muzyki na Delos? Jęków syna, wleczonego po kamieniach przez konie? Charkotu żony na sznurze? Ryku pijanych weselników? Krzyków cieni w podziemiach? Błagań Pejritoosa? Jej cichego śpiewu? Jej cichego śpiewu?

 

I przyszedł trzeci termin.

– Jest z nimi młody książę. − Słyszałem szept Starego. − Młody, silny, piękny. (Marzą o nim kobiety, trudno go nie kochać, zdaje się, że i nasza przyjaciółka straciła dla niego serce). Sławny czynami, których − jak mówią − sam dokonał. Dokonał, nie dokonał − będzie kiedyś władcą wielkiego, potężnego królestwa. Chwała tego Pałacu przeminie, jego mury runą (a stanie się tak wkrótce), zasypie go piasek, porośnie sucha trawa. Zostaną tabliczki spisowe i na rumowisku trochę kolorowych cegieł, zaś Ich potęga będzie wzrastać, umacniać się, trwać.

Stary przysunął twarz bliżej kraty:

– Lecz aby zostać królem, T musi przejść tę najważniejszą, najtrudniejszą próbę. Zmierzyć się z potworem, pokonać własne lęki, zanurzyć się w otchłań, spojrzeć bestii w jej płonące oczy, zabić ją (najlepiej gołymi rękami), narodzić się na nowo i wrócić zwycięzcą. „Głowa, którą na mnie odwrócił, miała moją twarz”. On chce cię zabić, Byczku, lecz my nie pozwolimy na to.

– My?

– Ona, ja, mój syn. Plan jest, Byczku, taki…

I zrodził się spisek: Ona podjęła się wytłumaczyć księciu, że nie ma żadnego potwora, że potwór to raczej mój (nasz) ojciec, że pod osłoną nocy wszyscy uciekniemy tym samym okrętem, którym tu książę przypłynął, że Stary uszkodzi inne nawy, które stoją na redzie i w porcie. Zamysł był genialny i powiódł się doskonale. Prawie doskonale − chłopak gdzieś się zawieruszył, Stary spóźnił się i odpłynęliśmy bez nich. Starego spotkałem dopiero w Eubei, po latach. Ale to już znacie.

Płynęliśmy na północ, ciepły południowy wiatr gnał nas do ojczyzny księcia. Spojrzałem za siebie (oczy me wciąż łzawiły od słonecznego blasku) − wszędzie morze, morze. Zatrzymaliśmy się na wyspie Dia, którą kiedyś nazwą „Naksos”. Cierpiałem, widząc, jak ona patrzy niego. Cierpiałem, gdy oddalał się brzeg wyspy, gdzie ją pozostawił. Tam umierania tysiąc sposobów…

 

Ognisko dogasa. Siedzimy, milcząc, słodki dym sączy się z naszych rąk. Fasma. Widzę ją, jak śpiewa, jak biega na dziedzińcu Pałacu, trzymając w dłoniach dwa zielone węże. Czarny warkocz owinęła 1 Widmo, zjawa. dwakroć wkoło głowy. W powietrzu zapach szałwii, cyprysów i róż. Uśmiecha się do mnie promiennie: „Zatańcz ze mną, Byczku. A nie – zatańczy ze mną Dionizos”. Fasma. Sala tronowa, ojciec. Król, wróżbiarz, jasnowidz, sędzia. Przy nim jego kobiety: moja matka, dalej Pareja, Diktynna, Eriboja, Prokris. Ojciec zdejmuje wieniec z głowy, flety przestają grać. Patrzę, jest już w Podziemiach, Wielki Sprawiedliwy, po prawej jego ręce mój stryj Radamantys, po lewej Triptolemos-rolnik i jeszcze pobożny Ajakos. Wielki Sprawiedliwy, Dawca Praw – tak go, o Zeusie, tak go Los nagrodził! Nie trzeba być niewinnym, by osądzać innych…

Ja! Ja podnoszę rękę, znów słychać pieśń fletów. Fasma. Matka pochyla się nade mną i mówi do swej siostry, Kirke: „Nasz śliczny chłopiec jest następcą tronu”. Słońce świeci mocno, mrużę oczy. Mój młody przyjaciel Ikar i miły brat Androgeos. Biegną ścieżką przez las, gonią spłoszone łanie. Krzyczą do mnie radośnie. Siostra Akalle czyta mi swój poemat. Siedzimy w wonnych krzakach bzu przed zachodnią bramą, słychać brzęczenie owadów; czuję żal i smutek, bo wiem, że będę jedynym, który te strofy pozna. Zmierzch, słońce powoli chowa się za wzgórzami, ściany Pałacu jeszcze lśnią, błyszczą migotliwie, lecz uważaj: nad okolicę nasuwa się noc, długa noc, na wieki, a wraz z nią Sen, pan bogów i ludzi, brat Śmierci. Czy to zapach bzu, czy już asfodeli? Fasma. Ja na rusztowaniu, mieszam rzadką farbę, próbuję, ścieka po palcach, po udach, po nogach. Stary rechocze, trzyma się za brzuch, śmieję się i ja. Zimno, krople spadają, kap-kap, echo, kap-kap, szczur wlecze oślizły brzuch po posadzce, niewidzącymi oczami wpatruję się w ciemność. Drga płomień pochodni, ktoś idzie. Równy, miarowy krok. Pustka podwaja kroki. Boję się, boję, choć wiem, że to on.

T nie zabił potwora, mimo to został królem. Wtedy, czarną nocą, zszedł po mnie, do Labiryntu, na samo dno świata. Patrzeliśmy chwilę, jeden na drugiego. Co w moich oczach zobaczył? Co zobaczyłem ja?

*

Minotaur: „Królowa, zapewne wyczuwając w niezrównanym konstruktorze naturę marnego famulusa, zwierzyła się mu ze swojej obrzydliwej namiętności. […] Z potwornego obcowania miał się urodzić potwór, Minotauros, czyli «Minosowy-Byk», z łbem byka, a resztą ciała ludzką”.

Dedal: „…uszedł z Aten, uciekając czy to przed wydanym nań wyrokiem w sądzie na Aeropagu, czy tylko przed niesławą, i przybył na dwór Minosa, gdzie wykonywał dla monarszej pary różne prace”.

Tezeusz „Ale w bitwie pod Maratonem żołnierze widzieli wielki cień w zbroi i rozpoznali: to Tezeusz. Na rozkaz Apollina, wypowiedziany przez Pytię, długo daremnie szukali jego grobu na Skyros”...

Za: Mitologia Greków i Rzymian, Zygmunt Kubiak, Warszawa 1997.

 

(Z cyklu Daimonia, 2009)

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Ryszard Lenc, Trzech na Skyros, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...