Nowy Napis Co Tydzień #214 / Listy z Procidy (16): Ustępy ostatnie
Droga Mieciu,
na wiosnę Procida żółknie… Wyobraź sobie calutką paletę żółcizny, od blado-żółtego szczawika, który od początku lutego zażółca gazony i zbocza, i wciska się w każdą szczelinę murów, poprzez kanarkową mimozę, wybuchającą kwieciem na Dzień Kobiet, a kończąc na miodowym janowcu
Jak już wspominałem, kolejny raz zmieniliśmy mieszkanie na Procidzie, zmieniła się także marszruta mojego spacerniaka. Teraz robię tutaj za „strażnika wulkanów”, co rano obchodząc podwodne kratery… Zaczynam od Cratere di Pozzo Vecchio, od którego nasz dom oddziela miejscowy cmentarzyk – w sam raz dla mnie! Wokół krateru jest niewielka plaża, wystarczy obejść cmentarz z prawej zaułkiem w dół, żeby zanurzyć się w Morzu Tyrreńskim i nabrać morskiej soli w nos. Plażę z jednej strony osłania Punta Ottimo, z drugiej Punta Serra – co niniejszym odnotowuję dla twojej orientacji, bo wiem, że lubisz błądzić za mną po wygoglanej mapie. Dalej marszruta mego spacerniaka wiedzie Via Serra, po czym skręca pod kątem prostym w Via Flavio Gioia, obie tak wąskie, że trzeba balansować ciałem, aby uniknąć uderzenia bocznym lusterkiem pędzącego auta. Na tym odcinku ruch jest jednostronny i jadą z tyłu, lecz nauczony długim doświadczeniem, nie odwracam się. Po szumie motoru poznaję, czy to autobus, śmieciarka lub samochód dostawczy i należy się schować do najbliższej wnęki, czy zwykły osobowy i wystarczy przytulić się do ściany. Najlepiej wyjść z domu koło siódmej, wtedy ruch jest mały. Dopiero przed ósmą zaczyna się motoryzacyjny koszmar na Procidzie: odwożą dzieci do szkoły, zabierają śmieci sprzed domów, rozwożą pocztę i otwierają się sklepy. Tak docieram na Piazza Olmo, gdzie z baru Olmo bucha zapachem świeżych cornetti i kawy, i wręcz nie sposób przejść mimo. Znam tutaj już wszystkich stałych bywalców o tej porze, budzą się mocnym espresso, oglądając w telewizji powtórki goli Victora i Kvichi
Na belvedere Elsy Morante przystaję chwilę, aby lubować się
Od Via Pizacco odgałęzia się Via Alcide de Gasperi, która wiedzie mnie nad rozległy Cratere di Scholario. Teraz w oddali na horyzoncie pojawia się grzbiet Półwyspu Sorrentyńskiego i Capri, a ja idę wstecz swojej procidańskiej przeszłości – to tędy właśnie, lecz w drugą stronę, przez cztery lata odprowadzałem Ma do scuola elementare
Procida jest pofałdowana, droga biegnie to z góry, to pod górę, dlatego zmianę tempa należy regulować oddechem albo oddech wyrównywać zmianą rytmu. Pytam, jak zmianę tempa marszu oddać rytmem frazy? Albo światło – jak słowem dobyć odblask słońca z morza, jeśli ciemne okulary nie chronią oczu, bo lśnienie wdziera się od dołu i ślepi tak, że trzeba przymykać powieki, iść omal po omacku. Dopiero przechodząc na drugą stronę cypla Solchiaro, można na chwilę dać oczom wypocząć w cieniu, kierując wzrok na podświetlony słońcem zarys Ischii i bliżej, na pierwszym planie zrąb Santa Marherity, między nimi płowa Vivara. Ciągła zmiana planów i oświetlenia sprawia, że trudno w ruchu zogniskować wzrok. Co parę kroków przystaję i patrzę – co widzę. Można patrzeć, nie widząc, lub widzieć, nie patrząc, nieprawdaż?
Punto Scholario – to najdalej na południe wysunięty cypel Procidy, niejako jej ślepa kiszka. Mało kto tędy jeździ, mało kto tu chodzi, ni sklepów, ni straganów, ni barów, żadnego urzędu, zero kościołów i fryzjerów, jeno wille w ogrodach schodzących tarasami do samego morza. Droga robi tutaj pętlę, częściowo gruntowa i wąska (dlatego nieprzejezdna…), od czasu do czasu spotykam na niej samotnych biegaczy, za to kotów – ćma. Mały staruszek nosi im co rano żarcie, niektóre mają nawet własne miski i pamiętam, jak zimą graliśmy tu z Ma, kto więcej kotów zliczy, zaś samo miejsce nazywaliśmy „kotowiskiem”. Czasami spotykam po drodze stadko kóz, które prowadzi łaciaty piesek do spółki z pastuchem, jak gdyby się zabłąkali z ubogiej Kalabrii między bogate procidańskie wille, i znowu widok się otwiera – w Cratere di Scholario morze buszuje, bryzgając pianą po skale Punta Pizzaco, dalej Terra Murata, w głębi obła Monte Procida i Cape Misenio z latarnią morską na długim wysuniętym nosie, a jeszcze dalej w sinej mgiełce majaczy widmowy obrys Zatoki Neapolitańskiej z Parco Vergilio na skalnym występie.
Z Via Scholario skręcam w Via Schiano i po minucie mijam zakręt, gdzie pierwszy raz Ma wsiadała sama do autobusu, a ja ostałem się na tym przystanku i jakbym tkwił do dzisiaj, i znów kroczę wspak czasu minionego wzdłuż ogrodów signore Marii, gdzie spędziliśmy pierwsze wyspiarskie lata (jak wtedy czuję upojną woń glicynii zwieszającej się liliowymi kiściami z ogrady sąsiadów), schodzę stromym zaułkiem do portu jachtowego, mijam na ławkach starców suszących swe kości w porannym słońcu, które tutaj grzeje szczególnie, może dlatego, że Marina Chiaolella jak soczewka zbiera promienie słoneczne i ze wszech stron jest chroniona od wiatru. Na moje salve starzyki chórem rzucają buongio (nie domawiając całego dnia), mijam Il Galone i stromym podejściem pnę się na Santa Margheritę.
Ponte di Vivara to kulminacja spaceru, nie tylko dlatego, że to moje ukochane miejsce na Wyspie, ale i dlatego, że stąd zaczynam powrót do domu. No i ten janowiec, od jego zapachu w głowie się kręci. Żółto kwitnące krzewy oplatają drewniane poręcze brukowanej alejki stromo zbiegającej w dół na most, z którego widok na obie strony zapiera dech. Po lewej samotna Capri się wynurza zza pleców Santa Margherity, po prawej w oddali zawoalowane morską przymgłą Monte Cumae i Monte Circea – i ni żywego ducha. Jedynie ten janowiec, jak w poemacie Giacomo Leopardiego, wychodzi mi naprzeciw:
Dzisiaj znowu widzę cię na zboczu,
miłośniku samotnych i zaniechanych od świata okolic,
gdzie zawsze towarzyszysz zgnębionym potęgom.
na tych ugorach zasłanych
niepłodnym popiołem i okrytych skorupą
zastygłej w kamień lawy,
co chrzęści pod krokiem pielgrzyma…
Czasami przychodzę tutaj w nocy, aby podglądać gwiazdy w głębi Cratere di Vivara. Most przerzucono nad jego północną krawędzią… Wystarczy się pochylić, aby zobaczyć cały kosmos w wulkanicznej studni.
A kiedy nie odrywam wzroku od tych świateł,
co zdają się jak nikłe punkty,
a wszakże są ogromne, a dla nich
zapewne takimże punktem są nasza ziemia i morze,
jako że one nie znają
człowieka ani tego
naszego globu, gdzie człowiek jest
bez reszty nicością, i gdy dostrzegam
tamte niezmiernie odległe
niemalże gniazda gwiezdne, co stąd
zdają się jak mgławice, a dla nich
nie tylko człowiek i nie tylko ziemia,
lecz wszystkie nasze gwiazdy, niezliczone,
bezkresne, łącznie ze złotym słońcem
albo są niewidoczne, albo jawią się małe,
jak one widziane z ziemi, i wyglądają
jak drobina zamglonego światła, to wtedy
jakimże moim myślom
zdajesz się ty, rodzie człowieczy?
Podmorski wulkan Vivara wybuchł około 75 000 lat temu i teraz, wychylając się z mostu i zaglądając weń, mam wrażenie, że Otchłań siedemdziesięciu pięciu tysięcy lat patrzy na mnie… Czasem kusi… Widząc ogromne skały, na których postawiono podpory mostu, przy odpływie wystające z wody i obmywane falami, często myślę, że to idealne miejsce dla samobójców. Ot, przekraczasz barierkę, a resztę zmywa przypływ, ciało objadają ryby, kości rozjada morska sól do szczętu i twój zewłok nikogo nie obarcza. Byłby to powrót do łona (wedle Maraia, zasolenie Morza Tyrreńskiego jest podobne do wód płodowych kobiety), bez śladu. Koniec godny skrytnika
Wracając do domu Via Giovanni da Procida, zachodzę do kościoła San Giuseppe, gdzie przysiadam na chwilkę pod ikoną Świętej Rodziny. (Postać św. Józefa od dawna mnie fascynuje, jak bardzo trzeba wierzyć, by tak ufać żonie?). San Giuseppe na obrazie jedną ręką obejmuje Matkę Boską, drugą maleńkiego Jezusa. Ich nimby to złote tło ikony! Siedząc pod nią samojeden każdego ranka, zastanawiam się, jak daleko zaniosło mnie od mojego parafialnego kościoła pod wezwaniem Świętej Rodziny przy ulicy Monte Cassino we Wrocławiu… Zali to koincydencja, którą programowy ateista Kot Jeleński uważał za niższą formę cudu, czyli jedyny namacalny dowód istnienia Boga, czy zwykły zbieg okoliczności, że po tak długiej drodze, pełnej poszukiwań, rozczarowań i rozterek, znalazłem się właśnie w tym kościele? Zatoczyłem krąg, pora wracać.
*
Patrząc na sterty książek zalegających nasze procidańskie mieszkanie, zastanawiam się, jak je stąd wywieźć. Bo od kiedy pamiętam, książki od zawsze były mi kotwicą, która utrudniała zdjęcie z miejsca i ruszenie dalej. Tak było na Sołowkach, tak było w Kondzie, tak jest i teraz. Można powiedzieć, że biblioteki zostawione po drodze, wyznaczają kolejne przystanki na mojej życiowej drodze. Dlatego warto poświęcić im ustęp. Oto krótka historia moich bibliotek.
Pierwszą przewieźliśmy z Bernachą chyba jeszcze w stanie wojennym (a może tuż po) z Wrocławia do Gdańska starą nyską (płyn hamulcowy zaczął wyciekać nam za Rawiczem), a potem ta biblioteka pojechała do jednej ze szkół ukraińskich jako dar od Gdańska, ale nie wiem, czy Maciej Płażyński wysyłał ją jako prezes byłego „Świetlika”, czy jako Wojewoda Gdański, zanim został Marszałkiem Sejmu, rozszedł się z Tuskiem i zginął w katastrofie samolotowej pod Smoleńskiem. Wyjeżdżając do Bostonu, poprosiłem, żeby ją oddał w godne ręce… Ze śmiercią Maćka losy mej pierwszej biblioteki skryły się pod sarkofagiem w Bazylice Mariackiej. Jedyne, co z onej biblioteki pozostało, to dziwnym zbiegiem okoliczności korespondencja Krasińskiego. Jeno Listy do Adama Sołtana zmokły nieco i mysz pogryzła jego Listy do ojca.
Druga biblioteka została na Sołowkach, a w niej cała półka literatury staroruskiej w przekładach Akademika Lichaczowa, dzieła Ojców Pustyni i Ojców Kościoła z komentarzami nowych prawosławnych bogosłowów, sporo ruskiej klasyki, na przykład trzydziestotomowy Dostojewski, cała literatura i filozofia „Srebrnego wieku”, listy Szpieta z łagru z dopiskami jego córki (ołówkiem, na marginesie), rękopiśmienne wspomnienia Borysa Lesniaka o Szałamowie na Kołymie i listy Sirotinskiej do Tichonowicza w psychuszce, nie mówiąc o najcenniejszej jak dla mnie kolekcji biblioteki „Kultury” paryskiej (między innymi o korespondencji z Giedroyciem i Herlingiem-Grudzińskim).
Trzecia biblioteka to zbiór książek z piętnastu lat mojego życia w Kondzie Biereżnej. Ogromny! Cały Merton i cały Bloom, Miller w korespondencji z Durrellem, pełen Bouvier i Chatwin, wszystek Sebald, Kozakow i Gołowanow… No i, rzecz jasna, Zaonieże, a nawet szerzej: Północ od Półwyspu Kolskiego, czyli poczynając od Charuzina i jego książki o Saamach – pierwszej etnograficznej monografii o koczownikach Północy w rosyjskiej literaturze. Wszystko to pyli się w starym domu nad Oniego, po cichu rozkradane przez „lubownice Zaonieża”, zwłaszcza jedną pisarkę w średnim wieku. Może ukradła dlatego, że pierwszego w Rosji Putieszestwija po ozieram Ładożskomu i Onieżskiemu Akademika Oziereckowskiego brakowało w jej kolekcji?
No a teraz procidańska biblioteka, którą w dużej mierze zawdzięczam Mieci. To powrót do źródeł: Homer, Wergiliusz, Horacy i Petrarka w różnych przekładach, Marek Aureliusz, Epiktet i Seneka, Goethe i Gregorovius, Stendhal i Muratow, i Wodnicki, kolekcja literatury emigracyjnej, od Gombrowicza do Haupta i Bobkowskiego (Herling-Grudziński to osobny regał w mojej procidańskiej bibliotece, zasługa w tym Wydawnictwa Literackiego z Krakowa), trochę Hadota, ostatnio sycyliana, nie mówiąc o nowinkach wydawniczych, na które zawsze jestem łasy… Nazbierało się tego, pożal się Boże, nade mną.
*
Mówię tyle o książkach, bo znowu przyszło nam zmieniać mieszkanie. W poprzednim kartony przemokły, książki spuchły, w niektórych woluminach stron nie da się rozkleić, parę tomów nosi ślady zębów jakiegoś gryzonia, wiele pokryło się pleśnią. Dla ratowania pozostałości księgozbioru musieliśmy ponownie się przenieść. Tym razem mieliśmy fart, trafiliśmy do jednego z najurokliwszych zakątków Procidy. Dla nieznających Wyspy najprościej wyjaśnić, że mieszkamy przy cmentarzu.
Jest to najpiękniej położony cmentarz, jaki widziałem, a widziałem ich dużo, na całym świecie. Do tej pory prym wodziła w moim rankingu nekropolia pod Bostonem, zaprojektowana przez Frederica Law Olmsteda w stylu parku angielskiego, lecz ujrzawszy procidański cmentarzyk nad Pozzo Vecchio, od razu wiedziałem, że zajmie najwyższe podium. Otoczony murem z tufu i wciśnięty w wąską kotlinkę, obramowaną z dwóch stron grzbietami Punta Serra i Punta Ottimo, schodzi kryptami nad samo morze tak, że ostatnie krypty wglądają zza cmentarnego muru na plażę, jak gdyby martwi podglądali żywych. Na plażę schodzi się kamiennym zaułkiem wzdłuż tego muru, w zapachu rozgrzanych słońcem ziół, zarastających zbocze Punta Ottimo, natomiast zbocze Punta Serra – po drugiej stronie cmentarza – pokrywa figowy gąszcz. Dojrzałe figi spadają między grobowce i walają się na uliczkach między nimi. Natasza namawia mnie na szaber u zmarłych. To znaczy żebyśmy się wybrali na te figi z Punta Serra – jak dojrzeją.
Plaża u Pozzo Vecchio opiera się plecami o rozgrzany tuf cmentarnego muru. To filigranek Wyspy. Leży nad kraterem podwodnego wulkanu, jednego z czterech, które jednocześnie wybuchając, stworzyły Procidę. Zaszło to około 75 tysięcy lat temu. Pewnie przy kolejnym drgnięciu kory ziemskiej prochy z tego cmentarza wmieszają się w piach na plaży… budzę się, co rano schodząc, aby popływać.
Na horyzoncie Ponte Cumea i Ponte Circea, niby dwa cyce nad wodami w welonie mgły. Północny skrawek plaży odcięło skalne osuwisko, zatoka wydaje się nie mieć dna. Woda jest tu zimniejsza niż na Ciracco czy Chiaoleli. Na plaży jest jeden tylko drewniany bar o nazwie „Annamaria”, tylną ścianą wsparty o mur cmentarza. Ciekawym, czy dochodzi tam aromat esspreso lub limoncello? Czująli duchy woń perfum? Przeszkadzali im dym tytoniowy?
Nasz dom sąsiaduje z cmentarzem, stojąc naprzeciw Torre dell Pozzo Vecchio z XV wieku. Była to wieża, z której broniono się przed najazdami piratów saraceńskich. Jedna z ciekawszych tego typu budowli na Wyspie. Tworzy cały podwórzec, którego sercem jest trattoria Antonia. Mają tam corneto z kremem à la budyń, Gino robi znakomite cappucino i codziennie około 9.00 śliczna brunetka przywozi mozzarellę i provolę wprost z farmy pod Sorrento. Tonio przyrządza z niej przekąski do win, dodaje do pieczonych bądź faszerowanych warzyw i podaje gościom idącym na cmentarz lub wracającym z plaży. Cała jego trattoria jest obwieszona i obstawiona rzeczami, które dawno już wyszły z użytku i dzięki Antonio zaczęły drugie, dekoratywne życie. Ze starej domowej siekiery czy mosiężnego kuchennego dzbanka awansowały do dzieła sztuki. Niemieccy turyści fotografują, co niektórzy pytają o cenę, chcieliby kupić.
Z trattorii widzę Ma w oknie siedzącą za biurkiem. Właśnie przygotowuje się do końcowych egzaminów. Nasz dom stoi po drugiej stronie wąskiego zaułka.
*
W drodze powrotnej z porannego spaceru robię zakupy na śniadanie. W małej piekarence naprzeciwko kościoła kupuję zoccoletto – pyszne pieczywo (nie wiem, dlaczego jest tłumaczone na język polski jako „chodak”), w warzywniaku nieco powyżej pomidory i bazylię, w niewielkiej trattorii pod naszym domem wędzoną Provola di Agerola, przywożoną każdego ranka spod Sorrento. Jak się domyślasz po zestawie kupionych produktów, na śniadanie jemy sałatkę kapryjską, zastępując mozzarellę – provolą o dużo intensywniejszym smaku. Andrea się śmieje, że provola to nieudana mozzarella, ale ja ją wolę, bardziej oddaje wsią. Ba, dopiero po dłuższym obcowaniu z prawdziwą kuchnią południowych Włoch zrozumiesz, czemu jedzenie we włoskich knajpach w Polsce mnie nie bawi. Pamiętam, wstąpiłem kiedyś do restauracji (chyba już nie istnieje?) przy Placu Wolności we Wrocławiu, która się reklamowała „włoską kuchnią” i, wyobraź sobie, do insalate capreze podano mi tosty.